Plomienie dwoch pochodni wetknietych w uchwyty, wysoko po obu stronach szybu, oswietlaly szorstkie, zaokraglone sciany z bieli, tu i owdzie oszpecone zielonymi porostami. Medyczka i Weronika wygladaly, jakby znalazly sie na dole wielkiej tuby z grubego, brudnego oraz pogniecionego papieru.

Byly same. Adelia nigdzie nie widziala zadnego sladu wspominanej przez mniszke bestii, tylko dwa tunele, wychodzace z obu stron pomieszczenia. Ten z lewej mial tak niewielkie wejscie, ze trzeba by sie przez nie przeczolgac, ograniczala je zelazna krata. Tunel z prawej oswietlaly kolejne, niewidoczne stad pochodnie, powiekszono go tak, aby dawalo sie nim przejsc bez schylania sie. Zakrecal, dlatego medyczka nie potrafila okreslic, jaki jest dlugi, ale zaraz przy wejsciu, oparta i odbijajaca kredowa sciane naprzeciwko, stala podniszczona, wypolerowana tarcza z wygrawerowanym krucjatowym krzyzem.

A na honorowym miejscu, posrodku owej sali tortur, w polowie drogi miedzy medyczka, Weronika i martwym psem, stal oltarz bestii.

To bylo kowadlo. Tak normalne na swoim zwyklym miejscu, tutaj wygladalo straszliwie. Kowadlo dzwigniete przez kreature z przytulnego ciepla krytej strzecha kuzni po to, aby gwalcic na nim dzieci. Na metalu lezala bron, blyszczace wsrod plam ostrze wloczni. Fasetowane, tak jak rany, ktore zadalo.

Krzemien. Dobry Boze, krzemien. Krzemien, jego zyly wystepuja przeciez wsrod kredy. Jakies pradawne demony natrudzily sie nad ta kopalnia, aby wydobywac krzemien, ktory mogly formowac i nim zabijac. Rakszasa, rownie prymitywny jak one, uzywal narzedzia stworzonego przez ciemny lud z ciemnych czasow.

Zamknela oczy.

Krwawe plamy byly zaschniete. Ostatnio nikt nie umarl na tym kowadle.

– Ulf! – krzyknela, otwierajac oczy. – Ulf! Z lewej strony, gdzies z glebi ciemnego tunelu, dobiegl stlumiony jek, zagluszany porowata kreda. Ale i tak wyrazny.

Adelia zwrocila twarz ku kregowi nieba nad glowa i podziekowala Bogu. Mdlosci wywolane wstrzasnieniem mozgu, odorem kredy oraz smrodem zywicy, z ktorej zrobiono pochodnie, ustapily miejsca powiewowi swiezosci, majowemu powietrzu. Chlopiec zyl.

Dobrze. Tutaj, na kowadle, ledwie kawalek dalej, lezala bron gotowa, aby ja uzyc.

Ale dlonie medyczki byly spetane, domyslila sie tego po rekach siostry Weroniki. Jesli polozenie mniszki odpowiadalo jej wlasnemu, to kajdany krepujace wyciagniete ramiona zostaly przyczepione do bolca, umieszczonego w golej kredzie. Kreda to tylko kreda, kruszy sie, az w koncu wokol bolca zostaje tylko pyl, ktory go nie moze utrzymac.

Adelia naprezyla lokcie, pociagnela za trzpien sterczacy nad glowa. O Boze, do diabla. Bol goracym ostrzem przeniknal jej piers. Tym razem juz na pewno, na pewno przebila pluco. Zawisla, dyszac, czekajac, az ustami poplynie jej krew. Po chwili ujrzala, ze jednak nie plynie, ale gdyby ta przekleta zakonnica przestala wreszcie jeczec…

– Przestan belkotac! – wrzasnela na dziewczyne. – Popatrz, musisz to ciagnac. Ciagnac za ten trzpien w scianie. On z niej wyjdzie, jezeli szarpniesz.

Nawet mimo bolu czula, ze kreda u gory troszeczke ustepuje.

Jednak Weronika nie mogla pojsc w jej slady, a dokladnie rzecz ujmujac, to nawet nie mogla moc. Oczy miala szeroko otwarte i dzikie, niczym sarna w obliczu sfory psow. Belkotala.

Czyli musze to zrobic sama.

Kolejnego pociagniecia z calych sil daloby sie juz chyba uniknac, wiercenie kajdanami moglo przesunac bolec tak, by stworzyc wokol niego ubytek na tyle spory, by wyciagnac ten metalowy trzpien.

Goraczkowo zaczela krecic rekoma, w gore i w dol, nie zwazajac na nic oprocz tego kawalka zelaza, tak jakby zostala wcisnieta w krede razem z nim. Kruszyla ja wokol niego, ziarno po ziarnie, walczac, nadal walczac, ale juz prawie widziala koncowke opornego bolca, wylaniajaca sie z…

Mniszka wrzasnela.

– Cicho – odkrzyknela jej Adelia. – Musze sie skupic. Zakonnica nie przestawala wrzeszczec.

– On nadchodzi! Z prawej katem oka dostrzegla ruch. Niechetnie odwrocila glowe.

Tunel zakrecal, pozwalajac Weronice zajrzec w jego glab, ale nie Adelii, wiszacej naprzeciwko dziewczyny. Ona jednak ujrzala odbicie bestii w tarczy. Nierowna, wypukla powierzchnia ukazywala obraz ciemnego cielska, jednoczesnie pomniejszony i potworny. Istota byla naga, spogladala na siebie sama. Musnela swoje genitalia, a potem to, co miala na glowie.

Smierc przygotowywala sie na swoje wejscie.

Wsrod tej obezwladniajacej grozy Adelie opuscila cala odwaga. Gdyby mogla upasc na kolana, czolgalaby sie u stop kreatury, blagajac: „wez mniszke, wez chlopca, tylko mnie oszczedz'. Gdyby miala wolne rece, skoczylaby do drabiny, zostawiajac Ulfa tu, na dole. Stracila cala odwage, caly rozsadek, wyjawszy chec przetrwania.

I zal. Zal wcisnal sie w jej panike wizja, jednak nie Stworcy, lecz Rowleya Picota. Miala umrzec i co okropne, nie zaznajac bliskosci jedynego mezczyzny, ktorego pragnela.

Kreatura wylonila sie z tunelu. Byla wysoka, a jeszcze wyzsza czynilo ja poroze przyczepione do glowy. Gorna czesc twarzy i nos skrywala odarta ze skory czaszka jakiejs rogatej istoty, jednak cialo bylo ludzkie, z ciemnymi wlosami na klatce piersiowej oraz kroczu. Penis sterczal. Istota przeszla obok Adelii, ocierajac sie o nia. Tam, gdzie powinny znajdowac sie sarnie slepia, byly otwory, przez ktore, mrugajac, patrzyly oczy ludzkie i blekitne. Usta szczerzyly sie w usmiechu. Czula zwierzecy zapach.

Zwymiotowala.

Kiedy istota odsunela sie, aby uniknac wymiocin, poroze zachybotalo sie i Adelia dostrzegla kawalki sznurka, ktorymi owe rogi przymocowano do glowy Rakszasy, choc nie az tak mocno, by zapobiec chybotaniu sie, kiedy istota wykonywala jakis nagly ruch.

Alez prostackie. Medyczke zdjely pogarda i furia. Miala wazniejsze rzeczy do roboty, niz tkwic tutaj, straszona przez jakiegos oszusta w skleconym napredce przebraniu.

– Ty smierdzace psie lajno – rzucila mu. – Nie boje sie ciebie. Zreszta w tej chwili trudno mu bylo ja przerazic. Zbila go z tropu. Oczy pod maska drgnely. Spomiedzy zebow wydobyl sie syk. Kiedy stwor cofal sie, ujrzala, ze jego przyrodzenie opadlo.

Jednak macal za soba jedna reka, nie spuszczajac wzroku z Adelii. Jego dlon natrafila na cialo siostry Weroniki, przesunela sie po nim w gore, az dotarla do krawedzi otworu na szyje w habicie i szarpnieciem rozdarla go az po pas. Dziewczyna wrzasnela.

Istota, ciagle wpatrujac sie w Adelie, przez chwile chybotala sie, potem zrobila zwrot i ukasila Weronike w piers. Kiedy odwrocila sie z powrotem, aby sprawdzic reakcje medyczki, przyrodzenie znowu nabrzmialo.

Medyczka zaczela klac. Slowa stanowily jedyne pociski, ktorymi mogla miotac, i obrzucala go teraz nimi bez wahania.

– Ty obsrany ryju, ty smierdzacy dziadu, i na co cie stac? Na to, zeby krzywdzic zwiazane kobiety i dzieci? Inaczej sie nie podniecisz? Wygladasz jak zarcie dla psow, ty synu ospowatej swini, pod tym wszystkim wcale nie jestes zadnym mezczyzna, ale obsranym maminsynkiem!

Kto to wszystko krzyczal, Adelia tak naprawde nie wiedziala, nie dbala o to. Miala umrzec, ale nie zamierzala ginac w ponizeniu jak Weronika, zamierzala przeklinac.

Boze Wszechmogacy, trafila w samo sedno. Istota znowu utracila erekcje. Kreatura syknela i nie spuszczajac wzroku z medyczki, zszarpala mniszce odzienie az do krocza.

Arabski, hebrajski, lacina, saksonski, angielski zaslyszany od Gylthy, Adelia klela we wszystkich tych jezykach. Z pomoca przychodzil jej brud z niepoznanych rynsztokow.

Nazywala bestie trzesiworem, smarkulcem, kozojebca, smierdzaca rzycia, woniejacym gownem wyrodkiem, Homo insanus.

Kiedy krzyczala, spogladala na przyrodzenie istoty, bo ono bylo jak flaga sygnalizujaca zwyciestwo, jego albo jej. Zabijanie je unosilo, wiedziala o tym, ale zeby moglo sterczec, ofiara musiala sie bac. Istnialy takie stworzenia… kiedys opowiadal jej o tym przybrany ojciec… takie gady, ktore zaciagaly ludzi pod wode i trzymaly dlugo, az ofiarom napuchly ciala, tak by stac sie smakowitym posilkiem. Ofiary tego potwora, tutaj, rozmiekczal strach.

– Ty jestes… rogaczem! – wrzasnela. Przerazenie stanowilo dla Rakszasy przyprawe dodajaca smaku, ono bylo jego podnieceniem, jego sola. Wystarczylo go jej pozbawic, a on, jesli dobry Bog pozwoli, nie zabije.

Krzyczala wiec na niego. Nazywala zarzyganym pajakiem, dziadem z mozgiem jak purchawka, krzyczala, ze wieksze jaja widziala u komara.

Nie bylo czasu, aby sie sobie dziwic. Przetrwaj. Drwij. Niech krew krazy w twoich zylach i z dala od niego. Wypowiadajac kazde obelzywe slowo, szarpala zelaznymi kajdanami na rekach – bolec tkwiacy w scianie wysuwal sie z niej coraz bardziej.

Na brzuchu Weroniki pojawila sie krew. Jej strach ze zgrozy przeszedl w stan, w ktorym cialo zrobilo sie wiotkie, zobojetniale na napastowanie przez bestie – glowe trzymala odchylona do tylu, oczy miala zamkniete, usta rozciagniete w kosciotrupim usmiechu.

Adelia dalej klela.

Ale teraz Rakszasa sam wyrwal kajdany zakonnicy ze sciany. Odsunal sie, by uderzyc dziewczyne w twarz, potem zlapal ja za kark, zmuszajac, zeby pomaszerowala w strone mniejszego tunelu, gdzie rzucil ja na kolana. Jednym szarpnieciem zdjal krate.

– Przynies go – rozkazal.

Potok przeklenstw rzucanych przez Adelie zelzal. Ten potwor zamierzal sprowadzic dziecko do owej nieczystosci i je splugawic.

Weronika, na kolanach, uniosla wzrok ku swojemu katu, najwyrazniej oszolomiona. Rakszasa kopnal ja w posladki, kierujac w strone wejscia do korytarza. Ciagle jednak patrzyl na Adelie.

– Przynies chlopca. Mniszka poczolgala sie do tunelu, kiedy pelzla, brzek jej kajdan cichl, tlumiony.

Adelia odmawiala cicha modlitwe. Wszechmogacy Boze, wez ma dusze. Wiecej juz nie dam rady zniesc.

Rakszasa uniosl cialo Stroza. Cisnal je na kowadlo, pies upadl na grzbiet. Wciaz nie spuszczajac wzroku z kobiety, siegnal po krzemienny noz i jakby probujac ostrza, przejechal nim po wnetrzu przegubu. Uniosl reke, aby pokazac krew.

On potrzebuje mojego strachu, pomyslala. I ma go.

Zamknela oczy. To byla gra, przedstawienie, a ona nie chciala na to patrzec. Nawet jak odetnie mi powieki, nie bede na to patrzec.

Ale musiala sluchac, jak noz uderza w cialo, sluchac chlupniec i trzasku kosci, raz za razem.

Juz nie przeklinala, nie bylo w niej buntu, dlonie miala spokojne. Jezeli ona wlasnie jest w piekle, pomyslala tepo, to dla niego bedzie przygotowane cos naprawde specjalnego.

Halasy ucichly. Uslyszala zblizajace sie klapanie stop potwora, czula jego odor.

– Patrz – powiedzial. Pokrecila glowa, poczula uderzenie w lewe ramie, bol sprawil, ze otwarla oczy. Dzgnal ja nozem, by zwrocic na siebie jej uwage. Byl zirytowany.

– Patrz.

Oboje to slyszeli. Odglosy szarpaniny dochodzace z mniejszego tunelu. Pod rogata maska wyszczerzyl zeby. Rakszasa spojrzal w strone wejscia do korytarza, skad gramolil sie Ulf. Adelia spojrzala wraz z nim.

Boze, ocal go, ten chlopiec zdawal sie taki maly, taki naiwny, zbyt prawdziwy, zbyt normalny jak na potworna scenerie, ktora przygotowala mu kreatura. Tak tutaj nie pasowal, ze Adelia poczula wstyd, iz znalazla sie tu w jego obecnosci.

Byl ubrany, zataczal sie na wpol przytomny, rece mial skrepowane z przodu. Okolice ust i nosa poplamione laudanum. Przylozono mu je do twarzy, aby siedzial cicho.

Jego spojrzenie z wolna powedrowalo na poszarpana mase na kowadle, a oczy otworzyly sie szeroko.

– Nie boj sie, Ulf- krzyknela. To nie bylo wezwanie, to byl rozkaz. Zobaczyla, jak chlopiec probuje sie skupic.

– Nie bede – wyszeptal.

Adelii wrocila odwaga. I nienawisc. I wscieklosc. Zaden bol na calym swiecie nie mogl jej teraz powstrzymac. Rakszasa odwrocil sie od niej w strone Ulfa. Szarpnela rekoma i bolec wylecial ze sciany, tym samym ruchem przesunela ramiona do dolu, aby lancuch laczacy kajdany trafil na szyje bestii, pozwalajac ja udusic.

Medyczce nie udalo sie podniesc lancucha wystarczajaco wysoko, zaczepil o rogi. Szarpnela, poroze przechylilo sie zabawnie do tylu i na bok, trzymajace je sznurki znalazly sie

Вы читаете Mistrzyni sztuki smierci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату