Milczalem.

- Gdyby nie zaklecie Kary - ciagnela w zadumie. - Gdyby... Kiedy zobaczylam pana po raz pierwszy, wydal mi sie pan podobny do pewnego czlowieka, ktorego kiedys znalam. Potem zrozumialam, ze sie pomylilam. Pan wcale nie jest do niego podobny. Jest pan nadetym samolubem... Nie odstapil mi pan nawet pokoju w tym wstretnym hotelu w Drekole, pamieta pan?

Oblizalem wargi.

- Milczy pan. Wie pan, bylo wspaniale, kiedy zobaczylam pana jako tchorza. Drapiezny, niezbyt urodziwy zwierzak... jednak cos w panu bylo. Cos bardzo szczerego, bardzo meznego. Byl to ten lokator, ktory zamieszkiwal w najodleglejszym pokoju panskiego „domu ”; ten sam, z ktorym wciaz chcialam spotkac sie twarza w twarz... Ktory pod dzialaniem Kary coraz bardziej zaszywal sie w najciemniejszy kat. Ktory, byc moze, udusi sie tam i umrze na zawsze. Bardzo chcialabym pana skorygowac. Zastanowmy sie wiec razem, co mozna zrobic? Czy mamy w naszej kolekcji umiejetnosc wspolczucia? Albo chociaz zdolnosc watpienia?

- Uwaza pani, ze czlowieka mozna uszczesliwic na sile? - Zapytalem przez zeby.

- Nie zamierzam nikogo uszczesliwiac... na razie. Ale jawna krzywda, ktora przynioslam, chocby temu Jaterowi, odkupi sie po tysiackroc. Potem. Kiedy naucze sie wytwarzac lepsze dusze, w zgodzie z zasadami harmonii.

- Zasady harmonii! - Zawylem. - Zasady harmonii! To szczyt obludy i okrucienstwa. Tak, jestem samolubnym becwalem! Tak, stary Jater znecal sie nad czlonkami rodziny. Tak, Mart zi Gorof w kazda wiosne dawal smoku po mlodej dziewicy... Jednak tobie udalo sie rozbudzic dobre uczucia nawet w Gorofie, nawet w Jaterze! Nawet ja... tak, kochalem Ore Szantalie! Kochalem lalke, ktora drwiac sobie ze mnie podsunelas mi... starucho! Ty potworze! Usuwalas najlepsze, najcieplejsze uczucia, ktore w nas byly, by je opluc i utopic w wychodku. Przez setki lat zgnila ci nie tylko dusza; umarlo tez niepotrzebne ci juz serce. Zabije cie! I dokladnie wiem, za co cie ukarze.

Milczala.

Pod ciemna chusta poruszyla sie sowka; zupelnie o niej zapomnialem. Klatka wciaz stala na parapecie, a pod oknem ktos stukal mlotkiem, podspiewujac pod nosem sprosna piosenke, jakby glosna klotnia dwoch magow zupelnie go nie obchodzila.

Po chwili zrozumialem, ze Ora, czy jak jej tam, rzeczywiscie odgrodzila pokoj przed postronnymi uszami.

Wszystko przewidziala.

Poczulem, ze jestem zmeczony. Ze z zaklecia paralizu pozostalo troche mniej niz polowa, ale moje sily, zarowno magiczne jak i cielesne, sa na wyczerpaniu.

- Przeklinam cie - powiedzialem szeptem. - Niech zdechnie twoja...

I zamilklem. Spojrzalem z ukosa na klatke z sowka.

- Widzisz chyba, Hort... Kiedys, dawno temu, zlozylam przysiege, ze naucze sie naprawiac dusze. Jak lekarz, ktory zanim ukoi czyjes cierpienia, powinien najpierw... sam zreszta rozumiesz.

- Lekarz cwiczy sie na trupach.

- Tak... Ale kiedy masz do czynienia z ludzka osobowoscia; trupy nie pomoga.

- A dlaczego zlozylas przysiege? - Spytalem posepnie. - Kto cie ciagnal za jezyk? A moze to nadmierna ciekawosc? Dewiza okrutnych dzieci: „a co zaba ma w srodku?”.

Milczala. Niewygodnie obrociwszy sie na lozku, patrzylem jej w twarz - surowa, w jednej chwili postarzala, posepna, ale nie zla.

- Wydarzyla sie taka historia, Hort, to zreszta niewazne... Najgorsze ludzkie cechy wspolzyja w jednym „domu” z tymi najlepszymi. Kochajacy czlowiek zawsze okazuje sie najokrutniejszym katem. Kochajacy i kochany. Rozumiesz?

- Nie - odparlem uczciwie.

- No i dobrze - westchnela. - Chce, bys wiedzial, Hort, jaka jestem zmeczona. Jak ciezko...

Nie dokonczyla, gdyz w tym momencie jednym ruchem zerwalem z siebie resztki paralizu, niczym rozpadajace sie przescieradlo.

Uderzenie!

Ciezki, brazowy swiecznik zerwal sie z belki sufitowej i runal na siedzaca kobiete.

W miejsce, w ktorym przed chwila siedziala.

Debowy stol osiadl na polamanych nogach. Ora Szantalia, czy jak jej tam, stala przede mna; jej czarna sukienka zdawala sie byc wykonana z zelaza. Niespotykanej sily rozkaz zaklecie odrzucilo mnie z powrotem, wcisnelo w halde zmietej poscieli; odwrocilem sie z trudem i cisnalem w stojaca kobiete piorunem kulistym. Nie aby nastraszyc, lecz zeby zabic. Skraj przescieradla zajal sie ogniem.

Ora, czy jak jej tam bylo, zatoczyla sie. Nie upadla, jednak wyraznie sie zatoczyla, a sukienke na jej piersi ozdobila bura plama.

Zapach spalenizny zatykal nozdrza.

Patrzylismy sobie w oczy; napiecie bylo straszne, naciskalismy na siebie, wgniatalismy sie nawzajem w ziemie, Ora unosila sie nade mna jak czarna iglica, a ja padlem na byle loze bylej milosci, i ta sytuacja praktycznie pozbawiala mnie szans na zwyciestwo.

Za drzwiami uslyszalem glosne kroki. Rozlegly sie zaniepokojone glosy.

- Ej, cos tu czuc!

- Pali sie, czy co?

I po sekundzie rozleglo walenie w drzwi.

- Co sie u panstwa dzieje? Przewrociliscie, panstwo, swieczke na posciel?!

- Pali sie, matko droga, pali sie!

- Udusili sie panstwo, czy jak?

- Na pewno sie udusili!

- Trzeba wylamac drzwi!

Drzwi numeru byly slabiutkie, a ludzie za nimi stanowczy. Mozna ich bylo zrozumiec.

Zaplonal dywan na podlodze; pokryty tynkiem nie tak dawno zrzuconym mi przez Ore na glowe. Zaplonal razem z pokrywajacym go kurzem. Jezyki ognia na chwile odgrodzily mnie od przeciwniczki.

- I raz! I dwa! I razem!

Sturlalem sie z lozka po jego przeciwnej stronie, dosieglem czarnej figury, zarzucilem line zaklecia i szarpnalem na siebie, w ogien.

Straszna kobieta mag przejela inicjatywe. Poczulem szarpniecie i juz w ogniu wije sieja, moje plonace wlosy trzeszcza i skrecaja sie w koleczka; jeszcze nie czuje bolu, ale ogien podnosi sie ze wszystkich stron. Pokoj, lozko, wszystko znika, a ja miotam sie w gigantycznym ognisku; ja, wstretna pokraka, ktora ulepili z podatnej gliny i wrzucili do pieca, aby wypalic...

Ja, uosobione zaklecie Kary.

* * *

Sowka siedziala na kamieniu, a obok niej walala sie otwarta klatka. Sowka wytrzeszczala zolte oczka. Byl wieczor, slonce dawno juz zaszlo i zblizal sie czas sow.

Przewrocilam sie na bok i usiadlem. Przesunalem prawa reka po wlosach. Spalily sie w kilku miejscach, ale nic poza tym. Ja zas mialem wrazenie, ze jestem poparzony i lysy, a moja skora wyglada jak gliniana skorupa, przypieczona ogniem.

Rozejrzalem sie goraczkowo i od razu poznalem to miejsce. Jesli wejsc na ten oto pagorek, u jego podnoza lezy moj dom. A ta pusta droga, slawa sowie, mozna w pol godziny dojsc do zamku Jaterow.

Tylko dokad mam isc? I po co? W uszach to narastal, to oddalal sie dziwny odglos, jakby kola stukaly po stykach mostu, tyle ze most byl nieskonczony, a kola i styki, zelazne. Tuk-tuk, tuk-tuk, tuk-tuk!

Znow sie rozejrzalem, tym razem uwazniej.

Niebo mialo dziwna barwe. Nigdy nie widzialem tak jaskrawego, tak bogatego w kolory zachodu slonca.

Nad zaroslami unosily sie niczym dym kruki. Milczace. Ani jedno krakanie nie naruszalo ciszy, gestej, uroczystej i pelnej dostojenstwa.

Sowka patrzyla na mnie ze zdziwieniem. Nie wiedziala zapewne, czego ode mnie oczekiwac. Dlaczego co chwile chwytam sie za glowe, gapie w niebo, siadam, znow wstaje lub wybucham smiechem. Jak pozbawiony rozumu ptak moze mnie zrozumiec?

- Idziemy - rzeklem w odpowiedzi na wyczekujace, sowie spojrzenie.

Podstawilem reke; nastroszony klebek sterczacych pior zwyczajnie, jakby robil to po raz setny, przeniosl mi sie na reke, a potem na ramie. Przestapil lapkami i usadowil wygodnie. Do polowy przykryl zolte oczy.

Najpierw powoli, a potem coraz szybciej i pewniej ruszylem, aby obejsc pagorki. Nie mialem sily ich pokonywac. Szedlem, liczac kroki i probujac o niczym nie myslec.

Czy zrobila to, co obiecala?

Byc moze pozar jej przeszkodzil?

Trudno miec nadzieje, ze czlowiekowi, ktory tak swobodnie panuje nad czasem i przestrzenia, mogla powaznie przeszkodzic para plonacych przescieradel.

Sowka kiwala sie na ramieniu w takt moich krokow. Wiatr szelescil nad polami. Wydawalo mi sie, ze rozroznialem glos kazdego wyschlego zdzbla trawy. Wydawalo mi sie, ze glosy tych traw skladaja sie na cos wiecej, niz po prostu szum. Ze wiatr cos nuci, a po sekundzie zdalem sobie sprawe, ze sam podspiewuje piosenke, ktorej nigdy wczesniej zreszta nie slyszalem.

Kto powiedzial, ze nie mam sluchu?

Wysilkiem woli zmusilem sie, by zamilknac. Teraz jednak w nozdrza wdarly mi sie zapachy. Scielily sie nad jesienna ziemia, jak do tej pory dzwieki; nos moj lowil strugi wiatru i przebieral nimi jak na strunach.

Rodzilo to euforie, bylo upajajace, niepokojace, niemal meczace. Bylo to...

Zasmialem sie. Nie balem sie. Ja, Hort zi Tabor, doskonale wiem, kim jestem, a w mojej duszy nic sie nie zmienilo.

Stop!

Zatrzymalem sie posrodku drogi i odruchowo zlapalem za klujace serce. Dobra sowo, a moze stalem sie tchorzem? Swiat widzialem w ten sposob jedynie oczyma tchorza, kiedy o swicie wykradalem sie na polowanie i potem, kiedy usta mialem zapchane pierzem i krwia.

Tepo spojrzalem na swoje rece i poruszylem palcami. Nie, jestem czlowiekiem, w kazdym razie znajduje sie w ludzkiej postaci. Jestem tym, kim bylem. To swiat stal sie inny, znalazlo sie w nim miejsce dla kolorow, zapachow i dzwiekow. Slawa sowie, ze nie ciagnie mnie natychmiast do najblizszego kurnika...

Czy aby naprawde nie ciagnie?

Nie ciagnie. Jestem glodny, ale nie lakne surowego miesa. Moze, kiedys, potem...

Skad ten strach? Skad te kolory? Czyzby to ona cos ze mna zrobila, a moze ja sam sobie to zrobilem?

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×