line />

I owe odpowiedzi, tak wiejskie, tak gminne!

'Po coz sie ludzic? - krzyknal - zgaduje po czasie!

Moja nimfa tajemna pono gesi pasie!'

Z nimfy zniknieniem cale czarowne przezrocze

Zmienilo sie: te wstegi, te kraty urocze,

Zlote, srebrne, niestety! wiec to byla sloma?

Hrabia z zalamanemi pogladal rekoma

Na snopek uwiazanej trawami mietlicy,

Ktora bral za pek strusich pior w reku dziewicy.

Nie zapomnial naczynia: zlocista konewka,

Ow rozek Amaltei, byla to marchewka!

Widzial ja w ustach dziecka pozerana chciwie:

Wiec bylo po uroku! po czarach! po dziwie!

Tak chlopiec, kiedy ujrzy cykoryi kwiaty,

Wabiace dlon miekkiemi, lekkiemi blawaty,

Chce je piescic, zbliza sie, dmuchnie, i z podmuchem

Caly kwiat na powietrzu rozleci sie puchem,

A w reku widzi tylko badacz zbyt ciekawy

Naga lodyge szarozielonawej trawy.

Hrabia wcisnal na oczy kapelusz i wracal

Tamtedy, kedy przyszedl, ale droge skracal,

Stapajac po jarzynach, kwiatach i agrescie,

Az przeskoczywszy parkan, odetchnal narescie!

Przypomnial, ze dziewczynie mowil o sniadaniu;

Moze juz wszyscy wiedza o jego spotkaniu;

W ogrodzie, blisko domu? moze szukac wysla?

Postrzegli, ze uciekal? Kto wie, co pomysla?

Wiec wypadalo wrocic.

Chylac sie u plotow,

Okolo miedz i zielska, po tysiacach zwrotow

Rad byl przeciez, ze wyszedl w koncu na gosciniec,

Ktory prosto prowadzil na dworski dziedziniec.

Szedl przy plocie, a glowe odwracal od sadu,

Jak zlodziej od spichlerza, aby nie dac sladu,

Ze go mysli nawiedzic albo juz nawiedzil.

Tak Hrabia byl ostrozny, choc go nikt nie sledzil;

Patrzyl w stron dr przeciwna ogrodu, na prawo.

Byl gaj z rzadka zarosly, wyslany murawa;

Po jej kobiercach, na wskros bialych pniow brzozowych,

Pod namiotem obwislych galezi majowych,

Snulo sie mnostwo ksztaltow, ktorych dziwne ruchy,

Niby tance, i dziwny ubior: istne duchy

Bladzace po ksiezycu. Tamci w czarnych, ciasnych,

Ci w dlugich, rozpuszczonych szatach, jak snieg jasnych;

Tamten pod kapeluszem jak obrecz szerokim,

Ten z gola glowa; inni, jak gdyby oblokiem

Obwiani, idac, na wiatr puszczaja zaslony,

Ciagnace sie za glowa jak komet ogony.

Kazdy w innej postawie: ten przyrosl do ziemi,

Tylko oczyma kreci na dol spuszczonemi;

Ow patrzac wprost przed siebie, niby senny kroczy

Jak po linie, ni w prawo, ni w lewo nie zboczy;

Wszyscy zas ciagle w rozne schylaja sie strony

Az do ziemi, jak gdyby wybijac poklony.

Jezeli sie przybliza albo sie spotkaja,

Ani mowia do siebie, ani sie witaja,

Gleboko zadumani, w sobie pograzeni.

Hrabia widzial w nich obraz elizejskich cieni,

Ktore chociaz bolesciom, troskom niedostepne,

Blakaja sie spokojne, ciche, lecz posepne.

Ktoz by zgadnal, ze owi, tak malo ruchomi,

Owi milczacy ludzie - sa nasi znajomi?

Sedziowscy towarzysze! z hucznego sniadania

Wyszli na uroczysty obrzed grzybobrania.

Jako ludzie rozsadni, umieja miarkowac

Mowy i ruchy swoje, aby je stosowac

W kazdej okolicznosci do miejsca i czasu.

Dlatego, nim ruszyli za Sedzia do lasu,

Wzieli postawy tudziez ubiory odmienne:

Sluzace do przechadzki oponcze plocienne,

Ktorymi oslaniaja po wierzchu kontusze,

A na glowy slomiane wdziali kapelusze,

Stad biali wygladaja jak czyscowe dusze.

Mlodziez takze przebrana, oprocz Telimeny

I kilku po francusku chodzacych.

Tej sceny

Hrabia nie pojal, nie znal wiejskiego zwyczaju,

Wiec zdziwiony niezmiernie biegl pedem do gaju.

Grzybow bylo w brod: chlopcy biora krasnolice,

Tyle w piesniach litewskich slawione l i s i c e,

Co sa godlem panienstwa, bo czerw ich nie zjada,

I dziwna; zaden owad na nich nie usiada.

Panienki za wysmuklym gonia b o r o w i k i e m,

Ktorego piesn nazywa grzybow polkownikiem.

Wszyscy dybia na r y d z a; ten wzrostem skromniejszy

I mniej slawny w piosenkach, za to najsmaczniejszy,

Czy swiezy, czy solony, czy jesiennej pory,

Czy zima. Ale Wojski zbieral m u c h o m o r y.

Inne pospolstwo grzybow pogardzone w braku

Dla szkodliwosci albo niedobrego smaku,

Lecz nie sa bez uzytku: one zwierza pasa

I gniazdem sa owadow, i gajow okrasa.

Na zielonym obrusie lak jako szeregi

Naczyn stolowych stercza: tu z kraglymi brzegi

S u r o j a d k i srebrzyste, zolte i czerwone,

Niby czareczki roznem winem napelnione;

K o z l a k, jak przewrocone kubka dno wypukle,

L e j k i, jako szampanskie kieliszki wysmukle,

B i e 1 a k i kragle, biale, szerokie i plaskie,

Jakby mlekiem nalane filizanki saskie,

I kulista, czarniawym pylkiem napelniona

P u r c h a w k a, jak pieprzniczka - zas innych imiona

Znane tylko w zajeczym lub wilczym jezyku,

Od ludzi nie ochrzczone; a jest ich bez liku.

Ni wilczych, ni zajeczych nikt dotknac nie raczy,

A kto schyla sie ku nim, gdy blad swoj obaczy,

Zagniewany, grzyb zlamie albo noga kopnie;

Tak szpecac trawe, czyni bardzo nieroztropnie.

Telimena ni wilczych, ni ludzkich nie zbiera.

Roztargniona, znudzona, dokola spoziera

Z glowa w gore zadarta. Wiec pan Rejent w gniewie

Mowil o niej, ze grzybow szukala na drzewie;

Asesor ja zlosliwiej rownal do samicy,

Ktora miejsca na gniazdo szuka w okolicy.

Jakoz zdala sie szukac samotnosci, ciszy,

Oddalala sie z wolna od swych towarzyszy

I szla lasem na wzgorek pochylo wyniosly,

Ocieniony, bo drzewa gesciej na nim rosly.

W srodku szarzal sie kamien; strumien spod kamienia

Szumial, tryskal i zaraz, jakby szukal cienia,

Chowal sie miedzy geste i wysokie ziola,

Ktore woda pojone bujaly dokola;

Tam ow bystry swawolnik, spowijany w trawy

I lisciem podeslany, bez ruchu, bez wrzawy,

Niewidzialny i ledwie doslyszany szepce,

Jako dziecie krzykliwe zlozone w kolebce,

Gdy matka nad nim zwiaze firanki majowe

I liscia makowego nasypie pod glowe.

Miejsce piekne i ciche; tu sie czesto schrania

Telimena, zowiac je S w i a t y n i a d u m a n i a.

Stanawszy nad strumieniem, rzucila na trawnik

Z ramion swoj szal powiewny, czerwony jak krwawnik,

I podobna plywaczce, ktora do kapieli

Zimnej schyla sie, nim sie zanurzyc osmieli,

Kleknela i powoli chylila sie bokiem;

Wreszcie, jakby porwana koralu potokiem,

Upadla nan i cala wzdluz sie rozpostarla,

Lokcie na trawie, skronie na dloniach oparla,

Z glowa w dol skloniona; na dole, u glowy,

Blysnal francuskiej ksiazki papier welinowy;

Nad alabastrowymi stronicami ksiegi

Wily sie czarne pukle i rozowe wstegi.

W szmaragdzie bujnych traw, na krwawnikowym szalu,

W sukni dlugiej, jak gdyby w powloce koralu,

Od ktorej odbijal sie wlos z jednego konca,

Z drugiego czarny trzewik, po bokach blyszczaca

Sniezna ponczoszka, chustka, bialoscia rak, lica,

Wydawala sie z dala jak pstra gasienica,

Gdy wpelznie na zielony lisc klonu.

Niestety!

Wszystkie tego obrazu wdzieki i zalety

Darmo czekaly znawcow; nikt nie zwazal na nie,

Tak mocno zajmowalo wszystkich grzybobranie.

Tadeusz przeciez zwazal i w bok strzelal okiem,

I

Вы читаете Pan Tadeusz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×