Ulf, zaalarmowany dzwiekiem, wychylil glowe za balustrade galeryjki. Ta glowa wygladala wsrod zapadajacego zmierzchu jak bialy i niesforny dmuchawiec. Adelia wskazala go palcem.
– Idz spac – polecila.
– Dlaczego paplecie tak po obcemu?
– Zebys nie mogl podsluchiwac. Idz spac. Zza balustrady wylonilo sie wiecej Ulfa.
– Czyli myslicie, ze to w ogole nie Zydki zrobily to wszystko Piotrowi i reszcie?
– Nie – powiedziala medyczka i dodala cos jeszcze, bo to przeciez byl Ulf, ten ktory odkryl i pokazal jej sciek. – Piotr juz nie zyl, kiedy znalezli go na trawniku. Byli przestraszeni i wrzucili go do scieku, zeby ich o nic nie podejrzewano.
– Ale wymyslili, co? – mruknal chlopiec z niesmakiem. – No, ale kto im to zrobil?
– Nie wiemy. Ktos, kto chcial, zeby oskarzono Chaima, ktos, kto byl mu winien pieniadze. Idz spac.
Szymon uniosl reke, aby jeszcze zatrzymac chlopca.
– Nie wiemy kto, synu, ale probujemy sie dowiedziec. Potem zwrocil sie jeszcze do Adelii w jezyku Salerno.
– Dzieciak jest bystry. Juz raz sie przydal. Moze zdola dla nas po-szpiegowac.
– Nie – az zaskoczyla ja pasja, z jaka to powiedziala.
– Moge pomoc. – Chlopiec zszedl z balustrady i spiesznie podreptal schodami na dol. – Znam sie na tropieniu. Zajrze wszedzie w miescie.
W swietle swiec pojawila sie Gyltha.
– Ulf, idz spac, bo inaczej nakarmie toba koty.
– No, babciu, powiedz im – prosil Ulf rozpaczliwie. – Powiedz im, jaki ze mnie dobry tropiciel. I ja wiem, gdzie mozna uslyszec rozne ciekawe rzeczy, prawda, babciu? Ja slysze rzeczy, o ktorych nikt nie wie, ze ja je w ogole slysze, bo nikt nie zwraca na mnie uwagi, a ja wiem, jak sie dostac do roznych miejsc… Babciu, ja mam prawo. Harold i Piotr byli moimi kolegami.
Wzrok Gylthy napotkal spojrzenie Adelii i, w jednej strasznej chwili, powiedzialy medyczce, ze starsza kobieta wie to, co ona. Wie, ze morderca moze uderzyc ponownie.
Szakal zawsze bedzie szakalem.
– Ulf moglby pojsc jutro z nami i pokazac, gdzie znaleziono tych troje dzieci – zaproponowal Szymon.
– To u podnozy kregu – zaprotestowala Gyltha. – Nie chce, zeby chlopak sie tam szwendal.
– Jest z nami Mansur. Gyltho, mordercy nie ma na wzgorzu, on jest w miescie. Dzieci uprowadzono z miasta.
Gyltha popatrzyla na Adelie, ktora skinela glowa. Ulf bedzie bezpieczniejszy w ich towarzystwie, niz samemu wedrujac i tropiac po Cambridge.
Kobieta zastanawiala sie jeszcze.
– A co z chorymi?
– Przez ten czas nie bedziemy ich przyjmowac – stanowczo oznajmil Szymon.
– Zanim medyk ruszy na wzgorze – rownie stanowczo powiedziala Adelia – zajmie sie najpowazniejszymi przypadkami z wczoraj. Chce sie upewnic co do tego dzieciaka z kaszlem. I trzeba zmienic opatrunek po amputacji.
Szymon westchnal.
– Powinnismy przebrac sie za astrologow. Albo prawnikow. Ogolnie rzecz biorac, kogos bezuzytecznego. Obawiam sie, ze postepujac w duchu Hipokratesa, wezmiemy sobie niezle jarzmo na barki.
– I tak sie stanie. – W bardzo niewielkim panteonie Adelii Hipokrates sprawowal wladze najwyzsza.
Ulf dal sie namowic, aby polozyc sie tam, gdzie spal wraz ze slugami. Gyltha wrocila do kuchni, a pozostala trojka na nowo podjela rozmowe. Szymon Zabebnil palcami po stole. Zastanawial sie. Nagle przemowil.
– Mansurze, moj dobry, madry przyjacielu, sadze, ze masz racje, nasz zabojca byl w tym tlumie rok temu, nawolywal do usmiercenia Chaima. Zgadzasz sie ze mna, pani?
– Tak moglo byc – ostroznie stwierdzila Adelia. – Z pewnoscia pani Dina wierzy, ze tlum podjudzono wlasnie z takim zamiarem.
Zabic Zydow, pomyslala, najwieksze pragnienie Rogera z Acton. Jakze by pasowalo, gdyby okazal sie rownie straszliwy w dzialaniu jak pod wzgledem charakteru.
Powiedziala to na glos, a potem zwatpila, czy ma racje. Morderca tych dzieci z pewnoscia posiadal dar przekonywania. Nie potrafila sobie wyobrazic, aby bojazliwa Maria dala sie skusic Actonowi, niewazne, ile cukierkow by jej proponowal. Jemu brakowalo subtelnosci, byl wrzaskliwym bufonem, szkarada. Ani, sadzac po tym, jak pomstowal na Zydow, nie zdolalby od nich czegokolwiek pozyczyc.
– Niekoniecznie tak – oznajmil Szymon. – Widzialem ludzi wychodzacych z kantoru mojego ojca, przeklinajacych go za lichwe i jednoczesnie majacych mieszki pelne jego zlota. Tak czy owak, ow chlopina nosi czesankowa welne i musimy sprawdzic, czy byl w Cambridge w interesujacym nas okresie.
Nastroj mu sie poprawil. Moze jednak nie czekala go az tak dluga rozlaka z rodzina, jak sie spodziewal.
–
– Przyjaciele, zlapalismy trop. Jestesmy Nemrodami. O Panie, gdybym znal dreszcz podniecenia towarzyszacy pogoni, to porzucilbym nauki na rzecz polowania.
– Ja mysle, ze Anglicy wolaja
– Jutro nie – odparla Adelia. – Jutro idziemy na wzgorze Wandlebury. – Prowadzenie tam poszukiwan moglo wymagac zaangazowania calej trojki. No i Ulfa.
– W takim razie pojutrze. – Szymon nie dawal sie latwo zbic z tropu. Uniosl swoj dzban przed Adelia, a potem Mansurem. – Jestesmy na tropie, moi drodzy. To mezczyzna dojrzaly, ktory byl trzy dni temu na wzgorzu Wandlebury i w Cambridge w taki, a taki dzien, mezczyzna bardzo zadluzony u Chaima i przewodzacy tlumowi laknacemu krwi bankiera. I majacy dostep do czarnej czesankowej welny. – Wychylil duszkiem wino, otarl usta. – Znamy juz niemal rozmiar jego butow.
– A on moze i tak sie okazac calkiem inna osoba – powiedziala medyczka.
Do tej listy dodalaby jeszcze genialna zdolnosc maskowania sie, bo na pewno dzieci, tak jak Piotr, z wlasnej woli szly na spotkanie z morderca, zwabione jego urokiem, nawet poczuciem humoru.
Pomyslala o otylym poborcy podatkow.
Gyltha nie zgadzala sie, aby jej pracodawcy przesiadywali do pozna, zaczela wiec sprzatac ze stolu, kiedy jeszcze przy nim byli.
– Hej – powiedziala – popatrzymy sobie na ten wasz cukiereczek. Wpuscilam wuja Matyldy B. do kuchni, on handluje slodyczami, moze widzial juz cos takiego.
Adelia, wlokac sie po schodach, pomyslala, ze w Salerno podobne zachowanie byloby w ogole nie do pomyslenia. W willi rodzicow ciotka zawsze dbala, by sludzy znali swoje miejsce i sie go trzymali, odzywajac sie, oczywiscie z szacunkiem, tylko gdy musieli.
Ale z drugiej strony, przyszlo jej do glowy, co jest lepsze? Sluzalczosc? Czy wspolpraca?
Wziela cukierek, ten, ktory znalazla wplatany we wlosy Marii, i wraz z prostokatem lnu polozyla na stole. Szymon odsunal sie, a wuj Matyldy B. dzgnal substancje paluchem i pokrecil glowa.
– Jestes pewny? – Adelia zblizyla swiece, by mial lepsze swiatlo.
– Alez to jujuba – oznajmil nagle Mansur.
– W cukrze, jak sadze – o z n a j m i l wuj. – Za drogie j a k na m o j interes, my slodzimy miodem.
– O czym ty mowisz? – zapytala Araba medyczka.
– To jest jujuba. Moja matka to przyrzadzala, niechaj Allah ja blogoslawi.
– Jujuba – powtorzyla Adelia. – Jasne. Cos takiego robili w arabskiej dzielnicy Salerno. O Boze…
Opadla na krzeslo.
– Co to jest? – Szymon zerwal sie na nogi. – Co?
– To nie byla zadna zyduba, chodzilo o jujube. – Zacisnela powieki, z trudem tworzac w myslach obraz malego chlopca, ktory odwraca glowe i patrzy, a potem znika w ciemnosci miedzy drzewami.
Gdy znowu otworzyla oczy, Gyltha juz wyprowadzila z izby Matylde B. i jej wuja, potem wrocila. Na skierowanych ku medyczce twarzach malowalo sie zdziwienie.
Adelia odezwala sie wiec po angielsku.
– Wlasnie o to chodzilo swietemu Piotrusiowi. Ulf nam o tym opowiadal. Mowil, ze Piotr wolal przez rzeke do swojego kolegi Willa, ze idzie po zyduby. Ale to nie o to chodzilo. On powiedzial, ze idzie po jujuby. Will tego slowa nie znal i uslyszal je jako zyduby.
Nikt sie nie odezwal. Gyltha wziela krzeslo i usiadla razem z innymi, lokcie oparla na stole, dlonie przylozyla do czola. Szymon przerwal cisze.
– Tak, masz racje. Gyltha uniosla wzrok.
– To jasne, ze tym je zwabil. Ale pierwszy raz slysze o czyms takim.
– Mogl je przywiezc arabski handlarz – podsunal Szymon. – To slodycze ze Wschodu. Poszukajmy kogos majacego kontakty z Arabami.
– Moze jakis krzyzowiec lubiacy slodycze – powiedzial Mansur. – Krzyzowcy przywozili to ze soba do Salerno, moze ktorys przywiozl tutaj.
– Racja! – Szymon byl podekscytowany. – Prawda. Nasz zabojca byl w Ziemi Swietej.
Adelia nie pomyslala o sir Gerwazym czy o sir Joscelinie, lecz o poborcy podatkow, trzecim z krzyzowcow.
Owce, tak jak konie, unikaja stapania po cialach lezacych na ziemi. Pasterz nazywany Waltem, wlasnie dlatego tamtego dnia, kiedy zaprowadzil stado na pastwisko na wzgorzu Wandlebury, ujrzal, jak w ich welnistym potoku powstaje pusta przestrzen, jakby rozstapic mu sie kazal niewidzialny prorok. Nim dotarl do owej przeszkody, ktorej unikaly zwierzeta, morze owiec znow sie zamknelo.
Zaczal wyc pies pasterza.
Widok dzieciecych cial i dziwacznej plecionki, lezacej na piersi kazdego z nich, zniszczyl Waltowi spokoj jego zycia, w ktorym dotychczas jedynym wrogiem byla brzydka pogoda lub zwierz chodzacy na czterech lapach i dajacy sie odgonic.
Teraz stary Walt staral sie jakos dojsc do siebie. Jego suche, poznaczone zmarszczkami dlonie zlaczyly sie na kosturze. Pochylona glowe i ramiona skrywala oponcza, gleboko osadzone oczy przypominajace paciorki wpatrywaly sie uwaznie w trawe, tam gdzie wczesniej lezaly trupy. Mamrotal cos do siebie.
Ulf, siedzacy blisko niego, mowil, ze starzec modli sie do Wielkiej Pani, „aby uleczyla miejsca takie jak to'.
Adelia odeszla kilka yardow, znalazla kamien i usiadla na nim, ze Strozem przy boku. Probowala wypytywac pasterza, ale on, choc przesunal po medyczce spojrzeniem, chyba jej nie widzial. Dostrzegla, ze Walt w ogole jej nie zauwaza, jakby jego zdolnosc pojmowania nie obejmowala kobiety cudzoziemki, wrecz zrobila sie dla niego przejrzysta.
Rejestrowal tylko obecnosc Ulfa, ktory rowniez pochodzil z mokradel i tym samym stanowil solidny, znany element krajobrazu.