– Kto tak mowi? Gdzie w Biblii jest tak napisane? – dopytywala sie natarczywie Adelia.
– Mowi sie, ze ta roslina uzaleznia. Zazywanie jej staje sie przyzwyczajeniem.
– Nic takiego sie z nimi nie stanie. One nie wiedza, co zazywaja. To tylko czasowe lekarstwo, srodek nasenny, aby ulzyc ich cierpieniom.
Moze dlatego, ze wowczas wygrala, teraz przegrala. Obie zakonnice dostaly od zwierzchniczki pozwolenie, by zawiezc zapasy do pustelni – i Adelia wiedziala, ze nie zdola juz nic wiecej zdzialac. Opuscily klasztor dwa dni pozniej.
Byl to ten sam dzien, kiedy w Cambridge wedrowni sedziowie zebrali sie na sady.
Ten halas w kazdych okolicznosciach bylby ogromny, a dla Adelii, ktorej uszy przyzwyczaily sie do ciszy, okazal sie wrecz ogluszajacy. Zmeczyla sie piesza wedrowka z klasztoru, ktora odbyla, dzwigajac ciezka medyczna torbe, teraz chciala juz tylko wrocic do domu Starego Beniamina i odpoczac. Zamiast tego utknela w tlumie po niewlasciwej stronie ulicy Mostowej, czekajac, az przejdzie caly pochod.
Na poczatku nie wiedziala, ze to wlasnie poczatek sadow. Kawalkada odzianych w liberie muzykow, dmacych w traby i bijacych w bebny, zabrala ja z powrotem do Salerno, gdzie w tydzien przed Sroda Popielcowa zawsze odbywalo sie
Pozniej zjawilo sie jeszcze wiecej bebnow, ujrzala tez pedeli w bardzo ozdobnych strojach z wielkimi zlotymi buzdyganami trzymanymi na ramionach. I na Boga, potem jeszcze biskupow w mitrach oraz opatow na koniach o zdobnych rzedach, jeden czy dwaj wlasnie machali do tlumu. I jeszcze ktos przebrany za kata, w kapturze i z toporem…
Wtedy zrozumiala, ze kat wcale nie jest przebierancem, ze teraz nie pojawia sie akrobaci i tanczace niedzwiedzie. Gdzieniegdzie poblyskiwaly trzy lwy Plantagenetow, a piekne lektyki na barkach ludzi w tabardach niosly krolewskich sedziow, ktorzy przybyli, aby polozyc Cambridge na wadze sprawiedliwosci, i jesli Rowley mial racje, miec beda do miasta wiele zastrzezen.
Jednak ludzie wokol medyczki wiwatowali, jakby byli wyglodniali rozrywki i jakby wlasnie sad oraz wyroki smierci mogly im jej dostarczyc.
Adelia, oszolomiona wrzawa, nagle zobaczyla Gylthe, przepychajaca sie przez tlum, przez ulice. Usta miala otwarte, jakby tez wiwatowala. Jednak wcale tego nie robila.
Dobry Boze, nie pozwol jej tego powiedziec. Tego nie mozna powiedziec, tego nie daloby sie przeciez zniesc. Niech ona nie wyglada, jakby miala to powiedziec.
Gyltha wbiegla na ulice, jakis jezdziec musial powsciagnac wodze, mnac w ustach przeklenstwo, jego kon szarpnal sie na bok, aby nie stratowac kobiety. Cos mowila, na cos patrzyla, cos kurczowo sciskala. Podchodzila coraz blizej, zas Adelia odsuwala sie od niej, pragnac uniknac spotkania, jednak piskliwy krzyk objawil wszystko.
– Widzialas gdzies mojego chlopczyka? Zachowywala sie jak ociemniala. Zlapala medyczke za rekaw, nie poznajac jej.
– Widzialas mojego chlopczyka? Wolaja go Ulf. Nie moge go znalezc.
Rozdzial 14
Adelia siedziala na brzegu Cam, w tym samym miejscu i na tym samym przewroconym do gory nogami wiadrze, gdzie siedzial Ulf, kiedy lowil ryby.
Patrzyla na rzeke. Nic poza tym.
Za domem, ktory miala za plecami, ulice pelne byly zgielku i wrzawy, czesciowo w zwiazku z sadami, a czesciowo za sprawa poszukiwan Ulfa.
Gyltha, Mansur, obie Matyldy, pacjenci Adelii, klienci Gylthy, przyjaciele, sasiedzi, sedzia parafialny, wszyscy szukali dziecka – i ogarniala ich coraz wieksza rozpacz.
– Chlopakowi nudzilo sie na zamku i chcial pojsc na ryby. – Mansur opowiadal Adelii tak beznamietnie, ze niemal surowym tonem. – Poszedlem z nim. Potem ta mala grubaska – mial na mysli Matylde B. – zawolala mnie do domu, zebym naprawil noge od stolu. Kiedy znowu wyszedlem na zewnatrz, juz go nie bylo. – Arab unikal wzroku medyczki, co pokazywalo, jak bardzo czuje sie zmieszany. – Powiedz tej kobiecie, ze mi przykro – dodal.
Gyltha go nie obwiniala, nikogo o nic nie winila. Rozpacz, ktora ja przygniotla, byla zbyt wielka, aby przerodzic sie we wscieklosc. Kobieta zapadla sie w sobie, zmieniajac sie w kogos znacznie mniejszego, starszego. Nie potrafila ustac spokojnie. Ona i Mansur przeszukali juz rzeke wzdluz i wszerz, wypytali wszystkich, czy nie widzieli chlopca, wskakiwali do wszystkich lodzi, aby zrywac przykrycie ze wszystkiego, co tylko bylo osloniete. Dzisiaj zas wypytywali kupcow przy Wielkim Moscie.
Adelia nie poszla tam z nimi. Cala noc stala w oknie izby na pietrze, patrzyla na rzeke. Dzis zas siedziala w miejscu, gdzie wczesniej siedzial Ulf, i dalej na nia patrzyla, scisnieta smutkiem tak straszliwym, ze nie mogla sie poruszyc. Ale i tak, mimo wszystko, tkwila na tym brzegu. „To rzeka', twierdzil chlopiec, i w glowie wciaz slyszala, jak to powtarza, albowiem gdyby przestala, uslyszalaby jego krzyk.
Przybyl Rowley, utykal, przedzierajac sie przez trzciny. Chcial ja stamtad zabrac. Mowil cos do niej, trzymal ja. Zdawalo sie, ze namawia, aby poszla na zamek, gdzie sam musial pozostac, zajety sprawami zwiazanymi z sadami. Ciagle cos wspominal o krolu, ale niemal go nie slyszala.
– Przykro mi – stwierdzila. – Ale ja musze zostac tutaj. Wiesz, to jest rzeka. To rzeka go zabrala.
– Jak rzeka mogla go zabrac? – pytal spokojnie, bral ja za szalona, ktora zreszta byla.
– Nie wiem – odparla. – Musze tu zostac, poki sie nie dowiem. Dreczyl ja. Kochala go, ale nie az tak, by z nim pojsc. Teraz kierowala nia inna, silniejsza milosc.
– Wroce tu jeszcze – oznajmil w koncu. Przytaknela, ledwie zauwazajac, ze odszedl. To byl piekny dzien, sloneczny i cieply. Niektorzy przeplywajacy na lodziach, wiedzac, co sie stalo, wolali slowa otuchy do tej kobiety na brzegu, co siedziala na wiadrze odwroconym do gory nogami, z psem u boku.
– Nie martw sie, kaczuszko. Moze on gdzies sie bawi. Jeszcze wroci jak zly szelag!
Inni odwracali oczy i trwali w ciszy.
Ale medyczka ani ich nie widziala, ani nie slyszala. Widziala tylko nagiego Ulfa, chudego chlopczyka, szarpiacego sie w objeciach Gylthy, kiedy trzymala go nad balia, gotowa, by wrzucic do wody.
To rzeka.
Decyzje podjela wtedy, kiedy poznym popoludniem na swojej plaskodennej lodzi zjawily sie Weronika i Walburga. Gruba mniszka dostrzegla Adelie, podplynela do brzegu.
– Pani, nie badz na nas zla. Przeor nie wyslal nawet tyle jedzenia, by nakarmic kociaka, i musimy plynac tam raz jeszcze. Ale teraz jestesmy juz znowu silne, prawda, siostro? Silne Bogiem.
Siostra Weronika byla zatroskana.
– Co sie stalo, pani? Wygladasz na znuzona.
– Nie ma sie czemu dziwic – oznajmila Walburga. – Znuzona jest opieka nad nami. To prawdziwy aniol, niechaj bedzie blogoslawiona.
To rzeka.
Adelia wstala z wiadra.
– Poplyne z wami, jesli mozna. Uradowane, pomogly jej wsiasc do lodzi i usadowily na laweczce przy rufie. Kolana skulila pod broda, pod stopami miala skrzynie z kurami. Zakonnice smialy sie, kiedy Stroz, Smierdziuszek, jak go nazywaly, niechetnie ruszyl, by towarzyszyc im na przybrzeznej sciezce.
Przeorysza Joanna, opowiadaly, glosila wszem wobec rehabilitacje swietego Piotrusia, jako ze chociaz tyle mniszek zachorowalo, to umarly tylko dwie, w dodatku jedna leciwa. Swiety nie zawiodl wiec w potrzebie.
Obie zakonnice na zmiane odpychaly lodz dragiem, co pokazywalo, ze jeszcze nie calkiem odzyskaly sily, ale niewiele sobie z tego robily.
– Wczoraj bylo ciezej – oznajmila Walburga – mialysmy osobne lodki. Jednak sila Pana byla po naszej stronie.
Ona mogla poplynac dalej bez odpoczynku, niemniej to Weronika byla szczuplejsza, oszczedniejsza w ruchach i ladniej wygladala, kiedy jej smukle ramiona przyciskaly drag, unosily go, ledwie macac wode, w blasku zachodzacego slonca przybierajaca bursztynowa barwe.
Minely Trumpington, Grantchester…
Dotarly na odcinek rzeki, ktorego Adelia nie zdolala zbadac z Mansurem i Ulfem. Tutaj ciek rozdzielal sie na dwie czesci. Cam plynela dalej na poludnie, od wschodu wpadala do niej jakas inna rzeka.
Lodka skrecila na wschod. Walburga, ktora teraz ja pchala, odpowiedziala na pytanie Adelii, pierwsze, ktore medyczka dzis im zadala.
– Ta rzeka? To Granta. Ona zabierze nas do pustelnikow.
– I do twojej cioteczki – dodala Weronika z usmiechem. – Zabierze nas tez do twojej cioteczki, siostro.
Walburga usmiechnela sie szeroko.
– Wlasnie tak. Ale sie zdziwi, widzac mnie drugi raz w tygodniu.
Wraz z rzeka zmienil sie tez krajobraz, zaczynal bardziej przypominac plaskowyz, gdzie trzciny i olchy zastapila trawa oraz wyzsze drzewa. W polmroku Adelia dostrzegala czesciej zywoploty i ploty, a nie jak dotad waly i rowy. Ksiezyc, dotad cienki sierp na wieczornym niebie, nabieral objetosci.
Stroz zaczynal utykac. Weronika stwierdzila, ze biedak winien podrozowac razem z nimi. Gdy kury przestaly juz protestowac przeciwko jego obecnosci, nastala cisza, przerywana tylko ostatnimi ptasimi trelami.
Walburga skierowala lodke do waskiej zatoczki, skad wiodla sciezka na jakas farme. Kiedy zakonnica juz sie wygramolila na brzeg, oznajmila Weronice:
– Siostro, nie bedziesz targala tego wszystkiego dalej sama. Niech te staruchy ci pomoga.
– Pomoga.
– Zdolasz sama wrocic? Weronika skinela glowa i sie usmiechnela. Walburga dygnela przed
Adelia, potem zamachala na pozegnanie.
Granta stala sie wezsza i ciemniejsza, wila sie plytka dolina, gdzie od czasu do czasu jakis buk schylal sie nisko nad woda. Zakonnica musiala sie kulic, aby uniknac galezi. Zatrzymala sie, zapalila latarnie, ktora umiescila na pokladzie pod stopami. Oswietlila czarna wode przed nimi na odleglosc mniej wiecej trzech stop, blask odbil sie w zielonych slepiach jakiegos stworzenia, ktore popatrzylo na wedrowcow, a potem zawrocilo, aby zniknac gdzies w podszyciu.
Kiedy wylonily sie zza drzew, ksiezyc znowu sprawil, ze otoczyl je srebrny, czarno-bialy krajobraz pastwisk i zywoplotow. Weronika podplynela ku lewemu brzegowi.
– Koniec podrozy, chwala Panu – oznajmila. Adelia spojrzala przed siebie i wskazala wielki ksztalt o plaskim wierzcholku, majaczacy w oddali.
– Co to jest? Weronika odwrocila sie, aby tam spojrzec.
– Tam? To wzgorze Wandlebury.
Oczywiscie, to moglo byc tylko ono.
Na szczycie wzgorza jakby osiadla malenka, migoczaca gwiazda i jak to gwiazda – zwodnicza, jedno mrugniecie sprawialo, ze znikala, a drugie, iz powracala.
Adelia przesunela sie, aby pozwolic Weronice dzwignac skrzynie z kurami, te, ktora miala pod nogami.
– Poczekam tutaj – oznajmila.
Mniszka spojrzala na nia z powatpiewaniem, a potem na kosze w lodzi, ktore tez nalezalo przeniesc do niewidocznych stad pustelni.