Jakies pol kilometra od wzgorza kolysaly sie nad nim dwie nieduze traby powietrzne — jedna zolta, a druga czarna.

— Cos nowego. — Andrzej zmruzyl oczy. — Popatrz, lity kamien…

— Co? Tak, chyba tak… Sluchaj, daj no sie napic — cztery godziny juz minely…

— Dobra — zgodzil sie Andrzej. — Tylko najpierw zejdzmy.

Zeszli ze wzgorza, uwolnili sie od postronkow i Andrzej wyciagnal ze swojego wozka rozpalony kanister. Kanister zaczepil sie najpierw o pasek automatu, potem o plecak z resztkami sucharow, ale Andrzej i tak w koncu go wyciagnal, wsadzil miedzy kolana i odkorkowal. Izia podrygiwal obok, trzymajac w gotowosci dwa plastikowe kubeczki.

— Wyjmij sol — polecil Andrzej. Izia przestal podrygiwac.

— Daj spokoj… — jeknal. — Po co? Chodz, tak machniemy…

— Bez soli nie dostaniesz — powiedzial Andrzej zmeczonym glosem.

— To zrobmy tak… — Izi przyszla do glowy nowa mysl. Postawil kubeczki na kamieniu i pogrzebal w swoim wozku. — Najpierw zjem swoja sol, a potem popije woda.

— O Boze — powiedzial wstrzasniety Andrzej. — No dobra, rob jak chcesz.

Nalal po pol kubka goracej, pachnacej zelazem wody, wzial od Izi torebke z sola i powiedzial:

— Dawaj jezyk.

Wysypal odrobine soli na gruby, oblozony jezyk Izi i patrzyl, jak ten, krzywiac sie i dlawiac, chciwie wyciaga reke po kubek. Sam posolil swoja wode i zaczal ja pic malymi, skapymi lyczkami, jak lekarstwo, bez zadnej przyjemnosci.

— Dobre! — powiedzial Izia, pochrzakujac. — Tylko malo. No nie?

Andrzej kiwnal glowa. Wypita woda od razu zmienila sie w pot, w ustach przez caly czas bylo tak samo sucho, zadnej ulgi. Podniosl kanister, sprawdzajac, ile im jeszcze zostalo. Na kilka dni pewnie starczy, a potem… Potem znowu cos sie znajdzie, powiedzial do siebie ze zloscia. Eksperyment to Eksperyment. Zyc nie pozwola, ale umrzec tez nie… Rzucil okiem na rozciagajaca sie przed nimi biala, dyszaca zarem rownine, przygryzl sucha warge i zaczal ustawiac kanister w wozku. Izia usiadl i na nowo przywiazal swoja podeszwe.

— Wiesz co — wysapal — to rzeczywiscie jest jakies dziwne miejsce… Czegos takiego sobie nie przypominam… — Popatrzyl na slonce, oslaniajac oczy dlonia. — W zenicie — powiedzial. — Slowo daje, w zenicie. Cos sie bedzie dzialo… Wyrzuc w cholere to zelastwo, po co sie z tym szarpiesz?

Andrzej starannie ustawial automat obok kanistra.

— Gdyby nie to zelastwo, nasze kosci lezalyby teraz za Pawilonem — przypomnial.

— E tam, za Pawilonem! — sprzeciwil sie Izia. — Od tamtej pory minelo piec tygodni i nawet muchy nie spotkalismy…

— Nie ma o czym gadac. Nie ty go bedziesz nosil… Idziemy.

Kamienny plaskowyz byl zadziwiajaco rowny. Wozki toczyly sie po nim jak po asfalcie, tylko kolka skrzypialy. Ale upal jeszcze jakby sie nasilil. Bialy kamien odbijal slonce i dla oczu nie bylo zadnego ratunku. W piety palilo, jakby w ogole nie mieli butow, a kleby pylu nie zmniejszyly sie nawet odrobine. Jak tu nie padniemy, pomyslal Andrzej, to bedziemy zyc wiecznie… Szedl, mocno mruzac oczy, potem zamknal je zupelnie. Troche lepiej. Tak wlasnie bede szedl, myslal. A oczy moge otwierac co dwadziescia krokow. Albo co trzydziesci. Spojrze — i dalej…

Bardzo podobnym bialym kamieniem byly wylozone piwnice w Wiezy. Tylko ze tam bylo chlodno i panowal polmrok, a wzdluz scian staly kartonowe pudla z artykulami zelaznymi. Zawieraly gwozdzie, sworznie wszelkich rozmiarow, wkrety, puszki z klejami i srubami, butelki z roznokolorowymi lakierami, narzedzia stolarskie i slusarskie, zawiniete w zatluszczony papier lozyska kulkowe… Do jedzenia nie znalezli nic, ale w kacie, z zardzewialej, sterczacej ze sciany rury ciekl cienki strumyczek zimnej i niewiarygodnie smacznej wody.

…No dobrze, wszystko to pieknie — powiedzial Andrzej, po raz dwudziesty podsuwajac kubek pod strumyczek. — Ale jedno mi sie w twoim systemie nie podoba. Nie lubie, jak sie dzieli ludzi na waznych i niewaznych. To niesluszne. Wstretne. Stoi sobie swiatynia, a dookola niej bezmyslne bydlo. „Czlowiek to dusza obarczona trupem!” Zalozmy, ze tak jest rzeczywiscie. Ale to i tak jest niesluszne. Trzeba to zmienic…

…A czyja mowie, ze nie trzeba?! — wykrzyknal Izia. — Oczywiscie, byloby milo, gdyby dalo sie ten porzadek zmienic. Tylko jak? Wszystkie podejmowane dotad proby zmiany tej sytuacji, wyrownania ludzkiego pola, postawienia wszystkich na jednym poziomie, zeby wszystko bylo prawidlowo i sprawiedliwie, wszystkie te usilowania konczyly sie zniszczeniem swiatyni, zeby nie gorowala nad tlumem, i odrabaniem za bardzo wystajacych glow. I koniec. I nad wyrownanym polem blyskawicznie, jak zlosliwy guz, zaczynala rosnac cuchnaca piramida nowej politycznej elity, jeszcze ohydniejszej od starej… A innych sposobow na razie nie wymyslono. Oczywiscie, wszystkie te ekscesy nie zmienily biegu historii i nie mogly zupelnie zniszczyc swiatyni, ale scieto za duzo swiatlych glow.

…Wiem — powiedzial Andrzej. — Ale to i tak obrzydliwe. Kazda elita jest obrzydliwa…

…No, moj drogi! — sprzeciwil sie Izia. — Gdybys powiedzial, ze obrzydliwa jest kazda elita wladajaca losami i zyciem innych ludzi, to bym sie z toba zgodzil. Ale elita sama w sobie, elita sama dla siebie — komu ona przeszkadza? Inna sprawa, ze moze draznic, rozjatrzac, zloscic — to jedna z jej funkcji… Absolutna rownosc to bagno, zastoj. Trzeba by podziekowac Matce Naturze, ze nie ma czegos takiego jak absolutna rownosc… zrozum mnie, Andrzej, ja nie proponuje systemu przebudowy swiata. Nie znam takiego systemu, nie wierze nawet, ze on istnieje. Tyle juz bylo tych systemow, a i tak wszystko zostalo po staremu. Proponuje tylko cel istnienia… tfu, nic nie proponuje, skolowales mnie zupelnie. Odkrylem ten cel w sobie i dla siebie — cel mojego istnienia, rozumiesz? Mojego i ludzi do mnie podobnych… I rozmawiam o tym tylko z toba i tylko teraz, bo mi cie zal, bo widze, dojrzal czlowiek, spalil wszystko, co czcil, a co ma teraz czcic — nie wie. A ty bez tego nie mozesz, z mlekiem matki wyssales koniecznosc oddawania czci, wszystko jedno komu lub czemu. Na zawsze wbili ci do glowy, ze jesli nie ma idei, za ktora warto umrzec, to nie warto zyc. Tacy jak ty, ktorzy osiagneli ostateczne zrozumienie, zdolni sa do wszystkiego. Albo strzeli sobie taki w leb, albo zostanie wybitnym lajdakiem — lajdakiem z przekonania, z zasadami, lajdakiem bezinteresownym, rozumiesz?… Albo jeszcze gorzej: zacznie sie mscic na swiecie, za to ze swiat jest taki, jaki jest w rzeczywistosci, ze nie zgadza sie z jakims tam wymyslonym idealem… Idea swiatyni jest jeszcze dlatego taka dobra, ze nie wolno za nia umierac. Za nia trzeba zyc. Zyc kazdego dnia, z calych sil, cala pelnia…

…Tak, byc moze — powiedzial Andrzej. — Byc moze tak wlasnie jest. Ale i tak ta idea jeszcze nie jest moja idea!…

Andrzej zatrzymal sie i zlapal Izie za rekaw. Izia od razu otworzyl oczy i zapytal przestraszony:

— Co? Co sie stalo?

— Cicho — powiedzial Andrzej przez zeby.

Cos przed nimi bylo. Cos szlo — nie pelzlo, nie wilo sie tuz nad kamieniami. Szlo poprzez to wszystko. Im na spotkanie.

— Ludzie! — zawolal Izia z zachwytem. — Sluchaj, Andrzej, to ludzie!

— Cicho, bydlaku — wyszeptal Andrzej.

Sam juz wiedzial, ze to ludzie. Albo czlowiek… Nie, zdaje sie, ze dwoje… Staneli. Pewnie tez juz ich zauwazyli… I znowu nic nie widac przez ten przeklety pyl.

— No prosze! — Izia triumfowal. — A ty caly czas jeczales, ze zdechniemy…

Andrzej ostroznie zrzucil postronki i cofnal sie do swojego wozka, nie spuszczajac oka z niewyraznych cieni na przedzie. Do licha, ilu ich tam jest? I jak do nich daleko? Sto metrow? Mniej? Wymacal w wozku automat, przeladowal i powiedzial do Izi:

— Zsun wozki i poloz sie za nimi. W razie czego bedziesz mnie oslanial…

Wcisnal Izi automat i nie ogladajac sie, powoli poszedl naprzod. Polozyl reke na kaburze. Prawie nic nie bylo widac. Zastrzeli mnie, pomyslal o Izi. Strzeli mi prosto w kark…

Teraz mozna juz bylo zobaczyc, ze jeden z tamtych tez idzie w jego strone — niewyrazna, wysoka sylwetka w klebiacym sie pyle. Ma bron czy nie? No i masz swoje Antymiasto. Kto by pomyslal? Nie podoba mi sie, jak on trzyma reke! Andrzej ostroznie rozpial kabure, chwycil za zlobiona rekojesc. Duzy palec sam znalazl sie na bezpieczniku. To nic, jakos to bedzie. Musi. Najwazniejsze — nie robic gwaltownych ruchow…

Zaczal wyciagac pistolet z kabury. Pistolet zaczepil sie o cos. Andrzej zamarl. Szarpnal mocno, potem jeszcze mocniej, wreszcie z calej sily. Zobaczyl wyraznie gwaltowny ruch tamtego (wysokiego, obdartego, wycienczonego, zarosnietego po same oczy)… Glupio, pomyslal naciskajac na spust. Wystrzal, blysk wystrzalu

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×