konczace sie kilometry, ktore zostaly za nimi, i ciagnaca sie po tych kilometrach rzadka linie takich piramid, pozostawionych na pastwe wiatru i czasu… Potem wyobrazil sobie, jak do takiej piramidy doczolguje sie na czworakach wyschniety jak mumia, zdychajacy z glodu i pragnienia wedrowiec… jak z wsciekloscia, lamiac paznokcie, rozgrzebuje i rozwala kamienie, a rozpalona wyobraznia rysuje mu wizje ukrytego pod kamieniami jedzenia i wody… Andrzej zasmial sie histerycznie. No, wtedy to juz na pewno bym sie zastrzelil. Niemozliwe, zeby przetrzymac cos takiego…

— Co z toba? — zapytal podejrzliwie Izia.

— Nic, nic, wszystko w porzadku — powiedzial Andrzej i wstal.

Izia tez wstal i przez chwile krytycznie przygladal sie swojej piramidzie.

— Nie ma w tym nic smiesznego! — oswiadczyl. Potupal obwiazana sznurkiem noga. — Na razie wystarczy. Idziemy?

— Idziemy.

Andrzej zaprzagl sie do wozka. Izia nie mogl sie powstrzymac, zeby jeszcze raz nie obejsc dookola swojej piramidy. Najwyrazniej on tez sobie cos wyobrazal, cos, co mu pochlebialo, usmiechal sie ukradkiem, zacieral rece i glosno sapal w wasy.

— Ale wygladasz! — nie wytrzymal Andrzej. — Jak ropucha. Nawalil skrzeku i duma go rozsadza. Albo jak losos.

— No, no! — powiedzial Izia, wkladajac rece w postronki. — Losos potem zdycha…

— Otoz to — odpowiedzial Andrzej.

— No, no! — powtorzyl groznie Izia. Ruszyli. Potem Izia zapytal nagle:

— Jadles kiedys lososia?

— Kilogramami — odpowiedzial Andrzej. — Pod wodke, doskonale pasuje. Albo na kanapki, do herbaty… A co?

— Tak… A moje corki juz go nie sprobowaly.

— Corki? — zdziwil sie Andrzej. — To ty masz corki?

— I to trzy. I ani jedna nie wie, co to jest losos. Tlumaczylem im, ze losos i jesiotr to ryby, ktore wyginely. Podobnie jak ichtiozaury. A one to samo beda opowiadac swoim dzieciom o sledziach.

Mowil cos jeszcze, ale Andrzej, zszokowany, juz nie sluchal. A to ci dopiero! Trzy corki! Izia! Znam go szesc lat i nigdy by mi cos takiego do glowy nie przyszlo. I dlaczego on w takim razie zdecydowal sie, zeby tu… A to numer! Nie ma co, ludzie bywaja rozni. Nie, nie, pomyslal. Nie ma o czym gadac: zaden normalny czlowiek do tej piramidy nie dojdzie. Normalny czlowiek dojdzie do Krysztalowego Palacu i tam juz zostanie. Widzialem juz takich normalnych ludzi — geby od tylka nie sposob odroznic; Nie, jesli ktos tu sie dociagnie, to tylko taki Izia numer dwa. I jak rozkopie te piramide, jak rozerwie koperte, od razu o wszystkim zapomni — i umrze tu, zaczytany… Chociaz, z drugiej strony, skoro mnie tu przywialo… I po co? Na Wiezy bylo dobrze. W Pawilonie jeszcze lepiej. Ale w Krysztalowym Palacu… Tak jak zylem w Krysztalowym Palacu, juz nigdy nie bede zyl… No dobrze — Izia. Nie moze usiedziec na jednym miejscu. A gdyby nie bylo ze mna Izii — to bym sie stamtad ruszyl? Czybym zostal? Oto pytanie!…

…Dlaczego musimy isc naprzod? — pytal Izia na Plantacji, a czarne, cycate slicznotki siedzialy obok nas i sluchaly. Dlaczego mimo wszystko musimy isc naprzod? — perorowal, z roztargnieniem gladzac siedzaca najblizej po atlasowym kolanie. A dlatego ze za nami jest albo smierc, albo nuda, ktora jest rownoznaczna ze smiercia. Czyzby nie wystarczylo ci to proste wyjasnienie? Jestesmy pierwsi, rozumiesz? Nikt przed nami nie przeszedl tego swiata od konca do konca. Z dzungli i bagien do samego punktu zerowego… A moze wszystko to wymyslono wlasnie po to, zeby znalazl sie taki czlowiek? Zeby przeszedl od — do… Po co? — pytal posepnie Andrzej. A skad ja mam wiedziec po co? — denerwowal sie Izia. A po co buduje sie swiatynie? To oczywiste, ze swiatynia jest jedynym widocznym celem, a po co — to niewlasciwe pytanie. Czlowiek musi miec cel, bez celu nie potrafi zyc, po to dano mu rozum. Jesli nie ma celu, wymysla go sobie… No i ty wlasnie sobie go wymysliles, powiedzial Andrzej, koniecznie musisz przejsc od — do. I to ma byc cel! Nie wymyslalem go, sprzeciwil sie Izia, to moj jedyny cel. Nie mialem wyboru. Albo cel, albo bezcelowosc. Tak to wyglada… A czemu ty mi zawracasz glowe swoja swiatynia, powiedzial Andrzej, co ona ma do tego?… Ma, i to duzo, z zadowoleniem, jakby na to wlasnie czekajac, odparl Izia. Swiatynia, kochany ty moj Andriuszka, to nie tylko wieczne ksiazki i wieczna muzyka. Gdyby tak bylo, to wyszloby na to, ze swiatynie zaczeto budowac dopiero po Gutenbergu, albo, jak was uczono, po Iwanie Fiedorowie. Nie, kochaniutki, na swiatynie skladaja sie rowniez nasze czyny. Jesli wolisz, czyny sa jej cementem, jej sila, jej podstawa. Wszystko zaczelo sie od czynow. Najpierw byl czyn, potem legenda, a dopiero pozniej cala reszta. Oczywiscie, mowimy tu o czynie niezwyklym, niepojetym, wychodzacym poza ramy… Oto co bylo poczatkiem swiatyni — niebanalny czyn!… Krotko mowiac, bohaterski, zauwazyl Andrzej, usmiechajac sie pogardliwie. No, powiedzmy, ze bohaterski, zgodzil sie poblazliwie Izia. Wychodzi na to, ze jestes bohaterem, powiedzial Andrzej, ze usilujesz byc bohaterem. Sindbad Zeglarz i Ulisses… Ale z ciebie gluptas, odparl Izia. Powiedzial to niemal lagodnie, nie mial zamiaru go obrazic. Zareczam ci, przyjacielu, ze Ulisses nie staral sie byc bohaterem. On po prostu nim byl — taka juz mial nature, inaczej nie mogl. Ty, na przyklad, nie mozesz jesc gowna — mdli cie, a jego mdlilo od siedzenia w zabitej dechami Itace, od panowania… Przeciez ja widze, ze ty sie nade mna litujesz — myslisz sobie: maniak, psychol… Widze, widze. Nie powinienes mnie zalowac. Powinienes mi zazdroscic. Dlatego ze ja wiem dokladnie: nie ma w historii nic wazniejszego od budowy swiatyni, a w moim zyciu jest tylko jeden cel — chronic swiatynie i pomnazac jej skarby. Oczywiscie, nie jestem Homerem czy Puszkinem, nie doloze swojej cegielki. Ale jestem Katzmanem! Swiatynia jest we mnie, a wiec jestem jej czescia, a wiec dzieki mojej swiadomosci samego siebie swiatynia powiekszyla sie o jeszcze jedna ludzka dusze. I juz samo to jest piekne. Nawet gdybym nie dolozyl ani okrucha… Ale mozesz byc pewien, ze ja postaram sie cos dolozyc. Moze to bedzie zaledwie ziarnko, ktore z czasem odpadnie, nie przyda sie… Ale wiem jedno — swiatynia byla we mnie, a wiec byla silna rowniez mna. Nic z tego nie rozumiem, powiedzial Andrzej. Metne to twoje tlumaczenie. Jakas religia: swiatynia, duch… No pewnie, powiedzial Izia, skoro to nie butelka wodki i nie szeroki materac, to juz musowo religia. Nie masz sie co nadymac, sam przeciez sto razy powtarzales, ze straciles grunt pod nogami, ze zawisles w przestrzeni… Zgadza sie, wisisz. Tak musialo sie stac. Tak dzieje sie z kazdym choc troche myslacym czlowiekiem… A ja daje ci grunt. Najtwardszy, jaki tylko moze byc. Chcesz, stawaj na nim obiema nogami, nie chcesz, idz do diabla. Ale wtedy juz nie narzekaj! Ty mi podsuwasz nie grunt, powiedzial Andrzej, tylko jakis bezksztaltny oblok! No dobrze. Powiedzmy, ze zrozumialem, o co ci chodzi z ta swiatynia. Tylko co mi z tego? Na budowniczego sie nie nadaje, powiedzmy sobie szczerze, Homerem tez nie jestem… Ty masz ja chociaz w sobie, nie mozesz bez niej zyc, widze przeciez, jak ganiasz po swiecie jak mlody psiak, wszystko chciwie obwachujesz, na co sie natkniesz — oblizujesz, gryziesz… Widze, jak czytasz. Dwadziescia cztery godziny na dobe moglbys czytac… a przy tym wszystko zapamietujesz. A ja tego nie potrafie. Lubie czytac, ale nie pochlaniam ksiazek tak jak ty. Sluchanie muzyki — prosze bardzo. Uwielbiam sluchac muzyki. Ale nie przez dwadziescia cztery godziny na dobe! I pamiec mam zupelnie zwyczajna — nie moge wzbogacic jej wszystkimi skarbami, jakie nagromadzila ludzkosc… Nawet gdybym tylko tym sie zajmowal— i tak nie dam rady. W jedno ucho wpada, z drugiego wypada. No wiec, co mi po twojej swiatyni?… Zgoda, powiedzial Izia, nie przecze. Nie kazdemu jest to dane… Nie przecze, ze to wlasnosc mniejszosci, kwestia natury czlowieka. Ale posluchaj mnie. Opowiem ci, jak ja to widze. Swiatynia ma, Izia zaczal zaginac palce, budowniczych. To ci, co ja tworza. Potem sa ci, ee… tfu, nie moge znalezc wlasciwego slowa, caly czas placze mi sie po glowie ta religijna terminologia… No dobrze, niech juz bedzie, kaplani. To ci, ktorzy nosza ja w sobie. Poprzez ich dusze rosnie i w ich duszach istnieje. Sa rowniez konsumenci — ci, ktorzy jej doswiadczaja… Na przyklad Puszkin — to budowniczy. Ja jestem kaplanem, a ty konsumentem… Czego sie krzywisz, glupku! To przeciez wspaniale! Przeciez swiatynia bez konsumentow nie mialaby racji bytu. Pomysl lepiej, jak ci sie poszczescilo! Potrzeba wielu, wielu lat specjalnej obrobki, zmiekczania mozgu, przemyslnych systemow oszustw, zeby ciebie, konsumenta, popchnac do zburzenia swiatyni… A takiego, jakim stales sie teraz, w ogole nie sposob do tego zmusic, chyba ze pod grozba smierci. Pomysl, przeciez tacy jak ty — to najmniejsza czesc mniejszosci! Wiekszosci wystarczy dac jeden maly znak — juz leca z lomami, z pochodniami, burzyc, palic… nieraz juz tak bylo! I pewnie jeszcze nieraz bedzie. A ty narzekasz! Przeciez jesli w ogole mozna zadac pytanie: po co potrzebna jest swiatynia? — to odpowiedz moze byc tylko jedna: dla ciebie!…

— Andriucha! — zawolal Izia znajomym, nieprzyjemnym tonem. — A moze lykniemy?

Byli na samym szczycie wysokiego wzgorza. Z lewej strony, tam gdzie urwisko, wszystko pokrywala gesta zaslona kodujacego sie pylu. Z prawej natomiast przejasnilo sie i widac bylo Zolta Sciane, nie rowna i gladka, jak w Miescie, lecz pomarszczona i pofaldowana jak kora olbrzymiego drzewa. W dole przed nimi zaczynalo sie rowne jak stol, biale, kamienne pole — zadnego odlamka, rowna kamienna plyta, ciagnacy sie az po horyzont monolit.

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×