- Mowie o kamieniach. Sa piekne, prawda?

W tym samym momencie mieszkancy sasiedniego pokoju, oddzielonego od nas cienka, drewniana scianka, tacy sami jak my goscie hotelowi, bezwstydnie i glosno zajeli sie uprawianiem milosci. Rozlegly sie jeki, westchnienia, skrzypienie lozka; muzyka do niemozliwosci falszywa teraz, tego ranka, w tej minucie. Jak znecanie sie, jak parodia, jak policzek.

Milczalem. Ora znow sie usmiechnela. I od tego usmiechu zrobilo mi sie straszniej, niz kiedykolwiek wczesniej.

- Kobieta w magii jest rownie na miejscu, co mysz w beczce miodu - przypomnialy mi sie nagle slowa pana przewodniczacego i pomyslalem, ze to zart stosowny do sytuacji. Ze Ora sie domysli: nie opuscilo mnie poczucie humoru.

Do donoszacego sie zza sciany skrzypienia rozeschnietego drewna doszlo miarowe postukiwanie. Najpewniej lekkie lozko podskakiwalo i tluklo w podloge nozkami jak znarowiony kon; mialem ochote zatkac uszy.

Ora powoli uniosla rece; jej dlonie znalazly sie na wysokosci piersi, jedna naprzeciw drugiej, jak dwa zwierciadla. Napialem sie.

Mgnienie. Krotka, wyrazista iluzja: zegar z nakrecanymi lalkami. Dwie pary malutkich drzwiczek, a miedzy nimi wyzlobienie, po ktorym pelzna figurki. Wszystko to zobaczylem od razu, wyraznie, ze szczegolami. Zobaczylem, jak prawe drzwiczki otwieraja sie i plynnie wytacza sie z nich figurka pulchnej kobiety w szykownej sukni. Za kobieta podazal mlodzieniec z otwarta, prostoduszna twarza, za nim dziewczyna podlotek z ogromnymi oczami, za nia szczupla damulka z figlarnym usmiechem. Patrzylem wstrzasniety realnoscia obrazu. Lalki upiory wydawaly sie zywymi ludzmi. Niemal ich poznawalem, nie moglem jednak rozpoznac. Lalki wciaz szly; bylo ich duzo, ponad setka, a ostatnia szla Ora Szantalia w miniaturze: czarny plaszcz, wytarty, meski pas i na szyi, az mna szarpnelo, zbior przelewajacych sie iskrami kamieni.

Korowod zywych figurek skryl sie za drzwiczkami lewej dloni. Iluzja znikla. Nie bylo juz zegara ani wyzlobienia. Przede mna, bosymi stopami na wytartym dywanie, stala Ora Szantalia, jej rozchylone dlonie kopiowaly gest rybaka, chwalacego sie rozmiarami niezlowionej ryby.

Opuscila rece. Spokojnie, wrecz wesolo spojrzala mi w oczy.

Pod oknem stukal topor. Jakby budowali szafot, wczesnym rankiem na podworzu hotelu trzeciej kategorii.

Moja gliniana maszkara lezala na stole, otoczona kolorowymi iskrami. Niestosowna, toporna, z bezradna, cienka szyja.

- Jestes magiem trzeciego stopnia - powiedzialem glucho.

- Masz trzeci stopien i nie masz zadnej powloki; nie widze powloki! Ze mna sobie nie pora...

Ora przesunela reka nad stolem; oblok magicznej sily urosl jak ciasto w dziezy i uniosl sie nad kamieniami, niczym swietlista luna nad wielkim miastem.

Mimo woli zrobilem krok do tylu.

- Niech pan patrzy, Hort. Na przyklad ten szmaragd... Nie ten, len obok... To najzwyklejsza pewnosc siebie. Za to ten opal dymny to tak zlozona rzecz, jak odczucie tragicznosci swiata. Nie, nie pesymizm. Wczesniej wlasciciel tego kamyka byl pelnym radosci zycia tlusciochem... Mlynarzem, jesli dobrze pamietam. Pamieta pan mlynarza, Hort? A moze ten kamyk sprzedala panu jego zona?

Milczalem. Wciaz jeszcze nie moglem uwierzyc.

- A oto i jaspis... Panski jaspis; a dokladniej mowiac, ten ktory zdjal pan ze starego barona. Dobrze, ze nie mogl pan widziec starca od srodka. Przerazilby sie pan. Jego konstrukcja byla jednoczesnie prosta i szkaradna. Niech pan sobie wyobrazi zardzewiale kolo zebate wymazane rybim klejem... Nie, i tak pan tego nie zrozumie. Lecz jesli wyciagnac ze starca... nazwijmy to dla prostoty upartoscia. Upartoscia pily wgryzajacej sie w drzewo. Upartoscia ognia, pozerajacego dom. Ciekawie byloby popatrzec, jak starzec sie zmieni i jak zacznie zyc. Rezultat okazal sie niestety zbyt jednoznaczny. Ostroznie, Hort. Stoj, gdzie stoisz.

Nie mam ochoty rozmawiac z toba, kiedy trzymasz w rekach to straszydlo. Nie jestem pewna, czy w ogole udaloby sie nam wowczas porozmawiac.

- Kim jestes? - Zapytalem glucho.

- Sam sie domysliles - Ora opuscila dlugie rzesy. - To mnie szukales przez caly ten czas; to mnie chciales ukarac. Nawiasem mowiac, nie probujac nawet wyjasnic stopnia mojej winy.

- Masz trzeci stopien! - Warknalem. - Jestes magiem mianowanym, nie potrafisz sie nawet obronic... To nie jest smieszne, Oro!

Zmarszczyla sie - Ciszej!

Sasiedzi za sciana przycichli, jakby ja uslyszeli. A moze sie po prostu wyczerpali i odpoczywali teraz, zadowoleni.

- Twoj pech polega na tym - rzekla Ora cicho - ze dokladnie wiesz, jak jest zbudowany swiat. Na czym polega roznica miedzy magami mianowanymi i dziedzicznymi i dlaczego mag drugiego stopnia nigdy nie dorowna magowi ponad ranga... Czy moze sie myle?

Zrobilem blyskawiczny ruch; miedzy sekundami, w mgnieniu oka, nieuchwytny: wyciagnalem reke po gliniana atrape. Fala obcej woli unoszaca sie nad stolem sparzyla mnie tak, jakbym wsunal dlon nawet nie do ogniska, a do pieca hutniczego.

Odskoczylem, z trudem powstrzymujac krzyk. Upadlem plecami na fotel. Instynktownie, bez udzialu swiadomosci, wystawilem ochrone. Kobieta w jedwabnym szlafroku do piet stala przede mna, wyzywajaco bezbronna, krucha i czula.

- Spokojnie, Hort... Mam nadzieje, ze nie bedzie mnie pan bil.

Ani miotal blyskawic. Tu, w hotelu.

Powoli sie wyprostowalem.

Czym ona jest? Skad pochodzi to stworzenie, ze smiechem naruszajace moje wyobrazenia o porzadku swiata?

- Kim jestes? - Powtorzylem glucho.

Ora na bosaka przeszla po wytartym dywanie. Nie wypuszczajac mnie z pola widzenia, odszukala w stosie na podlodze najpierw jedna ponczoche, potem druga, jakby dwie wezowe skory; palce jej bialych nog okazaly sie chwytne i zreczne. Zafascynowany patrzylem, jak nie pochylajac sie podnosi z podlogi swoje rzeczy.

Wciaz nie spuszczajac ze mnie wzroku usiadla na skraju lozka. Powoli, dokladnie naciagnela najpierw prawa, potem lewa ponczoche, ubrala nakrochmalona halke, spodnice, a potem czarna sukienke, zdjela z poreczy krzesla szeroki, meski pas. Owinela go wokol talii, kalamarz brzeknal, uderzajac o niedzialajaca ochrone przed meska samowola.

I dopiero skonczywszy dlugie, demonstracyjne ubieranie, zdecydowala sie w koncu przemowic.

- Jesli tak bardzo potrzebna ci jest twoja Kara, Hort, wezmiesz ja. Jednak nie wczesniej, niz bede pewna, ze odzyskawszy maszkare, nie zlamiesz jej natychmiast karku.

- To twoje prawdziwe oblicze? - Zapytalem ochryple.

Spojrzala mi w oczy.

- Nie.

- Powloka?

- Nie. Rzeczywiscie masz przed soba lalke. Moj wytwor, moj cien. Gorof uzyl wlasciwego slowa.

Kochalem te lalke.

Kochalem lalke! Szmaciana lalke na czyims palcu; na grubym, wlochatym palcu maga ponad ranga.

Ja! Kochalem!

Ta, ktora stala przede mna, umilkla, patrzac mi w twarz. Czulem, ze dretwieja mi policzki, a zolte oko rozpala sie jak latarnia.

- Zabije cie, magu! Wychodz! Pokaz sie, lotrze. Pokaz swoja twarz, twarz mezczyzny. I tak sie do ciebie dobiore, z Kara czy bez Kary, ty brudny robaku zrodzony w jamie grobowej. Nie badz tchorzem, pokaz swoje prawdziwe oblicze!

Biala lalka milczala. Patrzyla zupelnie po ludzku.

- Boisz sie spotkac ze mna jak mezczyzna z mezczyzna? Wolisz spodnice, zboczencu?

- Jestem kobieta, Hort-cicho powiedzialy jej wargi. W pierwszej chwili nawet jej nie uslyszalem.

- Ty parszywy wrzodzie, ty kupo gnoju - wykrzykiwalem z rozpedu. - Ty tlusty eunuchu... Co?!

- Jestem kobieta - powiedziala kobieta, podajaca sie za Ore.

- Jestem kobieta, mianowanym magiem.

- Klamiesz!

Oblok cudzej woli - jej woli - nad kamykami uniosl sie jeszcze wyzej i przybral czerwony odcien. Gliniany potworek w jego centrum wydawal sie byc czarny.

- Nie klamie. Jestem po prostu stara. Bardzo stara. Wraz ze wzrostem doswiadczenia nawet mianowani magowie gromadza sile, sam o tym wiesz.

- Klamiesz - powtorzylem z uporem. - Pokaz swoja prawdziwa twarz!

Jej wargi wykrzywily sie w smutnym usmiechu:

- Nie, Hort... Wybacz. To nie jest widok dla ciebie. Wygladam nieciekawie; szczerze mowiac, wygladam po prostu koszmarnie.

Juz od wielu wiekow opanowuje umiejetnosci, ktore ty posiadasz z racji urodzenia. Tak, tak. Mialam wiele czasu, by sie udoskonalac i nie tracilam go na darmo. Przykro mi to mowic, ale przewyzszam cie w magii... jestem jednak bardzo stara.

- Klamiesz - powiedzialem po raz trzeci.

Pokrecila glowa.

- Niestety nie. Wez sie w garsc. Hort; musimy porozmawiac.

- Najpierw oddaj to, co mi sie prawnie nalezy.

- Moje zycie takze nalezy do mnie, zgodnie z prawem. Nie mam jednak watpliwosci, ze karzac mnie, odczujesz przyjemnosc znacznie wieksza, niz kochajac mnie... Zreszta, juz ja prawie odczules, nieprawdaz?

Tym razem ja milczalem.

- Ten gliniany potworek dzien po dniu wyrabial z toba straszne rzeczy, a ty niczego nie czules - kontynuowala ta, ktora byla Ora.

- Kiedy ten wiejski chlopiec skamlal u twych stop, doswiadczales rozkoszy porownywalnej ze szczesciem pierwszej milosci. Zas dzisiaj... ale nie chce o tym mowic. - Sposepniala. - To paskudne uczucie, Hort, gdy znajdujesz sie po drugiej stronie Kary. Usiadz. Porozmawiamy.

Oblok nad kamieniami zmniejszyl sie. Osiadl jak zaspa na wiosne. Jednak gdy podszedlem do stolu, nadal sie znowu.

- Przestan sie szarpac, Hort.

Splotlem palce i odwrocilem dlonie w kierunku rozmowczyni.

- Powiedzialas, ze przewyzszasz mnie w magii?

- Bedziesz walczyl? Z kobieta?

- Nie jestes kobieta, lecz potworem.

- Zupelnie nie ciekawi cie to, co chce powiedziec?

Zawahalem sie i opuscilem rece.

Drzalem z ponizenia. Chcialem bic, rwac zebami, mscic za zbezczeszczone uczucie.

A jednoczesnie, rzeczywiscie bylem ciekaw.

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×