Widzial przez okno, ze wyjezdzaja z Dam na szeroka, wysadzana drzewami aleje, ktora nazywala sie Rokin. Rokin wkrotce przeszla w Muntplein i pojechali Reguliersbreestraat, a potem Theo musial zwolnic na ruchliwym placu. Byl to Rembrandtsplein, jeden z najpopularniejszych placow w miescie – Holendrzy lubili nazywac go swoim Broadwayem. Przy nieduzym centralnym parku Randall rozpoznal budynek hotelu Schiller i Hof van Holland z tarasem. Przed kasa Rembrandstplein Theater stala kolejka mlodziezy.

Gdy zostawili plac za soba, miasto nagle ucichlo. Jechali teraz spokojna i pusta ulica. Randall wpatrywal sie w polmrok, chcac przeczytac jej nazwe, zeby kiedys wybrac sie tu na spacer. Wreszcie dojrzal tabliczke z napisem Utrechtsestraat.

Nagle poczul nieprzeparta ochote, by pojsc pieszo, rozprostowac nogi i zaczerpnac swiezego powietrza. Nie byl glodny, a podniecajace oczekiwanie na lekture Nowego Testamentu mogl jeszcze troche przedluzyc. Mierzil go sam pomysl, zeby z jednego miejsca, w ktorym byl zamkniety – Grand Hotelu Krasnapolsky – przeniesc sie do nastepnego – wnetrza mercedesa – tylko po to, zeby sie znalezc w kolejnym – apartamencie hotelu Amstel. Jesli bedzie pamietal o zaleceniach Helderinga, z pewnoscia mogl sobie pozwolic na przechadzke.

– Jak daleko jeszcze do hotelu Amstel, Theo? – zapytal.

– Wij zijn niet ver van het hotel. Blisko, nie daleko. Piec, szesc przecznic – odparl kierowca.

– To dobrze. Zatrzymaj sie tam na rogu, Theo, na skrzyzowaniu z kanalem.

Kierowca odwrocil ku niemu glowe, zaskoczony.

– Mam sie zatrzymac, panie Randall?

– Tylko mnie wysadzisz. Chce isc dalej na piechote.

– Mam polecenie, zeby nie spuszczac pana z oka az do samego hotelu – odparl Theo.

– Wiem, jakie masz polecenie, i mozesz je wykonac. Nie musisz spuszczac mnie z oka, po prostu jedz sobie za mna powoli, i tyle. Moze byc?

– Ale… – Theo sie wahal.

Randall pokrecil glowa. Te automaty z ich zakichanymi instrukcjami, zaprogramowane, doslowne, nieelastyczne.

– Posluchaj, Theo – powiedzial – ja tez nie chce naruszac zasad, tak samo jak ty. Przeciez bedziesz mnie widzial. Po prostu od przyjazdu jeszcze nie bylem w miescie i chcialbym sie troche rozruszac. Wysadz mnie tutaj i jedz dziesiec metrow za mna.

Kierowca z glosnym westchnieniem zatrzymal auto przy krawezniku. Wysiadl, zeby otworzyc tylne drzwiczki, lecz Randall juz stal na chodniku z aktowka w rece.

– Wytlumacz mi tylko, jak mam isc – poprosil.

– Musi pan isc wzdluz kanalu – pokazal na lewo. – Prinsengracht az do konca i znajdzie sie pan nad rzeka Amstel. Potem w prawo przez jedna, dwie… trzy ulice do Sarphatistraat, w lewo przez most i pierwsza uliczka to bedzie Professor Tulpplein, gdzie jest panski hotel. Zatrabie, gdyby pan zle skrecil.

– Dzieki, Theo.

Kierowca wsiadl do stojacego na luzie mercedesa, a Randall ruszyl przed siebie. Czujac sie swobodnie po raz pierwszy od srzyjazdu, odetchnal gleboko wieczornym powietrzem, uchwycil nocniej raczke ciezkiej teczki i pomaszerowal srodkiem waskiej alicy, biegnacej wzdluz kanalu.

Po minucie czy dwoch obejrzal sie za siebie. Mercedes sunal sowoli, trzymajac sie poslusznie jakies pietnascie metrow w tyle.

Bylo pieknie, spokojnie i cicho po calodziennym mlynie w Kraslapolskym. Czul, jak miesnie ramion i plecow opuszcza napiecie. Przy parkometrach staly zaparkowane na noc karlowate samochody. Po lewej mijal rzedy oryginalnych kamieniczek z malymi schodami prowadzacymi do starych frontowych drzwi. Okna domow, pozbawione zaslon, byly w wiekszosci ciemne i bez znaku zycia wewnatrz. Dobrzy mieszczanie z Amsterdamu, pomyslal Randall, chodza wczesnie spac.

Po drugiej stronie, ponizej waskiej ulicy widzial poprzez blekitna mgielka wieczoru spokojne wody kanalu. Staly tu zacumowane lodzie i barki mieszkalne. W niektorych palilo sie swiatlo i raz mignelo mu za oknem dziecko w pizamie. Lampy z barek rzucaly drzace refleksy na wode.

Zmierzajac wolnym krokiem ku koncowi kanalu, wrocil pamiecia do wydarzen dnia. Pomyslal o Darlene, majac nadzieje, ze podobala jej sie wycieczka po miescie. Przypomnial sobie spotkanie ze swoim zespolem, z mlodymi, bystrymi ludzmi, a potem lunch z wydawcami i teologami, jakze podzielonymi mimo wspolnego celu. Pomyslal o Lori Cook, a to z kolei przywiodlo mu na mysl Judy. Tak bardzo pragnal miec ja teraz przy sobie i martwil sie, jak przezyje jego batalie rozwodowa z Barbara. A jednak te wszystkie postacie z jego dotychczasowego zycia – corka i zona, Towery, McLouglin, ojciec, matka, Clare, Tom Carey – wydawaly mu sie w ten cichy wieczor odlegle i niewyrazne.

Przystanal na moment, gdy smyrgnal mu niemal spod nog miauczacy pregowany kot. Ruszyl dalej i nagle oslepily go silne reflektory jakiegos samochodu. Instynktownie przyslonil oczy i dojrzal sylwetke pojazdu nadjezdzajacego od strony rzeki.

Sparalizowany naglym zdarzeniem patrzyl, jak czarny sedan pedzi wprost na niego i rosnie w oczach. Czy ten cholerny idiota go nie widzi? Nie widzi mercedesa z tylu? Potwor juz niemal go dopadal, gdy sztywne nogi Randalla odzyskaly sprawnosc. Zaczal usuwac sie rakiem z drogi pedzacego pojazdu, lecz zolte swiatla nieublaganie podazyly za nim. Samochod skrecil, jakby chcial ga przejechac. Rzucil sie do ucieczki w strone kanalu, potknal sie i padajac, wypuscil odruchowo z dloni uchwyt aktowki, by sie uchronic przed zderzeniem z chodnikiem.

Upadl i stracil na chwile oddech. Uslyszal zgrzyt hamulcow i pisk opon na jezdni i przetoczyl sie na bok akurat w momencie, gdy nieduzy sedan stanal w poprzek ulicy, zmuszajac kierowce mercedesa do naglego hamowania.

Z lezacej pozycji Randall zobaczyl mezczyzne w czapce, ktory wysiadl z auta, przyskoczyl do drzwiczek mercedesa i otworzyl je raptownie. Uwage Randalla przyciagnela jednak natychmiast druga postac, ktora wysiadla z sedana po stronie pasazera. Byl to czlowiek bez wlosow i bez twarzy, groteskowy i przerazajacy w naciagnietej na glowe ponczosze, puscil sie biegiem nie w strone Randalla, lecz ku jakiemus przedmiotowi, lezacemu na jezdni za samochodem.

Serce Randalla zamarlo. Ten przedmiot to jego aktowka.

Kazdy nerw ciala slal mu impulsy, ktore przynaglaly do wstania. Dzwignal sie z ziemi i stanal chwiejnie na nogach. Kolana zalamaly sie pod nim jak zawiasy i chwycil sie parkometru, zeby utrzymac rownowage.

Odrazajaca postac o niesamowitej glowie spowitej nylonowa blona pochwycila aktowke i odwrocila sie, by pobiec z nia z powrotem do sedana.

Randall poszukal wzrokiem swojego aniola stroza za kierownica mercedesa, lecz Theo zniknal. Drugi z napastnikow, kierowca, wsiadl do sedana i cofal auto, ustawiajac je przodem do pustej ulicy. Zlodziej z aktowka juz sie do niego zblizal.

– Zostaw to! – krzyknal Randall. – Policja! Policja! Rzucil sie naprzod. Tamten juz byl przy otwartych drzwiczkach samochodu i za moment mial wsiasc, lecz Randall blyskawicznie zmniejszyl dzielacy ich dystans, skoczyl i chwycil go za nogi pod kolanami. Zderzyl sie policzkiem z twardymi piszczelami i szorstkim sztruksem spodni zlodzieja, ktory puscil drzwiczki i runal na ziemie.

Randall natychmiast na czworakach rzucil sie ku aktowce. Ledwie jego reka dotknela gladkiej skory, gdy cos grzmotnelo go z wielka sila w plecy, a na szyi poczul duszacy uscisk palcow. Probowal je oderwac i zaczal krzyczec o pomoc, gdy nagle do jego uszu dobiegl dziwny przenikliwy dzwiek.

Odglos gwizdka, coraz blizszy i glosniejszy.

Z wnetrza sedana rozlegl sie krzyk:

– De politie! De politie komt! Ga in de auto! Wij moeten vlug weggaan!

Nagle byl wolny, palce puscily jego szyje i padl na twarz, ciezko dyszac, lecz zaraz dzwignal sie na czworaki, dopadl aktowki i przycisnal ja mocno do piersi. Trzasnely drzwiczki samochodu, zawyl silnik i ciemny sedan wystartowal niczym rakieta, a po chwili pochlonela go ciemnosc nocy.

Randall, na wpol zamroczony, probowal sie podniesc, lecz nie zdolal. Wtem poczul, ze chwytaja go czyjes silne rece i ktos pomaga mu stanac na nogi. Odwrocil glowe i ujrzal niebieska czapke z czarnym daszkiem, a pod nim szeroka, zatroskana, rumiana twarz. Zobaczyl tez ciemnoniebieski uniform, gwizdek na lancuszku, palke i odznake. Holenderski policjant. Drugi, w takim samym mundurze, nadbiegal ulica. Wolali do siebie cos, czego nie mogl zrozumiec.

Chwiejac sie jeszcze na nogach, Randall dostrzegl wreszcie swego kierowce. Zdyszany i blady Theo, rozcierajac sobie kark, wepchnal sie miedzy policjantow, zasypujac ich potokiem slow.

– Panie Randall, panie Randall! – zawolal do niego. – Czy cos sie panu stalo?

– Nic mi nie jest – odparl. – Najadlem sie tylko strachu i tyle. Co sie z toba dzialo? Szukalem cie…

– Chcialem panu pomoc, wyciagalem pistolet ze schowka, ale zamek sie zacial i jeden z nich zaszedl mnie od tylu, dostalem w glowe i stracilem na chwile przytomnosc. Ma pan teczke? Oj, dzieki Bogu.

Ulica nadjechal bialy volkswagen z niebieskim kogutem na dachu i emblematem policji na drzwiach. Policjant za kierownica zawolal do tego, ktory podtrzymywal Randalla.

– Vraag hem wat voor een auto het was en hoe veel waren daar.

– Sierzant pyta o marke samochodu i liczbe napastnikow – przetlumaczyl mundurowy swietna angielszczyzna.

– Czarny sedan, ale marki nie znam, moze renault – odpowiedzial Randall. – Bylo ich dwoch. Ten w czapce napadl na mojego kierowce i prawie go nie widzialem. Ten, ktory chcial ukrasc moja teczke, mial na glowie ponczoche. Byc moze byl blondynem. Troche nizszy ode mnie, ale mocniej zbudowany. Mial sweter z golfem. Nic wiecej nie pamietam. Moze moj kierowca wiecej wam powie.

Policjant wypytal dokladnie Thea, a potem powtorzyl wszystko sierzantowi. Ten pokiwal glowa i bialy volkswagen odj echal w mrok.

Nastepne dziesiec minut zajely formalnosci. Randall pokazal swoj paszport, a z okolicznych domow i z mostu nad Amstel przygladali sie temu gapie o przepraszajacych twarzach. Policjant spisal jego dane i uprzejmie wypytal. Randall opowiedzial dokladnie cale zdarzenie, lecz co do celu swego pobytu w Amsterdamie byl powsciagliwy. Przyjechal na wakacje, byc moze odbyc takze kilka spotkan w interesach, nic wiecej. Czy przychodzi mu do glowy przyczyna, dla ktorej ktos chcialby mu zaszkodzic? Nie. Czy nie odniosl obrazen poza zadrapanym kolanem? Nie, byl caly i zdrowy.

Mundurowego zadowolily te odpowiedzi i zamknal notes.

Przed Randallem stanal Theo.

– Sadze, panie Randall, ze teraz pojedzie pan juz ze mna az do hotelu – powiedzial z powazna mina.

– Tez tak sadze – odrzekl, lekko tym rozbawiony. Tlumek gapiow sie rozstapil i Randall, z aktowka w objeciach, w towarzystwie obu policjantow podazyl do limuzyny. Wsiadl, a kierowca zatrzasnal drzwiczki. W tylnym oknie pojawila sie twarz pierwszego z policjantow.

– Wij vragen excuus – powiedzial. – Het spijt mij dat u verschrikt bent. Het… – przerwal, krecac glowa. – Zapomnialem sie – przeszedl na angielski. – Chcialem powiedziec, ze przykro mi z powodu tego, co pana spotkalo. Ale juz po strachu, to bylo tylko dwoch drobnych zlodziejaszkow, ktorzy chcieli ukrasc panu teczke, nic wiecej.

Randall sie usmiechnal. Teczke, nic wiecej. Drobne zlodziejaszki. Policjant dodal jeszcze:

– Jak tylko ich zlapiemy, skontaktujemy sie z panem w celu identyfikacji.

Nie zlapiecie ich i za milion lat, mial chec odpowiedziec, ale powstrzymal sie.

– Dziekuje. Bardzo panom dziekuje – odparl tylko.

Theo wlaczyl silnik, a gdy policjant wyprostowal sie i odsunal od auta, Randall mogl sie przypatrzyc jego odznace. Na metalowym owalu wyobrazono ksiege, a nad nia skierowany do gory miecz. Maksyma na obrzezu glosila: Vigilat ut auiescant. Jak sie domyslal, oznaczalo to cos w rodzaju: Pilnuja, zebys czul sie bezpiecznie.

Miecz ochraniajacy ksiege.

Wiedzial jednak, ze nie moze czuc sie bezpiecznie. W kazdym razie dopoty, dopoki ksiega pozostanie tajemnica.

ROZDZIAL 4

Вы читаете Zaginiona Ewangelia
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату