Irwin Shaw

Lucy Crown

Przelozyla Maria Boduszynska-Borowikowa

ROZDZIAL PIERWSZY

O tej porze w licznych barach i nocnych klubach wielkiego miasta goscie wyspiewywali: „Kocham Paryz na wiosne, kocham Paryz w jesieni…” Byla druga nad ranem, lipiec, butelka szampana kosztowala osiem tysiecy frankow i piosenkarze musieli sie dobrze wysilac, by przekonac turystow, ze pobyt w Paryzu wart jest placenia osmiu tysiecy frankow za butelke.

Przy zoltawym pianinie w glebi waskiej, wydluzonej sali Murzyn o typowej, szerokiej twarzy mieszkanca Harlemu spiewal te piosenke z wyrazem takiego przejecia, jakby naprawde wierzyl w jej slowa. Wtem otworzyly sie drzwi i na sale weszla kobieta. Zawahala sie chwile, jakby ja powstrzymala fala glosnego gwaru i spojrzenia gosci pijacych przy barze blisko wejscia. Ale wlasciciel lokalu podszedl do niej z usmiechem, byla bowiem najwyrazniej Amerykanka, a w dodatku dobrze ubrana i trzezwa.

– Dobry wieczor – powiedzial po angielsku. Wladal tym jezykiem, poniewaz jego bar znajdowal sie w osmym arron-dissement i znaczna czesc klienteli, zwlaszcza w lecie, stanowili Amerykanie. – Madame jest sama?

– Tak – odpowiedziala.

– Zyczy pani sobie miejsce przy barze czy przy stoliku?

Obrzucila bar szybkim spojrzeniem. Siedzialo tam kilku mezczyzn, dwoch przygladalo sie jej bezceremonialnie. Byla tez jakas dziewczyna z dlugimi blond wlosami. Mowila wlasnie:

– Szarlii, darling, przeciez ci powtarzalam trzy razy, ze dzisiaj jestem z George’em.

– Prosze stolik – powiedziala nowo przybyla.

Wlasciciel prowadzil ja w glab sali i lawirujac miedzy stolikami, szybko dokonywal w mysli zawodowej oceny jej osoby. Zdecydowal posadzic ja w poblizu amerykanskiego towarzystwa, zlozonego z dwoch panow i jednej pani. Zachowywali sie wprawdzie

dosyc halasliwie, lecz w sposob nieszkodliwy, domagajac sie uparcie, aby pianista zagral dla nich „Kobiete z Saint Louis”. Mozliwe, ze zechca zaprosic te pania na jeden kieliszek do swojego stolika, pora jest przeciez pozna, ona nie ma swojego towarzystwa, oni zas nie znaja francuskiego.

„Zaloze sie, ze to byla nie byle jaka pieknotka za troche mlodszych lat – rozmyslal wlasciciel baru. – A i teraz jeszcze. W tym oswietleniu wydaje sie, ze ma naturalne blond wlosy. I te duze, lagodne, szare oczy. Prawie nie widac zmarszczek. Umie sie ubrac i potrafi sie ruszac. Ma takie dlugie nogi. Hm, obraczka na palcu, ale meza nie widac. Maz prawdopodobnie padl ofiara turystyki i niestrawnosci. Pozostal zbolaly w hotelu, a zona, pelna niewyczerpanej energii, wypuscila sie na wlasna reke, aby obejrzec prawdziwy Paryz. Moze… aby przezyc interesujaca przygode, ktora nie moglaby sie zdarzyc kobiecie w jej wieku tam, na Srodkowym Zachodzie, czy w jakimkolwiek innym zakatku Ameryki, z ktorego pochodzi”.

Odsunal dla niej krzeslo przy wolnym stoliku i sklonil sie, jednoczesnie notujac z uznaniem rowna linie ramion, jedrna szyje i piersi, prosta, elegancka czarna suknie i mily, prawie dziewczecy usmiech, ktorym mu podziekowala zajmujac wskazane miejsce. Natychmiast zrewidowal swoj wstepny szacunek. „Nie moze miec wiecej niz czterdziesci trzy lata – pomyslal. – No, najwyzej czterdziesci cztery. Mozliwe, ze maz w ogole nie przyjechal. Moze to jedna z tych dzialaczek w amerykanskim stylu, co to rozjezdzaja po calym swiecie, zawsze albo wlasnie wsiadaja do samolotu, albo wysiadaja z niego, organizuja rozmaite sprawy i zeby nie wiem co sie dzialo, wygladaja tak, jakby wyszly prosto od fryzjera.”

– Madame pozwoli pol butelki szampana?

– Nie, dziekuje.

Wlasciciel baru nie skrzywil sie na dzwiek jej glosu, mimo ze byl bardzo wrazliwy. Sluchajac Amerykanow czy Anglikow doznawal najczesciej niemilego uczucia swedzenia pod pachami. Ale ten glos byl calkiem inny. Niski, bezposredni i melodyjny, a nie kaprysny.

– Mam ochote na kanapke z szynka. I butelke piwa, jezeli mozna.

Wlasciciel zmarszczyl nos, co mialo oznaczac zdziwienie i lagodna dezaprobate.

– Alez, madame, za te sama minimalna oplate mozna miec szereg trunkow i radzilbym naprawde…

– Nie, dziekuje – odpowiedziala stanowczo. – W hotelu powiedzieli mi, ze bede mogla tu dostac cos do zjedzenia.

– Oczywiscie, oczywiscie. Nasza specialite to zupa cebulowa, gratinee, gotowany…

– Prosze tylko kanapke, jesli mozna.

Wzruszyl nieznacznie ramionami, sklonil sie, dal polecenie kelnerowi i wrocil na swoj posterunek przy barze. „Kanapka z szynka – rozmyslal. – Co ona tu robi o tej porze?”

Witajac co chwila nowych gosci i zegnajac uklonem wychodzacych nie przestawal jej obserwowac. Samotna kobieta w jego nocnym lokalu o drugiej godzinie nad ranem to sie czesto zdarzalo i niemal w kazdym wypadku wiedzial dokladnie, czego one tutaj szukaly. Przychodzily nalogowe alkoholiczki, ktore nie mialy pieniedzy, by sobie zafundowac kieliszek. Wpadaly szalone dziewczeta amerykanskie, ktore rzucaly sie na wszystko, do czego udalo im sie dorwac, pospiesznie, aby tylko zdazyc, zanim tata zamknie rachunek w banku i kaze wsiadac z powrotem na statek. Zjawialy sie takze kobiety zglodniale, przewaznie rozwodki, swiadome, ze sie starzeja z kazda mijajaca minuta, utrzymujace sie z alimentow i pelne leku, ze chyba odbiora sobie zycie, jesli jeszcze raz beda musialy wrocic samotnie na noc do pojedynczego pokoju w hotelu. Wszyscy uwazaja, rzecz jasna, ze nocny klub jest wesolym lokalem, i wlasciciel robil, co mogl, aby usprawiedliwic to mniemanie, ale sam dobrze wiedzial, co o tym sadzic.

Ta pani przy malym stoliku, zajadajaca spokojnie kanapke z szynka i popijajaca piwem, nie byla zwariowana dziewczyna amerykanska, na pewno nie byla tez nalogowa pijaczka, a jej ubior swiadczyl o tym, ze nie musiala sie utrzymywac z alimentow. Jesli nawet byla samotna, nie bylo tego po niej widac. Zauwazyl, ze Amerykanie przy sasiednim stoliku zwrocili sie do niej, dokladnie tak jak przewidzial, slyszal ich glosy gorujace nad dzwiekami muzyki, ale ona potrzasnela glowa z uprzejmym usmiechem, odmawiajac przyjecia czegos, czym ja czestowano. Wobec tego dali jej spokoj.

Noc dluzyla sie i wlasciciel lokalu mial dosyc czasu na snucie domyslow co do obcej pani. Obserwowal ja poprzez lekka mgle dymu z papierosow. Kiedy tak siedziala wsparta plecami o porecz aksamitnej kanapki, przysluchujac sie spiewowi Murzyna przy fortepianie, doszedl do wniosku, ze byla podobna do paru kobiet, z ktorymi zblizyl sie w ciagu swego zycia i o ktorych wiedzial od samego poczatku, ze byly dla niego za dobre. One takze o tym wiedzialy i dlatego zachowal o nich romantyczne wspomnienie, a ostatniej z nich, ktora pozniej wyszla za pulkownika lotnictwa, posylal wciaz jeszcze kwiaty w dniu urodzin. „Ta stanowi nadzwy czaj rzadka kombinacje – rozmyslal teraz. – Jest lagodna, a jednoczesnie pewna siebie. Dlaczego nie przyszla tutaj o dziesiec lat wczesniej?”

Musial zajrzec do kuchni. Przechodzac mimo jej stolika usmiechnal sie, a gdy odpowiedziala usmiechem, zanotowal starannie w pamieci bialosc nieco nieregularnych zebow oraz zdrowa jedrnosc jej skory. Otwierajac w zamysleniu drzwi prowadzace do kuchni pokrecil glowa zdumiony. „Nie, doprawdy, co taka kobieta moze miec do roboty w takiej spelunce jak moj lokal?” Postanowil, ze wracajac z kuchni zatrzyma sie przy jej stoliku i zaofiaruje jej kieliszek jakiegos alkoholu, a wtedy moze uda mu sie wyjasnic te sprawe.

Ale gdy wyszedl z kuchni, zauwazyl, ze dwaj amerykanscy studenci, ktorzy poprzednio siedzieli w kacie sali, przysiedli sie do jej stolika i teraz cala trojka rozmawiala z ogromnym ozywieniem. Ona obdarzala usmiechem to jednego, to znowu drugiego mlodzienca, trzymala obie rece na stole i w pewnym momencie, gdy przechylajac sie mowila cos do przystojniejszego z dwoch chlopcow, dotknela przelotnie palcami jego reki.

Wlasciciel lokalu nie zatrzymal sie przy tym stoliku. „Ach, wiec to tak! – pomyslal. – Taka prosta sprawa. Mlodzieniaszki. Lubi mlodych chlopaczkow.” Mial niejasne uczucie, ze go oszukano, ze wspomnienie tych paru kobiet, ktore byly dla niego za dobre, zostalo w jakis sposob umniejszone i ponizone.

Wrocil na swoje stanowisko przy barze i usilowal nie patrzec juz wiecej w te strone. „Studenciki! – myslal. – A do tego jeden w okularach!”

Wszystkich Amerykanow ponizej trzydziestu pieciu lat, jesli nosili krotko ostrzyzone wlosy, nazywal studentami, ale ci byli nimi naprawde. Autentyczne modele amerykanskich studentow – wysocy, chudzi, niedbali w ruchach, z ogromnymi lapskami i stopami dwa razy wiekszymi od stop kazdego Francuza. „Lagodna, a jednoczesnie pewna siebie. – Przezuwal gorycz rozczarowania z powodu wlasnego sadu. – Ja mysle!”

W lokalu zrobil sie ruch, wchodzili nowi goscie, wychodzili dawni. Gospodarz byl tym zaabsorbowany przez blisko pol godziny. Potem uspokoilo sie troche, spojrzal wiec znowu w kierunku tej pani. Dwaj mlodzi studenci dotrzymywali jej w dalszym ciagu towarzystwa i mowili rownie duzo jak przedtem, ale ona, jak sie zdawalo, nie sluchala ich juz z taka uwaga. Siedzac miedzy obu chlopcami opierala sie rekami o stol i uporczywie patrzyla w strone baru. Z poczatku myslal nawet, ze patrzy na niego, i usmiechnal sie lekko, aby w uprzejmy sposob nawiazac kontakt. Na twarzy kobiety nie pojawil sie jednak zaden blysk w odpowiedzi na jego usmiech. Zorientowal sie, ze wpatruje sie wcale nie w niego, lecz w mezczyzne, ktory pil przy barze o dwa miejsca dalej.

Obrocil sie w te strone, przyjrzal mu sie i pomyslal z lekkim posmakiem goryczy: „No tak, oczywiscie.”

Byl to mlody Amerykanin nazwiskiem Crown, ktory mimo trzydziestki mial juz wlosy lekko przetkane siwizna. Byl wysoki, ale nie taki ogromny jak owi studenci. Mial duze, szare i czujne oczy z gestymi, czarnymi rzesami i zuchwale usta o miekkim, niespokojnym rysunku, ktore wygladaly tak, jak gdyby przyczynily mu w zyciu niejednego klopotu. Wlasciciel lokalu znal go w ten sam sposob, w jaki znal moze setke innych mezczyzn wstepujacych do niego pare razy w tygodniu, aby sie czegos napic. Wiedzial, ze Crown mieszka w poblizu i ze jest mieszkancem Paryza od bardzo dawna. Zwykle przychodzil pozno w nocy i zawsze sam. Nie pil duzo, ze dwie szklaneczki whisky w ciagu nocy, i mowil dobrze po francusku. Jesli zauwazyl, ze kobiety przygladaja mu sie z zainteresowaniem, wydawal sie lekko ubawiony nieodmiennoscia tego faktu.

Wlasciciel podszedl do Crowna i przywital sie z nim usciskiem dloni, przy czym zauwazyl gleboki ton opalenizny na twarzy Amerykanina.

– Dobry wieczor – powiedzial. – Dosyc dawno nie bylo tu pana widac. Gdzie sie pan podziewal?

– W Hiszpanii. Wrocilem trzy dni temu.

– A, to dlatego pan taki brazowy – rzekl gospodarz dotykajac z zalosna mina wlasnego policzka. – Ja za to jestem zielony.

– To wlasnie najlepszy kolor dla wlasciciela nocnego klubu – odparl Crown z cala powaga. – Niechze pan nie narzeka. Panscy goscie czuliby sie po prostu nieswojo, gdyby przychodzac tutaj zastawali pana rozowiutkiego na twarzy i czerstwego. Podejrzewaliby na pewno, ze w tym lokalu musza sie dziac jakies ponure historie.

Gospodarz rozesmial sie na te slowa.

– Mozliwe, ze pan ma racje. Pozwoli pan, ze postawie szklaneczke? – zaproponowal dajac znak reka barmanowi.

– Widze, ze naprawde dzieja sie ponure historie w tym lokalu – powiedzial Crown. – Niech pan uwaza, zeby kto nie doniosl policji, ze pan daje cos za darmo Amerykaninowi.

„Ho, ho! Widocznie popil dzisiaj troche wiecej niz zwykle” – pomyslal wlasciciel i mrugnal porozumiewawczo do barmana, aby przyrzadzil slabszy trunek.

– Jezdzil pan do Hiszpanii w interesach?

– Nie – odparl Crown.

Вы читаете Lucy Crown
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×