posrodku, takie same male miasteczka zagubione w pozodze slonca. Jedynie w kierunku polnocnym, w stronie przeciwnej niz osada, krajobraz byl bardziej urozmaicony. W odleglosci okolo stu stop teren wznosil sie i drzewa obrzezaly droge, ktora splywala prostym, lagodnym spadkiem. Na podstawie listu sierzanta Lucy mogla sobie wyobrazic dwa jeepy ustawione pod samym wzgorkiem i zwrocone w przeciwnym kierunku, jak rowniez czterech zolnierzy w helmach, z bronia gotowa do strzalu, lezacych tuz za krawedzia wzniesienia. Obserwowali osade oraz trzy postacie, ktore szly w strone skrzyzowania w zarze lejacym sie z nieba i w bialym pyle. Na chwile ich sylwetki zarysowaly sie ostro na tle pustego nieba, po czym zaczely sie opuszczac po przeciwnym zboczu malego, nic nie znaczacego pagorka, ku milczacym domom.
Szla powoli az do przeciecia sie drog. „Depcze po tym miejscu – myslala. – To jest miejsce, ktorego szukal, do ktorego odbyl podroz przez ocean. Po co tu przyjechalam? Przeciez to jest takie samo miejsce jak kazde inne. Boczna, prowincjonalna szosa, na ktorej widac slady wozow, zakatek Europy, ktory moglby sie znalezc rownie dobrze w Maryland, w Maine albo w Delaware. Jak okiem siegnac, nie widac zadnego sladu, ze kiedys przeszla tedy wojna, ze umierali tutaj ludzie z bronia w reku.”
Potrzasnela glowa. Uczula w sobie pustke i bezradnosc. Jak mozna oddac hold tamtej chwili albo wskrzesic ja na nowo do zycia na tym nijakim, nic nie mowiacym skrzyzowaniu drog? Nie ma tu zadnego symbolu, zadnego pomnika, ot, po prostu – drogi, bez historii i bez znaczenia. Czula za swoimi plecami obecnosc syna zatopionego w myslach i nieprzejednanego. Nagle pozalowala, ze Tony byl tu z nia razem. Gdyby przyjechala sama albo z kims innym, z kimkolwiek innym, potrafilaby moze odnalezc sens tamtej chwili, dac upust smutkowi, doznac ulgi. „Nie powinnam byc tutaj razem z nim” – doszla do wniosku.
Mimo woli zaczela sie zastanawiac: „Jak dlugo powinnam sie zatrzymac w tym miejscu? Czy wypada odejsc po dziesieciu minutach? Moze raczej pietnascie minut? Czy powinnam polozyc tu jakis kwiatek, zaplakac, wydrapac imie na kamieniu?”
Obejrzala sie na Tony’ego. Siedzial przy kierownicy, w kapeluszu zsunietym na czolo, aby slonce nie razilo go w oczy. Nie patrzyl na nia. Patrzyl obojetnie na puste pola. Przyszlo jej na mysl, ze Tony ma mine szofera czekajacego przed sklepem na swoja pania. Nie obchodzi go, co ona kupuje, jak dlugo zasiedzi sie w sklepie ani dokad zechce potem pojechac. Czeka cierpliwie, daleki, nie majacy z nia nic wspolnego, zarabia swoja pensje i mysli tylko o szostej godzinie, kiedy bedzie wolny. Podeszla do samochodu. Obrocil glowe w jej strone.
– To pech, zeby zginac akurat w takim miejscu – powiedzial spokojnie.
Lucy milczala. Przeszla na druga strone samochodu uwazajac, by nie wpasc do rowu, i otworzyla torebke, ktora zostala w wozie. Wyciagnela z niej list od sierzanta i ostroznie wyjela z koperty. List byl pomiety i wystrzepiony na brzegach ze starosci, a kiedy go rozlozyla, na zgieciach widac bylo drobniutkie dziurki.
– Wez – powiedziala podajac go synowi. – Moze masz ochote przeczytac.
Tony spojrzal na nia nieufnie, zupelnie jak szofer, ktory woli nie dac sie wciagnac w sekrety swojej pani. W koncu jednak wzial list, rozpostarl go na kierownicy i zaczal czytac.
Lucy znowu obeszla samochod i oparla sie z tylu o bagaznik. Nie chciala patrzec na Tony’ego w czasie czytania listu. Nie chciala, zeby uwazal za konieczne przybrac ze wzgledu na nia jakis specjalny wyraz litosci, rozbawienia z powodu ortografii i stylu sierzanta czy tez smutku z powodu tamtego odleglego wydarzenia. Zastanowila ja cisza, tak obca halasliwej i tlocznej prowincji amerykanskiej, zauwazyla takze, ze nie slychac swiegotu ptakow. „A, prawda – przypomniala sobie – przeciez Francuzi strzelaja do kazdego ptaszka, wiec albo wyginely, albo nauczyly sie cicho siedziec.”
Uslyszala szelest papieru w rekach Tony’ego, ktory zlozyl list i wkladal go z powrotem do koperty. Obrocila sie w jego strone. Wsuwal bardzo ostroznie nadwatlone kartki i poprawial na brzegach. W zamysleniu stuknal pare razy koperta o kierownice, po czym znow znieruchomial, zapatrzony w droge. Na koniec wysiadl i schowal list do kieszeni. Wyszedl na srodek drogi, zatrzymal sie i zaczal grzebac koncem buta w mialkim jak maka pyle.
– Az do ostatniej chwili popelnial ten sam blad, prawda? – odezwal sie odgrzebujac pyl i wygladzajac go podeszwa. – Zawsze byl taki pewien, ze kazdy mu ulegnie.
– Tylko tyle masz do powiedzenia?
– A co chcesz, zebym mowil? Moze mam wyglosic mowe o bohaterze, ktory tutaj zginal? Przeciez on tylko szedl. – Tony zawrocil ku niej. – Powinien byl zostac przy sztabie, ten sierzant mial racje.
– Sierzant wcale tego nie napisal.
– Ale to sie czyta miedzy wierszami. Wszyscy tak robili, kazdy, kto mial odrobine rozsadku. Nie byli nieustraszeni, pogodni i demokratyczni… – Usmiechnal sie sarkastycznie. – No i dlatego dzisiaj sa w domu.
Obrocil sie na piecie i spojrzal na skrzyzowanie. Potem pochylil sie nad samochodem, pogrzebal przez chwile pod zlozonym, brezentowym dachem i wyciagnal stamtad lewarek. Rozlozyl go i zamocowal tak, ze stal sie podobny do laski z cienka, wygieta raczka. Znow sie nachylil i tym razem wydobyl butelke w slomianej powloczce. Zdjal ja. Lucy zobaczyla zalakowana butelke brandy.
– W sam raz na chlodne noce i dla spragnionych podroznych – powiedzial Tony rzucajac do rowu slomiany wiechec i podnoszac w gore butelke. – Moze masz przy sobie korkociag?
– Nie. – Lucy przygladala mu sie zaskoczona i podejrzliwa.
– To niedobrze. We Francji czlowiek nie powinien sie ruszac bez korkociagu. – Wyszedl na srodek drogi i wpatrywal sie w ziemie pod nogami. Nastepnie obrocil lewarek raczka do dolu i powoli, starannie, zaczal nia wypisywac jakies litery w bialym pyle. Zaciekawiona, Lucy podeszla do niego z tylu, aby sie lepiej przyjrzec.
Duze drukowane litery, rozmieszczone w jednakowych odstepach w poprzek drogi, ukladaly sie w nastepujace slowa: „01iver Crown. Maz i ojciec.” Tony zawahal sie, cienka raczka lewarka zawisla w powietrzu. Wreszcie dopisal jeszcze jedno slowo: „Przemyslowiec”. Wykaligrafowal ostatnia litere, cofnal sie troche i przechylil w bok glowe, jak malarz, kiedy sie przyglada krytycznie swojemu dzielu. Potem zblizyl sie jeszcze raz i wyrysowal prostokat dookola napisu. – Tak bedzie lepiej – powiedzial. Zszedl na bok drogi, schylil sie i obtlukl o kamien szyjke butelki. Wrocil do napisu i uwaznie, po troszeczku, zaczal wylewac brandy wzdluz kresek tworzacych litery.
– Zeby bylo wyrazniej – objasnil. – Caly swiat bedzie mogl teraz przeczytac.
W rozzarzonym powietrzu czuc bylo mocny, slodki zapach brandy. Tony skonczyl polewac litery, zostalo mu jeszcze dosyc plynu na ramke. Ciemny napis odbijal wyraznie od roziskrzonego, bialego pylu. Przez chwile zdawalo sie, ze jest jakis sens i trwalosc w tej plycie grobowej.
Tony skonczyl robote i wyprostowal sie. Kiedy spojrzal na Lucy, twarz jego miala dziwny, bolesny wyraz, wykrzywiona byla grymasem udreki.
Cos przeciez trzeba bylo zrobic – powiedzial trzymajac w reku obtluczona butelke.
Wtem Lucy uslyszala odglos zblizajacych sie krokow, bardzo wielu krokow splatanych w nieregularnym rytmie i coraz glosniejszych. Spojrzala w strone pagorka. Ponad jego krawedzia ukazal sie nieduzy, trojkatny proporzec zamocowany na drzewcu. W nastepnej sekundzie zza wzniesienia i z cienia przydroznych drzew zaczeli sie wylaniac ludzie w mundurach, maszerujacy szybko dwojkami. Mimo woli Lucy zamrugala powiekami. „Wyobrazam sobie Bog wie co – pomyslala. – Przeciez juz dawno przestali maszerowac.”
Kolumna zblizala sie do nich, Lucy zaczela sie smiac. Spoceni ludzie w mundurach, ktorzy schodzili z pagorka niosac przed soba proporzec, to byli harcerze w koszulach i spodenkach koloru khaki, z plecakami na plecach, z druzynowym w berecie na czele. Podeszla do samochodu, oparla sie i smiala sie, smiala sie histerycznie.
– Co ci sie stalo? – Tony podszedl i przygladal sie jej uwaznie. – Z czego sie tak smiejesz?
Uspokoila sie. Patrzyla na nadchodzaca kolumne.
– Nie wiem – odpowiedziala cicho.
Gdy chlopcy ich mijali, Lucy i Tony stali przy samochodzie, na brzegu drogi. Harcerze byli w wieku od trzynastu do szesnastu lat, opaleni, chudzi, mieli dlugie wlosy, kosciste kolana i bardzo powazne miny z powodu plecakow. Wygladali na synow fryzjerow i muzykantow. Nie patrzac pod nogi przemaszerowali po napisie swiezo wyrysowanym w pyle, na ktorym brandy zdazyla juz wyschnac. Przechodzac wzbijali za soba podeszwami bialy obloczek, a buty i dlugie skarpety mieli szare od kurzu. Spocone dziecinne twarze zwracaly sie z zachwytem w strone zgrabnego samochodziku i usmiechaly sie powaznie do cudzoziemcow. Druzynowy zasalutowal wedlug wszelkich regul i powiedzial „Bonjour” spogladajac z zaciekawieniem na butelke, ktora Tony mial w reku.
Tony takze powiedzial „Bonjour”, a wtedy wszyscy chlopcy odkrzykneli mu chorem. Ich pozdrowienie zabrzmialo czysto i dzwiecznie, gluszac tepy odglos krokow na drodze.
Swiadomi swego celu, maszerowali ku szarym murom osady, a kiedy oddalili sie troche prosta, biala droga, nie wygladali juz wcale jak dzieci, lecz znowu jak zolnierze, znuzeni i samotni w slonecznym upale, ale zdecydowani, nieugieci pod ciezarem plecakow, wierni trojkatnemu sztandarowi na czole kolumny. Tony i Lucy patrzyli za nimi bez slowa, az znikli wsrod domow miasteczka, ktore ich wchlonelo w milczeniu.
Wtedy Tony cisnal pusta butelke w zywoplot.
– No, to nie mamy juz tu nic do roboty – oswiadczyl.
– Tak – zgodzila sie Lucy.
Byla niewymownie znuzona. Powloczac stopami w pyle zaczela isc wzdluz rowu, aby sie dostac na druga strone samochodu, gdzie byly drzwiczki. Na brzegu rowu lezalo kilka kamieni, Lucy stapnela na jeden z nich, skrecila wysoki obcas i calym ciezarem upadla na rece i kolana. Ogluszona, czujac bol w dloniach i kolanach oraz wstrzas rozlewajacy sie tepo wzdluz grzbietu, az do mozgu, nie ruszala sie z miejsca, wlosy opadly jej na oczy, dyszala glosno jak zwierze, gdy padnie wyczerpane pod zbyt wielkim ciezarem.
Tony patrzyl przez chwile z niedowierzaniem na matke, ktora lezala niezdarnie u jego stop, znieruchomiala z bolu. Wreszcie pochylil sie i wzial ja pod ramie, aby pomoc jej wstac.
– Nie dotykaj mnie – burknela szorstko nie patrzac na niego i nie podnoszac glowy.
Odstapil o krok i wsluchiwal sie w suche, szarpiace szlochanie bez lez, w ktore zamienil sie jej oddech. Po chwili wyciagnela reke, oparla sie o zderzak i powoli, z wysilkiem dzwignela sie na nogi. Dlonie jej krwawily, otarla je o suknie zostawiajac na niej brudnoczerwone smugi. Ponczochy byly podarte na kolanach i krew saczyla sie z podrapanej skory. Niezrecznymi, slepymi ruchami rak zaczela poprawiac na sobie suknie. Nagle wydala sie Tony’emu stara, opuszczona i godna litosci. Widzial, ze walczy o zachowanie resztek swojej zwyklej odwagi i wytrzymalosci.
Nie ruszyl sie, aby jej pomoc, ale wpatrywal sie w nia z zastygla twarza, zafascynowany tym nowym obrazem matki – pokrwawionej, bezbronnej, uwalanej ziemia. Patrzac na jej niekobiece, pozbawione wdzieku ruchy, gdy wygladzala na sobie suknie i pochylala sie z trudem, by otrzec krew z podrapanych kolan, wyobrazil sobie bardzo plastycznie jej starosc i smierc, przypomnial sobie w gwaltownym przyplywie litosci dla nich obojga owa noc przespana na ganku, w rozsuwanym fotelu pod gwiazdzistym niebem, i pohukiwanie puszczykow, i swoje postanowienie, ze zostanie lekarzem i wymysli szczepionke przeciwko smierci. Lzy przeslonily mu oczy, slyszal znowu hukanie puszczyka, wspominal niesmiertelna malpe i liste kandydatow do nieskonczonego zycia: matke, ojca, Jeffa i siebie. Z chaosu wspomnien, spod szczatkow rozwalonych, a tak dlugo podtrzymywanych walow obronnych wylanial sie dziwaczny obraz. Nie tylko on sam lezy na rozsuwanym fotelu pod niebem usianym gwiazdami. Z nim razem lezy jego syn, czarodziejskim sposobem przemieniony w jego blizniaka, trzynastolatka. Oto rozdaja niesmiertelnosc zgodnie z niewzruszonymi przepisami milosci i patrza, jak idzie ku nim przez trawnik zasnuty mglistym oparem ich matka – lekkostopa, o tkliwym glosie, najukochansza – patrza, jak wraca prosto z objec kochanka, aby ich ucalowac na dobranoc.
Powoli zblizyl sie do Lucy, wyciagnal chusteczke i ostroznie otarl brud ze skaleczen najpierw na jednej, a potem na drugiej dloni. Odgarnal jej wlosy z czola i otarl chusteczka pot ze sciagnietej, postarzalej twarzy. Podprowadzil ja do drzwiczek samochodu i pomogl wsiasc. Postal przy niej chwileczke, a kiedy podniosla na niego oczy, zobaczyl, ze odplywa z nich wyraz cierpienia.
Koncami palcow pogladzil lekko jej policzek, tak jak ona glaskala go czesto w dziecinstwie, i powiedzial:
– Chyba juz nie trzeba jechac na cmentarz, prawda?
Czul pod palcami drobniutkie drzenie jej skory. Potrzasnela glowa, a ruch ten wyrazal wdziecznosc.
– Juz nie trzeba – powiedziala cicho.
Dochodzila polnoc, kiedy znalezli sie z powrotem w Paryzu. Tony zajechal wprost do hotelu, w ktorym mieszkala matka. Pomogl jej wysiasc z samochodu i odprowadzil do samego wejscia. Zatrzymali sie przed drzwiami, przytloczeni nieco koniecznoscia powiedzenia sobie paru slow przed rozstaniem.
– Sluchaj, Tony – Lucy odezwala sie pierwsza. – Zostane tutaj jeszcze tylko dzien. Czy moglabym przyjsc do was jutro, wszystko jedno o jakiej porze? Chcialabym cos przyniesc twojemu synkowi.