Wstrzymalem oddech. Znow „Susel”. Znak? Przypadek?

- Dokad mnie pan ciagnie? Wie pan, gdzie jest „Susel”?

- Sam tam kiedys mieszkalem... Oro, pomilczmy. Po drodze do „Susla” po prostu pomilczymy, zgoda?

I poszlismy jak na pare przystalo; kawaler i dama, trzymajac sie za rece, dumnie wyprostowani i ledwo powstrzymywalem sie, by nie ruszyc biegiem.

Oto znajoma ulica Oto fasada „Odwaznego Susla”.

Oto gospodarz. Poznal mnie, klania sie. Oto klucze od pokoju.

Oto schody, ktore myje co rano leniwa sluzaca.

I oto jestesmy. Nie byl to pokoj, w ktorym kiedys mieszkalem. Wybralem lepszy, a Ora ma klopoty z pieniedzmi.

Podobnie zreszta jak ja. Sloj trzasnal, woda rozlala sie po piwnicznej podlodze...

Niewazne.

Ora otworzyla pokoj. Odruchowo zauwazylem, ze oprocz zamka na drzwi bylo nalozone slabe zaklecie straznicze.

- Zapraszam serdecznie, Hort.

Pierwsza rzecza, ktora zobaczylem po wejsciu do pokoju, byla stojaca na stole wielka, ptasia klatka, nakryta cienka, przezroczysta chusta. Wewnatrz klatki mozna bylo odgadnac sylwetke ptaka; oczywiscie sowy. Malenkiej, uszatej sowy.

- Przeciez pani ich nie znosi - rzeklem, zatrzymujac sie.

- Tak - z nutka winy w glosie przyznala Ora. - Ale jest taka zasada: jesli chcesz szczesliwego zakonczenia ryzykownej sprawy, spraw sobie nowa sowe. Panska wyprawa do Preparatora byla wyczynem bardziej niz ryzykownym, postanowilam wiec...

Nie to, zebym ja objal. Po prostu zlapalem ja, jak swoja wlasnosc, jak cos, czego omal nie stracilem i przycisnalem do siebie; uslyszalem bicie jej serca, poczulem zapach zywego ciala. Zywego. A w ktoryms momencie ubzduralo mi sie nawet, ze to chodzacy nieboszczyk, upior zjawil sie z nieznanej mogily; ze ta Ora nie jest prawdziwa.

- Hort?!

- Niewazne - zamruczalem niewyraznie; moje wargi byly zajete czynnoscia niemajaca nic wspolnego z artykulacja.

- Hort... Alez co pan...

Nigdy wczesniej nie pozwalalem sobie na namietnosc.

Namietny mag; to przeciez glupota.

Nigdy wczesniej.

Za oknem mokra jesienna noc, a ja czulem zapach slonca w zenicie, zapach spiewajacych swierszczy, zapach zwierzatka, biegnacego przez lopiany.

Czysta, szorstka posciel. Sufit z niebezpiecznie popekanymi glinianymi plaskorzezbami. Jasne wlosy na poduszce:

- Hooort!

Tak mam na imie.

Zreszta to juz niewazne.

* * *

Sowka wytrzeszczala okragle oczka. Nie bylo w niej wynioslej obojetnosci, wlasciwej doroslym sowom; byla dzieckiem, nie bala sie patrzec szczerze i wprost. Dzien dobry, sowo. Starannie nakrylem klatke ciemna, przezroczysta chusta, niedlugo wzejdzie slonce.

Ora spala; widzialem malenkie, rozowe ucho pod splatanymi jasnymi pasmami.

Pokoj wygladal jak po bitwie na poduszki. Wywrocony kandelabr, na aksamitnej serwecie dziura od wywroconej swieczki. Stosy namietnie poplatanej odziezy: moja koszula skrecila sie w jedno z halka Ory i biale falbanki, nie utraciwszy sztywnosci, wypietrzaly sie jak pienisty grzebien. Gorset przypominal szkielet starozytnego zwierzecia, rzad haczykow wygladal jak szereg pijanych zolnierzy; pantalony ulozyly sie calkiem juz nieprzyzwoicie, a pojedyncza ponczocha walala sie pod stolem niczym skora weza.

Ostroznie stapajac miedzy wysypanymi z kieszeni monetarni, podszedlem do okna. Coz za piekny obrazek; pogodny jesienny swit na tylach drugorzednego hotelu. Niebo rozpalalo sie pomaranczowym swiatlem, a krzatajacy sie na dole robotnicy wydawali sie plaskimi figurkami z kartonu. Ktos rabal drzewo, ktos rozladowywal woz z produktami, rzaly niewidoczne konie, a do dzwieku ich obecnosci dochodzil wyrazisty zapach tylnego podworza.

Juz nie potrzebuje Kary. Sowa z nia. Przezylem bez Kary dwadziescia piec lat i jeszcze pozyje, a problem peknietego sloja trzeba bedzie rozwiazac, jednak nie teraz. Pieniadze sa potrzebne, ale nie zaraz; dom i piwnica zapewnia nam wszystko, co niezbedne na zime. Sypialnie trzeba bedzie elegancko urzadzic. I na wszelki wypadek zrobic jeszcze jedna, zapasowa. Salon... o tym niech juz Ora zdecyduje. Ciekawe, jaka mine zrobi Jater. Zreszta Jater zrozumie. Wszystkie te zimowe rozrywki; polowania, kuligi, przyjecia... Chociaz nie, przyjecia sobie darujemy, na co nam te wyglodniale mordy... Jakos przezimujemy. Ogien w kominku o nic nie pyta. I zimowa noc o nic nie pyta. Wykorzystam Kare na pierwszego lepszego zlodziejaszka; i po sprawie.

Robotnik na podworzu skonczyl rabac drwa i zaczal zbierac je w sag. Zza zolwich dachow pokazal sie cieniutki skrawek slonca. Zmruzylem oczy.

Wynajmiemy karete... Zegnaj Polnocna Stolico, zegnaj ekscelencjo, badz zdrow, wasza wysokosc. I tyle nas widzieliscie. Jutro, juz jutro, bedziemy w domu. Sowa, jakie szczescie!

Zdalem sobie sprawe, ze spiewam, do tego na glos i to glosno. Zamilklem wystraszony; natura nie obdarzyla mnie talentem wokalnym i jeszcze w dziecinstwie oduczylem sie uszczesliwiania innych falszywymi tonami. Jaka kontuzja. Zeby tylko nie obudzic Ory.

Przewrocila sie na drugi bok. Westchnela i usmiechnela sie przez sen. Podszedlem na palcach do lozka, przysiadlem obok na dywanie i przygladalem jej sie przez kilka minut. Obserwowalem jej brwi, jej opuszczone rzesy. Patrzylem, jak spi.

Z korytarza donosil sie tupot czyichs butow; pstryknalem palcami odcinajac pokoj od postronnych dzwiekow. Podnioslem sie, przeszedlem po pokoju i podszedlem do wielkiego lustra na scianie. Moje niebieskie oko lsnilo jak czysty talerz, a zolte zmetnialo do tego stopnia, ze zrobilo sie niemal piwne.

Cofnalem sie o krok i obejrzalem od stop do glow, z trudem powstrzymujac sie, by nie wprowadzic za pomoca zaklec jakichs poprawek w figurze. Nie powinienem. Ora zauwazy.

Puscilem oko swojemu odbiciu. Znalazlem wsrod odziezy swe kalesony, nastapilem gola stopa na oderwany haczyk, bezdzwiecznie zasyczalem z bolu, nie przestajac przy tym szeroko i szczesliwie sie usmiechac.

Sowa! Jestem szczesliwy. Hort zi Tabor jest szczesliwy. Mialem ochote wysciskac wlasciciela hotelu, zlapac go za miesiste uszy i calowac w szorstki nos. Mialem ochote rozrabiac, chuliganic, straszyc przechodniow magicznymi sztuczkami, jak we wczesnym dziecinstwie.

Poddajac sie mojemu poleceniu cienka koszulka Ory wysunela sie z objec mojej koszuli, ceremonialnie uklonila sie, uniosla pustym rekawem swoj dolny rabek. Moja koszula dolaczyla do niej, zawisla obok, bawiac sie guzikami kolnierza, a potem z galanteria wyciagnela rekawy.

Bylem jedynym widzem tego spektaklu. Siedzialem w fotelu w samych kalesonach, omdlewalem z zachwytu i patrzylem na tanczaca bielizne; w pokoju unosil sie lekki wiaterek. Ora spala. Niech sie wyspi, czeka nas dluga podroz.

Potem zabawa mi sie znudzila i odziez, jakby tracac sily, opadla na kraj lozka.

Sloneczny promien wpadl do pokoju i natknal sie na sciane naprzeciw okna. Pora wstawac, pomyslalem i zdjalem ochrone przed zewnetrznym halasem. Do pokoju wdarly sie pokrzykiwania robotnikow na podworzu, dalekie muczenie krowy, stukot drewnianych trzewikow.

- Ora - powiedzialem z miloscia.

Jeszcze spala.

Dam jej jeszcze kilka minut. Wiecej nie mozna; trzeba sie zbierac, trzeba jechac, teraz wczesnie robi sie ciemno, pora ruszac w droge.

Na zakurzonej polce stalo kilka zakurzonych ksiazek.” Skad one sie tu wziely? Watpliwe, by mieszkancy tego pokoju kiedykolwiek odczuwali potrzebe lektury.

Obok ksiazek, na wolnej polowce polki, stala porcelanowa lalka; wielkooka, o wielkich ustach, w bialej, wyszywanej, wiejskiej sukience. Na dolnym jej skraju mozna bylo przeczytac napis: „Dla Arta Slimaka od stowarzyszenia ogrodnikow Przyrzecza, aby rozkwital i cieszyl sie...”

Mruknalem. Kim jest Art Slimak, czy rzeczywiscie rozkwita, z jakiego powodu stowarzyszenie ogrodnikow postanowilo podarowac mu porcelanowa lalke i jak ta lalka znalazla sie na polce hotelowego pokoju...

Potem sie nachmurzylem. Jakas nieprawidlowosc, jakas ciemna, niepotrzebna mysl, slizgajaca sie po dnie swiadomosci, spowodowala, ze mrowki przebiegly mi po plecach.

Co sie stalo? Jakie slowo przytlumilo radosc tego poranka. Zgasilo euforie?

Art Slimak? Nigdy nie slyszalem tego nazwiska.

Przyrzecze? Nigdy tam nie bylem.

Ogrodnicy?

Usmiechnalem sie z przymusem. Zostawilem polke, przeszedlem przez pokoj nie patrzac pod nogi, nastepujac na rozrzucone rzeczy.

Ostroznie usiadlem na skraju lozka.

Polka znowu przykula moje spojrzenie, jak magnes. Ora spala. Mroczne przeczucie nie mijalo.

Rozkwital i cieszyl sie...

Lalka.

Lalka, oto wlasciwe slowo. Niewypowiedziane. Porcelanowa lalka.

Potrzasnalem glowa. Co to za bzdura? Co ma z tym wspolnego...

Slodko posapywala Ora. Pod chusta wiercila sie sowka. Wstalem i nie wiedziec czemu przestawilem klatke na parapet. Przeszedlem znowu przez pokoj, w stosie rzeczy odszukalem futeral Z Kara.

Wyciagnalem glinianego potworka, spojrzalem w nic niewyrazajaca, bezoka twarz.

Przeczucie zmienilo sie w odczucie. Ta swiadomosc byla tak ciezka i gesta, ze wrecz rzucala cien. Zlowieszczy cien katastrofy.

Odpowiedzi na wszystkie pytania byly obok, byly tutaj; trzeba bylo tylko wyciagnac reke i je wziac. Zlozyc fragmenty ukladanki i obejrzec obraz w calosci; swiadomosc tego, co moge na nim ujrzec, zjezyla mi wlosy na glowie.

Zapewne moglem domyslic sie wczesniej.

A moze i nie. Moze musialem to wszystko przezyc. Smierc Ory i jej powrot. I te noc. I wszystko, co miedzy nami zaszlo. I wszystkie slowa, ktore powiedzielismy sobie w te krotkie momenty, kiedy nasze wargi byly wolne.

I ten poranek. I to szczescie. I taniec odziezy. Wszystko to, co przezywalem po raz pierwszy w zyciu. Ja, mag ponad ranga, ktoremu ponoc wszystko wolno.

Po raz pierwszy w zyciu przywiazalem sie do ludzkiej istoty tak mocno, ze jej utrata byla dla mnie rownoznaczna z utrata sensu, z koncem calego zycia. Przypomnial mi sie Mart zi Gorof: „Mialem pasierbice. Czternastoletnia dziewczynke, madra, subtelna... byla zupelnie sama. Przygarnalem ja...”

Ten czlowiek, ktory kazdej wiosny dawal swojemu smokowi dziewice na pozarcie, ledwo powstrzymywal lzy wspominajac swoja Jodelke. Dziewczynke Jodelke, ktora nie mieszkala w jego

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×