czlowieka, mimo ze go nie lubilem, nie akceptowalem. Ale kiedys czulem dla niego szacunek, a teraz chyba szanuje go jeszcze bardziej.

– A co z tym drugim facetem? Jezeli Carlos naprawde tam jest, otwierasz mu furtke. Pomagasz mu w ucieczce.

– My nie stworzylismy Carlosa. Stworzylismy Kaina, i uzylismy go w zlej sprawie. Zabralismy mu pamiec i swiadomosc. Marny wobec niego dlug. Idz i przyprowadz te kobiete. Ja zatelefonuje.

Bourne wszedl do duzego pokoju, w ktorym znajdowala sie biblioteka. Stal na wprost duzego okna balkonowego, przez ktore wpadaly promienie slonca. Za szyba widac bylo wysoki parkan otaczajacy ogrod. Rzeczy, na ktore patrzyl, sprawialy mu bol, wydawaly sie znajome i zarazem obce. Stanowily fragmenty snow, nie efemeryczne, lecz konkretne, mozna je bylo dotknac, wziac do reki. Dlugi stolik z trunkami, skorzane fotele, w ktorych mezczyzni prowadzili rozmowy, polki z ksiazkami i roznymi skrytkami otwierajacymi sie po nacisnieciu odpowiedniego guzika. W tym pokoju narodzila sie pewna legenda, ktora obiegla poludniowo-wschodnia Azje i stala sie sensacja w Europie.

Zobaczyl duze, podluzne wybrzuszenie na suficie i nagle otoczyly go ciemnosci przerywane blyskami swiatla i obrazami, slyszal krzyki.

Kto to? Szybko. Spozniles sie! Juz jestes trupem! Gdzie jest ta ulica? Z czym ci sie ona kojarzy? Kogo tam spotkales?… Sposoby zabijania. Ktory bys wybral? Nie!… Nie jestes Delta, nie jestes tym, za kogo sie uwazasz! – Jestes tylko tym, kim jestes tutaj, kim stales sie tutaj!

– Hej! Cos ty za jeden, do cholery? – krzyknal korpulentny mezczyzna o ogorzalej twarzy, siedzacy w fotelu przy drzwiach z notesem na kolanach. Jason przeszedl tuz obok niego.

– To ty jestes Doogan? – zapytal Bourne.

– Taaa.

– Przysyla mnie Schumach. Powiedzial, ze potrzebujecie jeszcze jednego czlowieka.

– Po co? Mam juz pieciu, a w tym cholernym domu sa tak waskie korytarze, ze ledwie mozna sie przecisnac. Taszcza teraz swoje tylki na gore

– Nie wiem po co. Wiem tylko, ze przysyla mnie Schumach. Powiedzial, zebym to przyniosl. – Bourne rzucil na podloge koce i pasy.

– Murray przysyla nowe rupiecie? Przeciez to nowe.

– Nie…

– Wiem, wiem! Przysyla cie Schumach. Mam zapytac Schumacha.

– Nie mozesz. Kazal ci powiedziec, ze wyjezdza do Sheepshead. Wraca dzis po poludniu.

– Swietnie! Wyjezdza sobie na ryby i zostawia mnie z tym gownem… Jestes nowy. Jeszcze jedna oferma z posredniaka?

– Zgadza sie.

– Murray jest dobry. Brakuje mi tylko jeszcze jednej ofermy. Dwoch cwaniaczkow, a teraz cztery ofermy.

– Chcesz, zebym zaczal tutaj? Moge tu zaczac.

– Nie, idioto! Ofermy zaczynaja na gorze, nie slyszales? Troche dalej stad, capice?

– Tak, capice. – Jason schylil sie po koce i pasy.

– Zostaw te rupiecie tutaj, nie beda ci potrzebne, wlaz na gore, na najwyzsze pietro i zacznij od prostych, drewnianych elementow. Najciezszych, jakie mozesz uniesc, tylko nie wciskaj mi zadnego zwiazkowego kitu.

Bourne obszedl pierwsze pietro i zaczal wchodzic po waskich schodach na drugie, jakby przyciagany jakas magnetyczna sila. Cos ciagnelo go do innego pokoju na najwyzszym pietrze tego budynku licowanego plytami z piaskowca, do pokoju, ktory dawal komfort odosobnienia i udreke samotnosci. Korytarz na gorze byl ciemny, nie palila sie tu zadna lampa, nie docieralo takze swiatlo sloneczne. Wszedl na ostatnie pietro i stanal na chwile bez ruchu. Ktory to pokoj? Widzial trzy pary drzwi, dwie po lewej stronie i jedne po prawej. Zaczal isc powoli w kierunku drugich drzwi po lewej stronie; byly prawie niewidoczne w ciemnosciach. To tu, tu w mroku powracaly wspomnienia… ktore nie dawaly mu spokoju i sprawialy bol. Slonce, fetor rzeki i dzungli… i przerazliwe wycie maszyn w gorze. O Boze, to boli!

Polozyl dlon na galce, przekrecil ja i otworzyl drzwi. Ciemnosc, ale niezupelna. Okno na przeciwleglej scianie nie do konca zaslaniala czarna stora. Zobaczyl waska smuge swiatla, ktora z trudnoscia wdzierala sie przez mala szczeline miedzy stora a parapetem. Ruszyl w tamta strone, w kierunku malego promyka.

Rysa! Rysa w ciemnosci! Odwrocil sie nagle przerazony figlami, jakie zaczal mu platac umysl. Ale to nie figle! Zobaczyl blysk, jaki czasem wydaja brylanty, blysk swiatla odbijajacego sie od stali.

Noz przecial mu skore na twarzy.

– Chcialabym widziec pana martwego za to, co pan zrobil – powiedziala Marie patrzac badawczo na Conklina. – I ta swiadomosc budzi we mnie odraze.

– Nie mam wiec pani nic do powiedzenia – odparl czlowiek z CIA. Zwrocil sie, lekko utykajac, w strone generala. – Mogliscie podjac inne decyzje, zarowno on, jak i pani.

– Naprawde? Gdzie mial zaczac? W Marsylii, gdy ten czlowiek usilowal go zabic? Na rue Saracin? Kiedy scigaliscie go w Zurychu? Kiedy strzelali do niego w Paryzu? I przez caly czas nie wiedzial dlaczego. Co mial robic?

– Wycofac sie! Wycofac sie, do cholery!

– Zrobil to. I wtedy pan usilowal go zabic.

– Przeciez pani z nim byla. Caly czas. I nie cierpiala pani jak on na zanik pamieci.

– Przyjmujac nawet, ze wiedzialabym, do kogo sie zwrocic, czy zgodzilby sie pan mnie wysluchac?

Conklin odpowiedzial spojrzeniem na jej spojrzenie.

– Nie wiem – odparl i odwrocil sie do Crawforda. – Co sie dzieje?

– Za dziesiec minut mam miec odpowiedz z Waszyngtonu.

– Ale co sie dzieje?

– Nie sadze, by ucieszyla cie ta wiadomosc. Naruszenie przez wladze federalne prawa stanowego i lokalnego. Czekaja nas weryfikacje.

– O Boze!

– Spojrz! – Wojskowy nagle wychylil sie przez okno. – Odjezdza stad ta ciezarowka.

– Ktos to zalatwil – powiedzial Conklin.

– Ale kto?

– Dowiem sie. – Funkcjonariusz CIA skoczyl do telefonu; na stole lezaly swistki papieru, na ktorych w pospiechu zapisywano numery telefonow. Wybral i nakrecil jeden z nich.

– Prosze z Schumachem… Schumach? Tu Conklin z Centralnej Agencji Wywiadowczej. Kto panu wydal polecenie?

Glos rozmowcy slychac bylo prawie w calym pokoju.

– Jakie polecenie? Odczep sie pan ode mnie. My sie tym zajmujemy i my zakonczymy te sprawe! Prawde mowiac uwazam, ze jest pan namolny…

Conklin rzucil sluchawke.

– Boze… o Boze! – Jego reka drzala, gdy ponownie podniosl sluchawke i nakrecil numer, patrzac na kolejny skrawek papieru. – Z Petrocellim. Z reklamacja – zazadal. – Petrocelli? Tu jeszcze raz Conklin.

– Rozlaczylo cie. Co sie stalo?

– Nie mam czasu na wyjasnienia. Badz ze mna szczery. Chodzi o glowna fakture z Biura Kontroli Agencji. Kto ja podpisal?

– Jak to kto? Wazniak, ktory zawsze to robi. McGivern.

Conklin nagle zbladl.

– Tego sie wlasnie obawialem – wyszeptal, gdy odlozyl sluchawke. Zwrocil sie do Crawforda; glowa mu drzala, gdy mowil. – Rozkaz dla sluzb ogolnych podpisal czlowiek, ktory dwa tygodnie temu przeszedl na emeryture.

– Carlos…

– O Boze! – krzyknela Marie. – Ten czlowiek niosacy koce i pasy! Sposob, w jaki pochylal glowe, szyje, naprawo. Przeciez to byl on! Kiedy boli go glowa, przechyla ja w prawo. To byl Jason! Wszedl do srodka!

Вы читаете Tozsamosc Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×