do siebie, laczyly sie i w koncu zgrupowaly - teraz tylko zostalo ozywic to gigantyczne amorficzne cialo, wlozyc w nie dusze; Iwga szla, wstrzasana i ponaglana rytmem, jej trawy rozwiewaly sie za plecami, jej ksiezyc odczuwal obojetne podmuchy wiatru, jej dzieci patrzyly na nia gwiazdami w czarnych lukach wsrod chmur.

Niewazne, gdzie sie spotkaja. Tajemnica spelni sie o polnocy, dokona sie tam, gdzie bedzie o polnocy ta istota ze sterczacymi we wszystkie strony rudymi wlosami. Pod nogami ktorej spazmatycznie drgaja doswiadczone kamienie. Obojetne gdzie - ale one, spieszace by wypelnic sie istota, intuicyjnie wyczuwaja osrodek powszechnego ruchu, punkt lezacy na jej drodze, jakby wlasnie tam byl wryty w ziemie kolowrot, na ktory nawijaja sie ich

niewidoczne zyly, nici, postronki ciagnace nie za szyje, a za dusze. O, jak one boja sie spoznic. O, jak sie spiesza, zdzierajac stopy do krwi, wyjac silnikami, lecac ze wszystkich sil, napedzajac wszystkim, co w nich jest, pedzac do niej...

Jeszcze nie czas. Jeszcze zbyt miekko drzy noc, przepuszczajac ja przez siebie. Jeszcze zbyt wysoko rozwiewaja sie zolte flagi ksiezyca - przestraszonego, ale pogodzonego z nieuchronnym. Jeszcze bardzo daleko, jeszcze zbyt glucho brzmia bebny...

Iwga drgnela.

Z przodu, na jej drodze, na linii, z ktorej nigdy juz nie zejdzie, stalo postronne zycie. Slepe. Zle. Zbyt slabe, by zmusic ja do zmiany rytmu.

- Stac! Strefa jest otoczona! Ani kroku dalej!

Iwga rozesmiala sie.

Jej smiech dotknal zwisajacych nad droga koron i te sypnely czarno-bialym listowiem. Jej smiech poruszyl ciezka wojskowa ciezarowka, przegradzajaca droge, wolno przeciagnal ja, zostawiajac na betonie czarne pasma i zapach palonej gumy, potem obrocil ja, wywrocil, cisnal.

Wybuch nie byl jej zasluga. Prysnely na boki wrzeszczace ciemne postacie; Iwga szla, patrzac, jak rozwija sie plomien w zalobnej otoczce tlustego dymu, jak przecieka z platka na platek, zyje i przeradza sie, i wznosi do nieba...

Kroczyla, niemal nie dotykajac podeszwami ziemi. Ogien slal sie przed nia, pulsujacy na brzegach, nieruchomy w zenicie; przeszla przez rude ognisko i plomien, od poczatku czasu pozerajacy jej siostry, nie smial dotknac jej stojacych deba rudych wlosow.

Szla. Czarny dym bezglosne wplotl sie w noc i stal sie czescia procesji.

Czas nie istnial. Istnialy tylko cienkie membrany sekund, ktore przerywala dokladnie w zgodzie z rytmem;

po minucie - a moze godzinie - pojawil sie przed nia nowy kordon i jej nozdrza drgnely.

- Zatrzymaj sie, wiedzmo.

Wymknela sie z wielkiego swiata i zapanowala we wnetrzu wlasnego malego ciala - falszywego ciala, poniewaz to prawdziwe, rozciagniete na powierzchni ziemi, jeszcze sie nie zlaczylo w calosc.

- Zatrzymaj sie, wiedzmo... Nie przejdziesz.

Wsrod nocy pojawily sie falszywe nieproszone gwiazdy - zoltozielone, migocace oznaki sluzby „Cugajster”. We wspanialy rytm pochodu wplotl sie drugi, nerwowy, zachlystujacy rytm obcego tanca. Morderczego tanca.

- Stoj!

Nie zwolnila. I nie smiala sie juz, kiedy na jej spotkanie wyszedl z mroku lancuch ludzi w podrabianych zwierzecych skorach, ze srebrem na szyi i piersi, z szalonym rytmem w oczach.

... Niewidzialne nici, petajace ofiary. Jak pulsujace weze, zabierajace zycie. Jak czarne przyssawki, wysysajace dusze...

Biale oczy latarek recznych. A na jednej - sloneczny filtr. Iwga zmarszczyla brwi.

- Ty... Ty?!

Iwga usmiechnela sie. Tak mogloby wyszczerzyc sie niebo za jej plecami - bezdzwieczna, samotna, blada blyskawica.

Lancuch drgnal i rozpadl sie. Wystarczylo im jedno spojrzenie na jej twarz.

- Sily niebieskie...

- Wycofac sie! Wycofac sie! Prow!

On jeden nie poruszyl sie. Skamienial, nanizany na igle jej nieruchomego spojrzenia.

- Z drogi, Prow! Zejdz jej z drogi!

Coraz glosniej i glosniej huczal beben. Warczalo niebo, naciagniete na pokrywe. Ta, ktora kroczyla teraz po drodze, byla gora.

Niepodwazalnie i calkowicie.

I, nie zmieniajac rytmu kroku, przekroczyla cialo nieruchomego czlowieka.

A po sekundzie - po cienkiej membranie, przerwanej przez jej cialo - zapomniala i nigdy wiecej nie przypomniala sobie tego, i nie zadala sobie nawet pytania, czy ow czlowiek pozostal przy zyciu.

* * *

Najtrudniejsze bylo wydostanie sie z miasta. Klaudiusz krazyl w kompletnych ciemnosciach, omijal barykady, szczeliny w drodze, kaszlal z powodu panoszacego sie wszedzie dymu; won, porownywalna moze tylko ze smrodem rzezni albo oddalala sie, albo zblizala - poki pod kola grafa nie trafila w koncu betonowa, prosta, niemal wolna od przeszkod droga. I wtedy Klaudiusz Starz, nigdy nie szalejacy za kierownica, ze spokojnym sumieniem wdusil pedal gazu w podloge.

Z przodu, nieco z prawej, plonela farma - blask potwornego ogniska opieral sie o niebo, iskry opadaly na szybe, przywieraly do niej wraz ze strumieniem powietrza, rozjarzaly sie ostatni raz i zmienialy w czarne klaki sadzy; oddalony ognisty potwor stal, oparty rekami pod boki, potrzasajac na wietrze rozwichrzona broda i odprowadzal spojrzeniem jedyny rozumny punkt na calym odcinku trasy - pedzacego w nieznane grafa. Klaudiusz wykrzywil sie drapieznie.

Swiat juz nie istnial. Nic, co uwazal za srodowisko swojego zycia, juz nie istnialo; to, co bylo znane i znajome, pewne, stanelo deba, nad ludzkoscia wisial odwrocony lej, wolno wirowal czarny wicher i ogarniete jego potwornym przyciaganiem, lecialy w powietrzu prawa i obowiazki, obyczaje i zwyczaje, zywe krowy, odlamki budynkow, wyrwane z korzeniami drzewa, wyryte z grobow trumny...

Klaudiusz dusil pedal, dusil, a kiedy wyprzedzajace go swiatlo reflektorow wychwytywalo przed soba przeszkode - wywrocony samochod, porzucony przez uciekinierow dobytek czy rozciagniete na asfalcie cialo - zaciskal zeby, az zgrzytaly i zlewal sie z wozem, wiernym, poslusznym, gotowym do kazdego manewru...

Potem uswiadomil sobie, ze zbacza z kierunku i zjechal z drogi. Trase oswietlala plonaca stacja benzynowa i osiedle oraz dopalajacy sie w oddali zagajnik; manewrujac miedzy pozarami, wkrotce wydostal sie na inna droge, gruntowa, skrecil w nia i znowu wdusil w podloga posluszny pedal.

Samochod sie trzasl. Samochod jeczal, od pewnej chwili Klaudiuszowi nie dawalo spokoju swidrujace spojrzenie, nie od razu zrozumial, ze to gapi sie nan, nie migajac, nisko wiszacy zolty ksiezyc...

Droga stala sie niemal nieprzejezdna, musial zwolnic, zeby nie skrecic przed czasem karku. Spod odlamkow jakiejs drewnianej budowli wyskoczyla biala kura i, wyraznie pozbawiona rozumu, rzucila sie na szybe samochodu, uderzyla wen skrzydlami i dziobem, nie zalujac polamanych pior, z nienawiscia patrzac na siedzacego za kierownica czlowieka.

Przy studni siedzial, odrzuciwszy do gory glowe, trup. Patrzyl galaretowatym, nieruchomym wzrokiem. Klaudiusz odwrocil sie.

Po pol godzinie droga wyprowadzila grafa na betonowa szose. Klaudiusz chyba nawet pamietal numer tej

drogi; tu zapach matki wiedzmy byl tak wyrazny i okreslony, ze Klaudiusz uznal za mozliwy krotki postoj.

Sterta map lezala na tylnym siedzeniu; bezblednie wybral jedna jedyna, wojskowa, standardowa, miarowo podzielona na kwadraty. Rozwinal, wlaczyl swiatlo, znowu odnalazl w splocie tras to miniaturowe skrzyzowanie, na ktorym teraz cicho stal zakurzony graf.

Niski ksiezyc zerknal mu przez ramie na mape. Ledwo powstrzymal sie, by nie zaslonic mapy reka.

Skoncentrowal sie. Zapach wiedzmy, gesty zapach smierci przenikal przez szybe i zelazo - ale strategiczna mapa potrafila oprzec sie najmocniejszemu naciskowi; ona sama z siebie byla straszna, poniewaz nazwy ludzkich osiedli trwale sasiadowaly na niej z obojetnymi znakami, symbolizujacymi nie zwyczajna smierc - ale nieuniknione, szybkie, calkowite i niczym nie zasluzone zniszczenie...

Tepo patrzac na mape, Wielki Inkwizytor Wizny w milczeniu wspomnial jego wysokosc, nieboszczyka ksiecia. I wyjal z wewnetrznej kieszeni marynarki male prostokatne pudelko z waskim okienkiem.

Jak dalece moze sie pomylic? O pol kilometra, o kilometr, o piec?

Czy dotrze do Wizny?

Kto tam jeszcze zostal, w okolicach punktu, oznaczonego ciemnoszarym kolkiem, z wyraznym napisem kursywa: „w. Podralce”?

W kaciku ekranu pulsowal symbol. Centrum czynne. Gdzies tam, gleboko pod ziemia, dokad nie siegnie spojrzenie tego przerazajacego ksiezyca, siedzi otepialy z niewyspania oficer ze sluchawkami na uszach i czeka, czeka, czeka...

Moze jeszcze nie wie, ze jego dowodca nie zyje. A nawet gdyby wiedzial - to nie ma znaczenia, machina wojny nie moze zalezec od jednego ludzkiego zywota.

Ziemia drgnela. A moze to wytwor podnieconej wyobrazni? Nie, drgnela raz jeszcze, Won matki stala sie jeszcze mocniejsza. Klaudiusz na chwile stracil oddech; wobec tej istoty wszyscy inkwizytorzy swiata sa bezsilni, nawet gdyby potrafili sie zjednoczyc, nawet gdyby zdolali stac sie jakims „ojcem”, wchlonac cala swoja wole...

Rozesmial sie. Chrapliwie i glucho. Ale szczerze. Niemal bez goryczy.

Podralce. Niby skad ma te pewnosc, ze ona jest w Podralcach? Zbedne pytanie - jego wechu zawsze wystarczalo do tego, by odszukac w okolicy rzeznie. Inna sprawa, ze nigdy do rzezni nie zdazal - coz, teraz nie ma innego wyjscia.

Podralce. To miejsce, gdzie byla inicjowana... Suki, zainicjowaly ja, wyszarpnely do swojego swiata, ktory jest nie „taki”, a ona pozostala ta sama, to swiat jest winien... Swolocze, lajdaczki, po co...

Bezmyslnie, mechanicznie zmierzyl wzrokiem odleglosc od Podralcow do szarego skrzyzowania, na ktorym stal teraz graf. Dobre piec kilometrow. Jak to mowil nieboszczyk ksiaze - „tylko prosze sie samemu trzymac od tego z dala?”

Wlasciwie to ma czas. Moze zostawic sobie powiedzmy pol godziny, samochod calkiem dobrze wyciagnie jeszcze dwiescie; droga jest w niezlym stanie, zdazy uciec, a potem wlezie w jakas szczeline...

Nagle strasznie zachcialo mu sie spac.

Wyobrazil sobie, jak przeczekawszy w szczelinie odlegle uderzenie i wstrzas ziemi, wylazi ze swojego schronienia. Strzasa z siebie popiol...

- Zimno - powiedzial na glos.

Obraz powtorzyl sie, wolno, w szczegolach: otwieraja sie metalowe drzwi... szeleszcza grudy ziemi, przyniesione wiatrem... Niebo o swicie, swiat wolny od wiedzm, od matki-wiedzmy...

... Jakos jednak Atrik Ol potrafil sobie poradzic, przeciez nie mial atomowych rakiet w silosach, jak on to zrobil sam, jak...

Klaw, powiedziala ze skarga w glosie Diunka. Klaw, boli cie... chyba to serce, Klaw.

Mam czterdziesci piec lat, powiedzial ponuro. Czemu sie dziwisz, Diunko. Tym bardziej, ze wczesniej tez bolalo.

Tak, to nie bylo przyjemne. Zawsze uwazal siebie za najsilniejszego z inkwizytorow - i tak bylo. Przegrywal z kims w umiejetnosci splatania intryg, z kims innym w talentach administracyjnych...

Вы читаете Czas Wiedzm
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×