zamku nawet miesiaca. Bez ktorej on, gardzacy wszystkimi na swiecie, czul sie osierocony.

„Podsunieto mi lalke... Kazdy z preparowanych - kazdy! - na jakis czas przed porwaniem znajdowal bliskiego przyjaciela, przyjaciolke, kochanke...”

Znajdowal przyjaciela... ktory rozbudzal milosc, czulosc, przyjazn - wszystkie najlepsze uczucia, do ktorych ofiara w zyciu codziennym nie byla zdolna. Jak nie mial przyjaciol stary kupiec; jak nie miala przyjaciol zona jubilera, jak nie kochal rodzonego syna Mart zi Gorof.

Ora poruszyla sie. Odrzucila z czola jasne wlosy, usiadla na lozku. Niemal wbrew woli zalala mnie fala... czulosci, oto co to bylo za uczucie. Chcialo sie zapomniec o wszystkim, w nic nie wierzyc, wyrzucic gliniana maszkare, roztrzaskac te glupia porcelanowa lale, pojechac z Ora do domu, jak mialem zamiar. Bedzie zima, bedzie nowe zycie, spokojne, szczesliwe, pelne sensu.

Spotkala sie z moim wzrokiem, usmiechnela sie i nachmurzyla.

- Znowu cos sie stalo, Hort?

- Stalo sie - odpowiedzialem samymi wargami.

- Pan mnie straszy - powiedziala po chwili.

- Sam sie boje.

- To nie koniec swiata - usmiechnela sie. - Jestem zywa, Hort; nie wstalam z grobu...

Wynajac karete w „Susle”, sniadanie wziac ze soba, nie czekac ani chwili; zjemy w drodze.

Czekac na siebie. Dlugo zegnac sie na ganku. Potem spieszyc sie z powrotem do domu i za kazdym spotkaniem smiac sie z radosci.

Opuscilem wzrok.

- Ora Szantalia umarla.

- Hort - powiedziala Ora. - To juz nie jest zabawne.

- Tak - odparlem, ogladajac glinianego potworka. - Prawdziwa Ora Szantalia umarla. Mozliwe, ze dawno ja juz oplakano i pochowano.

- Mow dalej - powiedziala Ora z niespodziewana miekkoscia.

Popatrzylem na nia. Wydawala sie zaintrygowana. Zaplonely jej nawet oczy i przez chwile mialem wrazenie, ze rzeczywiscie sa one roznobarwne, jak u magow dziedzicznych.

- Oro - powiedzialem bardzo cicho - jesli pani... jesli potrafisz to wyjasnic, bede po prostu szczesliwy.

- Tak? - Wciaz tak samo miekko zdziwila sie Ora. - Przeciez nie slyszalam jeszcze panskiej wersji, Hort.

Oblizalem wargi.

- Ora Szantalia, prawdziwa Ora Szantalia, umarla daleko stad.

Moze po dlugiej chorobie. Moze ze starosci. I sabaja obojetnie zarejestrowala jej smierc. A pani przybrala imie prawdziwej kobiety, nie mogla pani jednak przewidziec, ze ona umrze, a ja dowiem sie ojej smierci... i wszystkiego domysle.

- To znaczy, ze jestem oszustka?

Milczalem.

- To jakies brednie - rzekla Ora z obrzydzeniem. - Czy naprawde musial pan tak bardzo zepsuc ten poranek?

Znow omal nie uleglem slabosci. Wziac Ore ze soba i jechac do domu...

- Wiec kim wedlug pana jestem? - Ora siegnela po swoja koszule. Zanurkowala w tkanine jak w mleko, natychmiast sie wynurzyla, poruszyla ramionami, pozwalajac zwiewnym faldom ulozyc sie wygodniej na wysokich, do najmniejszego szczegolu znanych mi piersiach. - Kim jestem? Awanturnica? A moze chodzacym trupem? Kim jestem?

- Sluga preparatora - rzeklem, patrzac jej w oczy.

Na sekunde zamarla. Zmierzyla mnie uwaznym, krawieckim spojrzeniem.

- Jest pan chory, Hort.

- Lalka - powiedzialem. - Przyneta. Dalem sie zlowic jak ostatni glupiec... jak wczesniej Gorof, a przed nim dwie dziesiatki innych nieszczesnikow.

Patrzyla na mnie, nie mrugajac. Wolalbym, by wpadla w histerie. By krzyczala, obrzucajac mnie najgorszymi slowami, wyzywala od idiotow, grozila, ze odejdzie i nigdy juz sie ze mna nie spotka.

- Nie mam racji? - Zapytalem i uslyszalem brzmiaca w mym glosie nieprzystojna nadzieje. - Jestem durniem?

- Nie... nie durniem.

- Wiec wyjasnij mi, dlaczego nie mam racji? Przekonaj mnie!

- Po co?

Rzeczywiscie, po co?

Jest mi juz wszystko jedno, gdzie lezy prawda, a gdzie falsz. Chce wierzyc tylko w to, w co jest mi wygodnie. Zakleilbym sobie oczy, by tylko nie widziec tego, co oczywiste. Marina i Siergiej Piaczenko Byla w tej chwili taka wyniosla, taka piekna i taka moja, a jednoczesnie tak obca, ze jeszcze sekunda i rozerwalyby mnie sprzeczne uczucia. Peklbym, niczym za mocno naciagnieta struna.

Bylo to niczym tortura; badanie wytrzymalosci na rozrywanie.

Okazalem sie jednak silny. Nie peklem. Zamiast tego wpadlem w gniew. Ona, moja kobieta, nigdy nie bedzie moja. Wyslizguje mi sie jak mydlo z rak. Oplakalem ja, a ona zyje, nie jest w stanie mnie oszukac, a klamie w kazdym slowie. Ona...

Gliniana maszkara wyraznie rozgrzewala sie w moich rekach.

Widzialem, jak zmienia sie spojrzenie Ory. Jak rozszerzaja sie jej zrenice. Jak biale dlonie zaciskaja sie na bialej, puchowej koldrze. Jak bledna jej policzki, choc zdawaloby sie, ze nie moga byc juz bledsze.

W tym momencie nalezala do mnie bardziej, niz kilka godzin temu. Bardziej nawet, niz podczas najlepszych chwil zeszlej nocy.

Zrozumialem, ze w zaden inny sposob sie z tym nie uporam. Ze bedzie to wlasciwe, logiczne i piekne; ukaranie jej wlasnie teraz. Ze juz ja karze. Gliniana szyja peka. Chwileczke, jeszcze przeciez wyrok... powod... Za co ja ukarac? Za to, ze zamienila sie wtedy w pachnace, polne zwierzatko?

Jestem bogiem. Jestem sedzia. Jestem uosobieniem sprawiedliwosci. Wymierzam kare, choc ja kocham. Wymierzam kare dla dobra wszechswiata. Slowa staja sie niepotrzebne. Plyne niczym w oleju i powstrzymuje mnie jedynie szczesliwe pragnienie, aby jak najbardziej przedluzyc te chwile. Nigdy w zyciu nie doswiadczylem czegos podobnego.

Pod oknem zaskowytal pies.

Ktos go chyba kopnal.

Skowyt przeszedl w szczekanie, odpowiedzialy na nie psy w calej okolicy, robotnicy zaczeli przeklinac. Patrzylem przed siebie, nie rozumiejac, gdzie jestem i skad sie tu wzialem.

Pod oknami krzyczeli, stukali, pilowali, zgrzytali zelazem o zelazo, a w pokoju nad nami tupano tak glosno, ze niebezpiecznie dygotal popekany tynk na suficie. Pies w koncu ucichl. Zdalem sobie sprawe, ze stoje przed lozkiem, a przede mna siedzi na poscieli niema kobieta, biala po koniuszki wlosow. Z przerazeniem spojrzalem na maszkare w swoich rekach i zobaczylem, ze jego chuda szyja jest jakims cudem cala.

- Ora?

Milczala. Patrzyla na mnie z takim przerazeniem, ze poczulem sie... jak przylapany na kradziezy.

- Ora, ja... nie chcialem.

Milczala.

- Ora, ja... Sam nie wiem... Nie moglbym... Nie chcialem... Wybacz.

Jej wargi poruszyly sie - Co? - Spytalem ze strachem.

Nie odpowiedziala.

Przed lozkiem stal okragly stolik. Zrzucilem na podloge drobiazgi, ktore na nim lezaly i w centrum odrapanego blatu postawilem - prawie rzucilem - gliniana Kare.

- Juz nigdy nie tkne jej w twojej obecnosci. Nigdy. Wierzysz mi?

Jej wargi poruszyly sie znowu.

- Co?

- Ubierz sie.

Placzac sie w nogawkach zaczalem sie ubierac; blado polyskiwaly guziki z masy perlowej, sznurki nie chcialy sie zawiazywac, a ja walczylem z nimi, nie czujac palcow i myslalem ze zdumieniem i przerazeniem: Czy to mozliwe? Czy naprawde mogla byc juz martwa... umierac... A ja stalbym nad nia z gliniana glowa w jednej, a tulowiem w drugiej rece.

To jakis potworny koszmar. Jestem po prostu skonczonym idiota. Powinienem uciekac z tego miasta razem z Ora i nigdy wiecej nie miec nic wspolnego z Klubem Kary; oby wyzdychaly sowy wszystkich czlonkow Klubu, z panem przewodniczacym na czele.

Wygladzajac kolnierz koszuli, podjalem ostateczna decyzje.

- Ora...

W pelni juz nad soba panowala. Co wiecej, jej zacisniete dotad usta wykrzywily sie w usmiechu; jakby wczesniej ten usmiech z trudem powstrzymywala. Jakby obserwowala pokraczne i komiczne widowisko, tresowanego konia w koronkowych pantalonach.

- Jestem smieszny? - Zapytalem ostro. Ostrzej, niz powinienem w takiej sytuacji.

Narzucila szlafrok na ramiona. Powoli wstala, roztaczajac zapach uperfumowanego jedwabiu. W stercie moich rzeczy na podlodze i lozku znalazla skorzany woreczek z kamieniami.

- Ora - powiedzialem nerwowo - wybacz mi, prosze. Zarzeklem sie, ze nie tkne juz Kary. To...

Moja rozmowczyni zatrzymala sie przed stolikiem, nad przekleta, gliniana maszkara. Wyciagnela reke, jakby chciala jej dotknac, odsunela ja jednak gwaltownie, jak od ognia. Spojrzala na mnie, ni to z powatpiewaniem, ni to z wyrzutem.

- ...To naprawde jest Kara... naprawde... Wybacz mi, Ora! Wyrzuce te maszkare na smietnik...

Przygryzla wargi z niedowierzaniem. Pociagnela za skorzany sznurek i rozwiazala woreczek - wciaz jeszcze przygladalem sie jej z zaklopotaniem - i wysypala kamienie szlachetne prosto na gliniana figurke. Kamienie rozsypaly sie, grzechoczac jak kosci, po calym stoliku, ani jeden nie upadl jednak na podloge. Promien slonca zdazyl w sam raz na czas, by nakryc je soba, rozpalajac na graniach krysztalow czerwone, liliowe i szmaragdowe iskry.

Dwadziescia dwa kamienie. Dwadziescia dwa losy.

- Sa piekne - w zadumie powiedziala Ora.

- Co?

- Mowie, ze sa piekne... Prawda?

Milczalem.

- W rzeczywistosci jest ich o wiele wiecej. Zebral pan tylko niewielka ich czesc... Jaka roznorodnosc, jakie bogactwo odcieni.

- Co?!

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×