droge z tylu. Widzial wszystko jak na dloni na odleglosc co najmniej poltora kilometra, az do miejsca, gdzie asfalt zlewal sie z niebem w srebrzystym polyskujacym mirazu. Kierowca nie spuszczal z oczu tego blasku w oddali, oczekujac, az przetnie go niewyrazny zarys sylwetki samochodu.

Wiedzial, jaki to ma byc samochod. Byli dobrze poinformowani. Mial sie pojawic bialy mercedes, a za jego kierownica mezczyzna podazajacy na spotkanie, na ktore musial sie stawic. Znali godzine spotkania, wiedzieli, gdzie ma sie odbyc, tak wiec po prostych wyliczeniach mieli jasnosc, ze godzina zero juz blisko.

– Bierzmy sie do roboty – odezwal sie kierowca.

Wzial od kobiety czapeczke baseballowa, jedna z trzech, ktore kupili od ulicznego sprzedawcy pamiatek na Hollywood Boulevard. Byla granatowa z bialym napisem FBI naszytym z przodu. Kierowca naciagnal daszek nisko na czolo i nie spuszczal lusterka z oczu.

– W sama pore – powiedzial.

Bialy ksztalt ukazal sie na horyzoncie i mknal ku nim jak ryba, ktora wyskoczyla z wody. Zarys nabral ostrych ksztaltow i zblizal sie szybko. W koncu bialy mercedes przejechal obok nich z rykiem silnika, crown victoria ruszyla za nim. Zabojcy znow byli w swoim zywiole.

Kierowca mercedesa zauwazyl za soba w lusterku migajace swiatla forda. Dwie osoby w czapkach z daszkiem na przednich siedzeniach. Spojrzal na szybkosciomierz, ktory wskazywal sto czterdziesci piec. Oblal sie zimnym potem, poczul klucie w klatce piersiowej. „Cholera”. Zdjal noge z gazu, zastanawiajac sie nad taktyka. Pokora? A moze: „Nie wiecie, kim ja jestem!”.

Ford zrownal sie z nim. Kiedy zwolnil, zobaczyl trzy osoby, w tym jedna kobiete. Samochod byl uzbrojony w gaszcz anten. Nie mieli jednak koguta ani syreny. To nie byli chlopcy radarowcy. Kierowca dal mu znak, zeby zjechal na pobocze. Kobieta przycisnela legitymacje do szyby. Pieciocentymetrowe litery: FBI. Na czapkach tez napisy FBI. Rozluznil sie troche. FBI nie zatrzymywalo za szybka jazde. To musi byc cos innego. Moze jakas kontrola ze wzgledow bezpieczenstwa. Zatrzymal pojazd, woz FBI stanal tuz za nim.

– Pan Eugene? – odezwala sie kobieta. – Al Eugene, zgadza sie?

Kierowca mercedesa otworzyl drzwi i wysiadl.

– Czym moge pani sluzyc?

– Czy moze nam pan poswiecic piec minut? – poprosila. – Niedaleko przy drodze czeka zastepca szefa FBI, chce z panem mowic. To pilna sprawa, jak sadze, bo inaczej nie niepokoilibysmy pana, cos niezwyklej wagi, poniewaz nie chciano nam nic powiedziec.

Eugene spojrzal na zegarek.

– Jestem umowiony na wazne spotkanie – wyjasnil.

Kobieta kiwnela glowa.

– Wiemy, prosze pana. Pozwolilismy sobie zadzwonic w panskim imieniu i przelozyc owo spotkanie na pozniej.

Eugene wzruszyl ramionami.

– Czy moge zobaczyc pani legitymacje?

Kobieta podala mu etui. Po zewnetrznej stronie pod mlecznym plastikiem widniala legitymacja FBI ze zdjeciem kobiety. Podobnie jak wiekszosc Amerykanow, Eugene nigdy nie widzial legitymacji FBI.

Byt przekonany, ze wlasnie patrzy na pierwsza w zyciu.

– Gdzies przy tej drodze? – spytal. – To pojade za waszym wozem.

– Pojedzie pan naszym samochodem – wyjasnila kobieta. – Po drodze jest punkt kontrolny i niezbyt przyjaznym okiem patrza tam na cywilne wozy. Przywieziemy tu pana z powrotem.

Eugene znow wzruszyl ramionami.

– W porzadku.

Ruszyli do crown victorii. Kierowca otworzyl przed Eugene’em drzwi dla pasazera z przodu.

– Prosze, niech pan wsiada – powiedzial. – Uznano pana za VIP a gdybysmy posadzili VIP-a na tylnym siedzeniu, niezle bysmy za to oberwali.

Eugene zajal miejsce z przodu. Mezczyzna zamknal za nim drzwi i siadl za kierownica. Wysoki blondyn oraz kobieta zajeli tylne siedzenia. Crown victoria wjechala na asfalt. Przyspieszyli do okolo dziewiecdziesieciu kilometrow na godzine. Nad droga piec czy szesc kilometrow przed nimi unosil sie tuman kurzu. Kierowca zwolnil, szukajac skretu, ktory wypatrzyl pol godziny wczesniej. W koncu go dostrzegl, przejechal przez pobocze po drugiej stronie jezdni, minal zaglebienie terenu, przez ktore droga biegla jak grobla. Potem zjechal na prawo i zatrzymal sie tuz za krzakami na tyle wysokimi, by skryc samochod. Mezczyzna oraz kobieta na tylnym siedzeniu wyjeli pistolety, nachylili sie do przodu i przylozyli lufy do karku Eugene’a.

Kierowca spokojnie wysiadl z pojazdu i podszedl do drzwi pasazera z pistoletem w dloni. Otworzyl je i przylozyl lufe Eugene’owi do gardla.

– Wysiadaj – rozkazal. – Tylko spokojnie.

– Coo? – Tylko tyle zdolal z siebie wydusic Eugene i wysiadl.

– Odejdz od samochodu – polecila kobieta.

Eugene rozejrzal sie dookola, na ile smial obrocic glowe, i odszedl od samochodu. Jeden krok, dwa, trzy. Kobieta kiwnela glowa.

– Al! – zawolala.

Obaj jej partnerzy odskoczyli wielkimi susami na boki. Eugene odwrocil glowe w strone kobiety, ktora go zawolala po imieniu. Przestrzelila mu prawe oko. Runal na ziemie jak dlugi, z rozrzuconymi bezladnie konczynami.

Mezczyzni zaciagneli cialo Eugene’a w krzaki. Znalezli wsrod nich waska szczeline w wapieniu, pekniecie w skale, w ktore mozna wlozyc bokiem nieboszczyka. Tak manewrowali zwlokami, az w szczelinie znalazla sie noga oraz reka, za ktore je trzymali. Wtedy puscili trupa. Zakleszczyl sie miedzy skalami dwa metry nizej.

Plamy krwi juz zaczely przysychac. Nagarneli na nie nogami ziemie i zamietli miejsce zajscia galezia jadloszynu, zeby zatrzec slady butow. Wsiedli do crown victorii, kierowca cofnal sie, zawrocil obok krzakow, przejechal przez obnizenie terenu, wjechal pod gorke i znalazl sie z powrotem na drodze.

– MAM corke – powiedziala Carmen Greer. – Chyba ci juz zreszta mowilam.

– Powiedzialas tylko, ze jestes matka – zauwazyl Reacher.

Kiwnela glowa, trzymajac w dloniach kierownice.

– To slodka dziewczynka. Ma szesc i pol roku. Nazwali ja Mary Ellen. W zdrobnieniu Ellie.

– Niby kto ja nazwal?

– Rodzina mojego meza. Greerowie, klan od dawna mieszkajacy w hrabstwie Echo.

– Oni nazwali twoja corke?

– Znalazlam sie w dosc niezrecznej sytuacji. Jestesmy niecale siedem lat po slubie. Dodaj sobie dwa do dwoch, a zrozumiesz, czemu niewiele mialam do powiedzenia w tej sprawie.

– Jacy oni sa?

– Latwo zgadnac – powiedziala. – Z dziada pradziada Teksanczycy, od dawna potentaci naftowi, choc przetrwonili wiele pieniedzy, nie malo im jeszcze zostalo. Ojciec zmarl jakis czas temu; matka wciaz zyje; maja dwoch synow. Moj maz to ten starszy, ma na imie Slup, tak jak jednomasztowy zaglowiec.

– Slup? – zdumial sie Reacher. – A jak ma na imie ten drugi? Jacht? Holownik? A moze liniowiec?

– Robert – odparla. – Mowia na niego Bobby.

– Slup – powtorzyl Reacher. – Pierwsze slysze.

– Poznalam go w Kalifornii – wyjasnila. – Studiowalismy razem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles.

– A wiec z dala od rodzinnego gniazda – zauwazyl Reacher.

– Wlasnie. Dochodze do wniosku, ze tylko tam los mogl nas zlaczyc.

Przerwala na chwile i zmruzyla oczy w blasku slonca, wypatrujac czegos w oddali.

– Oto nasz bar – powiedziala. – Dadza nam kawy.

Bar stal samotnie przy drodze posrodku czterystu metrow kwadratowych klepiska, ktore sluzylo za parking. Reacher otworzyl drzwi auta. Buchnal w niego zar jak z pieca. Zaczekal na Carmen, s nastepnie ruszyl pol kroku za nia, by moc sie jej przyjrzec. Pochylila glowe, jakby nie chciala, zeby ktokolwiek ja ogladal. Brzeg sukienki opadl przyzwoicie na wysokosc kolan. Szla z niezwykla gracja, jak tancerka, prosciutkie plecy, gladko wygolone nagie lydki.

Вы читаете Plonace Echo
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×