chrzeszczaca soczystosc i zaczal z rozkosza zuc. Staral sie nie spieszyc, staral sie przezuwac jak mozna najdokladniej, zeby nie zmarnowac ani jednej kropli tej cudownej, mietowej goryczy, od ktorej w ustach i w calym ciele robilo sie swiezo i chlodno jak w lesie nad ranem, i rozjasnial sie umysl. I nie trzeba juz niczego sie bac, mozna przesuwac gory…

Siedzieli potem na progu domu i radosnie wgryzali sie, chrzescili i ciamkali, mrugajac do siebie wesolo z pelnymi ustami. Wiatr, rozczarowany, wyl nad ich glowami i nie mogl ich dosiegnac. Jeszcze raz go oszukali — nie bedzie sie zabawial ich koscmi na nagiej glinie. Teraz znowu mogli sie z nim zmierzyc.

Wypili po dwa lyki z goracego kanistra, zaprzegli sie do wozkow i poszli dalej. Szlo sie zupelnie inaczej, lekko, Izia juz nie zostawal w tyle, maszerowal obok, klapiac na wpol oderwana podeszwa.

— Znalazlem tam jeszcze jeden krzaczek — powiedzial Andrzej. — Maly. W drodze powrotnej…

— Niepotrzebnie. Trzeba bylo zjesc.

— Jeszcze ci malo?

— A po co ma sie dobro marnowac?

— Nie zmarnuje sie — odparl Andrzej. — W drodze powrotnej sie przyda.

— Nie bedzie przeciez zadnej drogi powrotnej!

— Tego jeszcze nie wiadomo — powiedzial Andrzej. — Powiedz mi lepiej, bedzie jeszcze woda?

Izia zadarl glowe i popatrzyl na slonce.

— W zenicie — oswiadczyl. — Albo prawie w zenicie. A pan jak uwazasz, panie astronom?

— Tak jakby.

— Zaraz zacznie sie najbardziej interesujacy odcinek.

— A co tu moze byc interesujacego? Powiedzmy, ze przejdziemy przez punkt zerowy, powiedzmy, ze dojdziemy do Antymiasta…

— Skad wiesz?

— O Antymiescie?

— Nie. Dlaczego myslisz, ze tak po prostu przejdziemy i pojdziemy dalej?

— Wcale o tym nie mysle — powiedzial Andrzej. — Mysle o wodzie.

— Panie Boze ratuj! W punkcie zero jest poczatek swiata, rozumiesz? A on o wodzie!…

Andrzej nie odpowiedzial. Zaczelo sie podejscie pod kolejny pagorek, szlo sie coraz trudniej, postronki wrzynaly sie w cialo. Niezly taki zen-szen, pomyslal Andrzej. Skad my o nim wiemy? Pak opowiadal? Zdaje sie, ze tak… A, nie! Wywloka kiedys przywlokla do obozu kilka korzeni i zaczela jesc, a zolnierze jej zabrali i tez sprobowali. Tak. Potem wszyscy chodzili napuszeni i kotlowali Wywloke do samego rana… A Pak dopiero potem opowiedzial, ze ten ichni zen-szen, tak jak i prawdziwy zen-szen, trafia sie bardzo rzadko. Rosnie tam, gdzie kiedys byla woda, i doskonale regeneruje sily. Tylko ze nie mozna go przechowywac, trzeba zjesc natychmiast, bo po godzinie, albo nawet wczesniej, korzen wiednie i robi sie niemal trujacy.. Obok Pawilonu bylo mnostwo tego zen-szenia, caly ogrod… No, tam to sie go najedlismy do woli, Izi wszystkie wrzody zagoily sie w ciagu jednej nocy. Pod Pawilonem bylo dobrze. A Izia przez caly czas rozprawial o gmachu kultury…

…Wszystko inne — to tylko rusztowania u scian swiatyni, mowil. Wszystkie najlepsze rzeczy, ktore przez sto tysiecy lat wymyslila ludzkosc, wszystkie najwazniejsze sprawy, ktore zrozumiala i do ktorych doszla, skladaja sie na te swiatynie. Przez tysiaclecia swojej historii, walczac, glodujac, wpadajac w niewolnictwo i buntujac sie, dzielac i jednoczac, ludzkosc, sama tego nie podejrzewajac, niesie te swiatynie na metnym grzbiecie swojej fali. Zdarza sie, ze nagle ja zauwaza, i wtedy albo zaczyna ja rozwalac na cegly, albo gwaltownie oddawac jej czesc, albo zaraz obok buduje inna swiatynie, jako obelge. I nigdy nie rozumie do konca, z czym ma do czynienia, a po bezskutecznych probach wykorzystania swiatyni w ten czy inny sposob, bardzo szybko wraca do swoich tak zwanych potrzeb biezacych. Zaczyna dzielic cos, co juz trzydziesci trzy razy zostalo podzielone, kogos ukrzyzuje, komus odda czesc — a swiatynia rosnie sobie i rosnie z wieku na wiek, z tysiaclecia na tysiaclecie, i nie mozna jej ani zburzyc, ani ostatecznie ponizyc… Najzabawniejsze jest to, mowil Izia, ze kazda cegielka tej swiatyni, kazda wieczna ksiazka, kazda wieczna melodia, kazde niepowtarzalne dzielo architektoniczne niosa w sobie sprasowane doswiadczenie tejze ludzkosci, jej mysli i mysli o niej, idee celow i sprzecznosci jej istnienia. A wiec, bez wzgledu na to, jak daleka wydawalaby sie swiatynia od tymczasowych interesow tego stada swin, jednoczesnie jest zawsze nieodlacznie z nim zwiazana, nie moze bez niego istniec… Zabawne jest jeszcze i to, ze swiatyni nikt wlasciwie nie buduje swiadomie. Nie da sie zaplanowac jej na papierze ani w zadnym genialnym mozgu, ona rosnie sama z siebie, bezblednie wchlania w siebie wszystko to, co najlepszego zrodzila historia ludzkosci… Ty moze uwazasz, pytal zjadliwie Izia, ze bezposredni budowniczowie tej swiatyni to nie swinie? Ha! Jeszcze jakie swinie! Zlodziej i lajdak Benvenuto Cellini, nalogowy pijak Hemingway, pederasta Czajkowski, schizofrenik i reakcjonista Dostojewski, drobny zlodziejaszek i szubienicznik Francois Villon… Moj Boze, przeciez porzadni ludzie to wsrod nich rzadkosc! Ale oni, jak koralowe polipy, nie wiedza, co tworza. Podobnie jak cala ludzkosc. Pokolenie za pokoleniem zre, zaspokaja swoje potrzeby, rozkoszuje sie, walczy, zabija, zdycha — i patrzysz, a tu juz caly koralowy atol powstal, i to jaki piekny! A jaki trwaly!… No dobrze, powiedzial Andrzej. Swiatynia. Jedyna trwala wartosc. W porzadku. W takim razie co my wszyscy mamy do tego? Co ja mam do tego?…

— Stoj! — Izia chwycil go za postronek. — Poczekaj. Kamienie.

Rzeczywiscie, kamienie byly tu odpowiednie — okragle, plaskie, wygladaly jak wyschniete krowie placki.

— Kolejna swiatynia? — usmiechnal sie zlosliwie Andrzej. Zrzucil postronki, odszedl na bok i podniosl najblizej lezacy kamien. Doskonale nadawal sie na fundament — od dolu guzowaty, ostry, a z wierzchu gladki, wypolerowany pylem i wiatrem. Andrzej polozyl go na stosunkowo rownym kamiennym miale, wepchnal troche glebiej i poszedl po nastepny.

Ukladajac fundament czul cos w rodzaju zadowolenia: mimo wszystko byla to jednak jakas praca, nie bezmyslne przebieranie nogami, lecz praca wykonywana w okreslonym celu. Mozna bylo ten cel kwestionowac, mozna bylo nazwac Izie maniakiem i psychopata (zreszta zgodnie z prawda…)… A mozna bylo wlasnie tak: kamien po kamieniu ukladac mozliwie najbardziej rowny plac na fundament.

Obok niego sapal i stekal Izia, toczac ogromne kamienie i potykajac sie. Podeszwa oderwala sie juz do konca. Gdy fundament byl gotowy, Izia polecial do swojego wozka i wyciagnal z niego kolejny egzemplarz „Przewodnika”.

Kiedy bedac w Krysztalowym Palacu ostatecznie zrozumieli i niemal uwierzyli, ze w dalszej drodze na polnoc juz nigdy nikogo nie spotkaja, Izia usiadl przy maszynie do pisania i blyskawicznie napisal „Przewodnik po swiecie absurdu”, Potem osobiscie powielil go na dziwacznej kopiarce — automacie (w Krysztalowym Palacu bylo do licha i troche najdziwniejszych i najrozniejszych automatow), osobiscie umiescil wszystkie piecdziesiat egzemplarzy w kopertach z dziwnego, przezroczystego, a przy tym bardzo trwalego materialu pod nazwa „folia polietylenowa” i zaladowal nimi swoj wozek, ledwo zostawiajac w nim miejsce na plecak z sucharami… A teraz mial juz tylko dziesiec kopert, a moze nawet mniej.

— Ile ci ich jeszcze zostalo? — zapytal Andrzej.

Izia, ukladajac koperte na srodku kamiennego fundamentu, nieuwaznie odpowiedzial:

— A cholera wie… Malo. Dawaj kamienie.

I znowu zaczeli dzwigac kamienie. Wkrotce nad koperta wyrosla poltorametrowa piramida. Na tej bezludnej pustyni wygladala troche dziwnie, a zeby ja jeszcze bardziej udziwnic, Izia polal kamienie zjadliwie czerwona farba z ogromnej tubki, znalezionej w magazynie pod Wieza. Potem poszedl do wozka, usiadl i zaczal przywiazywac oderwana podeszwe kawalkiem sznurka, spogladajac przy tym co chwila na swoja piramide. Malujaca sie na jego twarzy niepewnosc i watpliwosci stopniowo zastepowal wyraz zadowolenia i rosnacej z kazda sekunda dumy.

— A co?! — zawolal, napuszony i zachwycony soba. — Nawet kompletny glupek nie przejdzie obok tego obojetnie, domysli sie, ze cos jest w srodku…

— Aha — powiedzial Andrzej, kucajac obok. — Duzo ci z tego przyjdzie, ze jakis glupek rozwali piramide.

— Nie ma strachu — wymamrotal Izia. — Glupek to tez istota rozumna. Jak sam nie zrozumie, to opowie innym… — Ozywil sie nagle. — Wez na ten przyklad mity! Jak wiadomo, glupcy to przewazajaca wiekszosc ludzkosci, co znaczy, ze swiadkiem kazdego interesujacego wydarzenia byl wlasnie glupek. Ergo: mit jest opowiescia o wydarzeniu prawdziwym, doswiadczonym przez glupka i opisanym przez poete. Co ty na to?

Andrzej nie odpowiedzial. Patrzyl na piramide. Wiatr zblizal sie do niej ostroznie, niepewnie kurzyl dookola, slabo pogwizdywal w szczelinach miedzy kamieniami. Andrzej nagle z niezwykla jasnoscia wyobrazil sobie te nie

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×