– Aha. Dla przyjemnosci.

– Nie.

Gospodarz usmiechnal sie konspiracyjnie.

– Ach, wiec kobieta…

Crown rozesmial sie w odpowiedzi.

– Wie pan co, Jean, lubie tu zajsc i pogadac z panem. Jak to inteligentnie z pana strony, ze rozroznia pan i oddziela te dwa pojecia: kobieta i przyjemnosc. – Potrzasnal przeczaco glowa. – Nie, zadna kobieta. Pojechalem tam po prostu dlatego, ze nie znam ich jezyka. Chcialem odpoczac, a nic nie dziala na mnie tak odswiezajaco, jak pobyt w takim miejscu, gdzie nikt mnie nie moze rozumiec i ja nie rozumiem nikogo.

– Wszyscy tam teraz wyjezdzaja. Dzisiaj Hiszpania wszystkim sie podoba.

– Naturalnie – zgodzil sie Crown popijajac wolno ze szklaneczki. – Kraj suchy, zle rzadzony i niedoludniony. Jak mozna nie lubic takiego kraju?

– Jest pan dzisiaj bardzo wesoly, panie Crown. Amerykanin skinal glowa.

– Tak, bardzo wesoly – odparl zwiezle.

Szybko dopil reszte i rzucil na lade piec tysiecy frankow, jako zaplate za whisky, ktora wypil przedtem.

– Jezeli bede mial kiedy wlasny bar – zwrocil sie do wlasciciela lokalu – to przyjdzie pan do mnie, Jean, i wtedy ja panu postawie jednego.

Podczas gdy Crown czekal na wydanie reszty, gospodarz przebiegl spojrzeniem po sali i stwierdzil, ze pani siedzaca w towarzystwie dwoch amerykanskich studentow w dalszym ciagu patrzy w kierunku baru i omijajac wzrokiem jego samego wpatruje sie w Crowna. „To nie dla pani, madame – pomyslal ze zgryzliwa satysfakcja. – Na dzis trzeba sie zadowolic studencikami.”

Odprowadzil Crowna do drzwi i wyszedl z nim razem, zeby odetchnac troche swiezym powietrzem. Crown zatrzymal sie i patrzyl przez chwile w gore, na ciemne kontury dachow na tle gwiazdzistego nieba.

– Jako student bylem swiecie przekonany, ze Paryz jest wesolym miastem.

Obrocil sie do wlasciciela lokalu, uscisnal mu reke i powiedzial dobranoc.

Ulica byla ciemna i pusta, wialo chlodem. Gospodarz stal przed drzwiami swojego lokalu i patrzyl za oddalajacym sie powoli mezczyzna. W ciszy uspionego miasta stukot krokow odbijal sie watlym echem od domow z opuszczonymi zaluzjami. Postac idacego tchnela niezdecydowaniem i smutkiem.

„Dziwna godzina – przyszlo na mysl wlascicielowi klubu, gdy patrzyl na malejaca w oddaleniu figurke, przechodzaca przez jezdnie w mdlym blasku ulicznej latarni. – Zle byc samemu o takiej godzinie. Ciekawe, czy ten facet wygladalby tak samo na jakiejs ulicy w Ameryce?”

Po chwili wrocil do lokalu i zmarszczyl niechetnie nos odetchnawszy ciezkim powietrzem zadymionej sali. Zaledwie podszedl do baru, zobaczyl, ze tamta pani wstala od swojego stolika. Szla szybko w jego strone nie troszczac sie o dwoch studentow, ktorzy z wyrazem zdziwienia uniesli sie nieco z krzesel.

– Moze pan moglby mi pomoc – zwrocila sie do niego.

Glos jej byl przerywany, jakby z trudnoscia panowala nad nim, a twarz miala niezwykly wyraz – sciagnieta i podniecona, naznaczona znuzeniem poznej godziny.

„Alez sie pomylilem! – pomyslal klaniajac sie uprzejmie. – Przeciez ona juz dawno zapomniala, kiedy miala czterdziesci piec lat.”

– Czym moge sluzyc, madame?

– Ten pan, ktory stal tutaj – zaczela tlumaczyc nerwowo – ten, z ktorym pan wychodzil przed chwila…

– Tak? – zapytal przybierajac ostrozny, wyczekujacy wyraz, jak gdyby nie rozumial, o co jej chodzi, i jednoczesnie myslac: „Moj Boze, kobieta w tym wieku!”

– Czy pan wie, jak on sie nazywa?

– Zaraz… musze pomyslec…

Udawal, ze szuka w pamieci nazwiska, dreczyl ja umyslnie, bo mierzila go ta nie ukrywana, nieprzyzwoita pogon za mezczyzna, bo tak nakazywal mu szacunek dla wlasnych wspomnien o kobietach, do ktorych z poczatku ta obca wydala mu sie podobna.

– Tak, zdaje sie, ze sobie przypominam – powiedzial nareszcie. – Crown. Tony Crown.

Przymknela oczy i wyciagnela reke, aby sie oprzec o lade. Przypatrywal sie jej zdumiony, ale ona juz uniosla powieki i krotkim, niecierpliwym gestem odepchnela sie od lady.

– Wie pan przypadkiem, gdzie on mieszka?

Glos jej brzmial teraz bezbarwnie. Przez sekunde gospodarz mial dziwaczne wrazenie, ze odetchnelaby z ulga, gdyby powiedzial: „Nie.”

Zawahal sie. Potem wzruszyl ramionami i podal jej adres. Nie siedzial tu przeciez po to, aby uczyc ludzi przyzwoitego zachowania. Jego interes to prowadzenie baru, co oznacza – dogadzanie klientom. Jezeli do tego dogadzania nalezy takze spelnianie kaprysow starzejacych sie panius, ktore dopytuja sie u niego o adresy mlodych mezczyzn, to juz ich wlasna sprawa.

– Prosze, zapisze pani na kartce.

Nabazgral kilka slow, wyrwal kartke z notesu i podal jej uprzejmie. Wziela ja sztywnymi palcami, zauwazyl, ze papier lekko szelesci w jej drzacej rece. Nie mogl sie powstrzymac od zlosliwego zartu:

– Madame pozwoli sobie poradzic? Lepiej bedzie najpierw zatelefonowac. A jeszcze lepiej napisac. Bo pan Crown jest zonaty. Ma piekna i urocza zone.

Spojrzala na niego tak, jakby niezupelnie wierzyla, ze naprawde powiedzial te slowa. Nagle rozesmiala sie. Jej smiech byl szczery, niewymuszony i dzwieczny.

– Ach, jakiz pan niemadry! – powiedziala nie przestajac sie smiac. – Przeciez to jest moj syn.

Nastepnie odczytala uwaznie adres, zlozyla kartke we dwoje i schowala ja do torebki.

– Dziekuje panu. I dobranoc. Juz uregulowalam rachunek.

Sklonil sie. Patrzyl za nia, gdy wychodzila z lokalu, i czul sie glupio. „Ci Amerykanie to najdziwniejsi ludzie na swiecie” – powiedzial sobie w duchu.

ROZDZIAL DRUGI

Kiedy odwracamy sie wstecz, by spojrzec w przeszlosc, rozpoznajemy okreslony punkt na tasmie czasu. Punkt, ktory okazal sie decydujacy, od ktorego poczynajac przemienil sie wzor naszego zycia. Moment, w ktorym nieodwolalnie ruszylismy w nowym kierunku. Ta odmiana moze byc rownie dobrze skutkiem swiadomego zamiaru, jak i przypadku. Mozemy pozostawic za soba uczucie szczescia albo ruine i kroczyc naprzod ku innemu szczesciu albo ku bardziej gruntownej ruinie. Ale nie ma juz dla nas powrotu. Ow moment moze byc tylko mgnieniem, jedna sekunda, w ciagu ktorej obroci sie jakies kolo, spojrzenie skrzyzuje sie z innym spojrzeniem, zostanie wypowiedziane jakies zdanie. Moze to byc jednak tak samo dlugie popoludnie, tydzien lub nawet pora roku, w ciagu ktorej ostatnie slowo pozostaje wciaz w zawieszeniu, kolo wykonuje setki obrotow pozwalajac gromadzic sie drobnym, przypadkowym zdarzeniom.

Dla Lucy Crown owym zwrotnym momentem bylo pewne lato.

Zaczelo sie ono zupelnie tak samo jak kazde inne lato.

Z domkow rozrzuconych na brzegu jeziora rozlegalo sie stukanie mlotkow, ktorymi przybijano zaluzje do okien. Spieszono sie ze spuszczaniem na wode tratew dla pierwszych amatorow kapieli. W obozie dla chlopcow na przeciwleglym brzegu jeziora boisko baseballowe bylo juz wypielone i przywalowane, kajaki czekaly gotowe na kozlach, a przed jadalnia, na szczycie masztu flagowego swiecila sie nowa, zlocona kula. Wlasciciele obu hoteli kazali je odmalowac na nowo juz w maju, poniewaz byl to rok 1937 i zdawalo sie, ze nawet w stanie Vermont kryzys nareszcie sie skonczyl.

W koncu czerwca Crownowie zajechali przed ten sam domek, ktory wynajmowali w ubieglym roku, i wszyscy troje – Oliver,

Lucy i Tony, teraz juz trzynastoletni chlopak – odetchneli z przyjemnoscia tutejszym powietrzem, nabrzmialym jakims sennym, przedwakacyjnym oczekiwaniem. Uczucie przyjemnosci bylo tym zywsze, ze w okresie, ktory minal od ostatniego ich tutaj pobytu, Tony znalazl sie doslownie o wlos od smierci, ale jednak nie umarl.

01iver mogl spedzic nad jeziorem zaledwie dwa tygodnie, po czym musial wracac do Hartford. Wiekszosc czasu w ciagu tych dwoch tygodni poswiecal Tony’emu. Lowili razem ryby, troche plywali, odbywali nie meczace spacery po lesie, przy czym 01iver staral sie nieznacznie wpoic w Tony’ego przekonanie, ze prowadzi on ruchliwe zycie normalnego trzynastolatka, a rownoczesnie uwazal, aby wysilek fizyczny chlopca nie przekraczal granic ustalonych przez Sama Pattersona, ich domowego lekarza.

Dwa tygodnie minely, bylo niedzielne popoludnie, torba podrozna 01ivera, juz zapakowana, stala na ganku. Dookola jeziora panowal wiekszy ruch niz zazwyczaj i troche zamieszania. Mezowie i ojcowie, obezwladnieni jeszcze i senni po niedzielnym obiedzie, oblazacy ze skory po weekendzie spedzonym na sloncu, ladowali sie do swych wozow i wyruszali z powrotem do miast, gdzie czekala ich praca. Nad jeziorem pozostawiali rodziny, poniewaz zwyczaj amerykanski ustanawia, ze ci, ktorym odpoczynek jest najmniej potrzebny, maja najdluzsze wakacje.

01iver i Patterson, wyciagnieci na plociennych lezakach twarza ku jezioru, wypoczywali pod klonem na trawniku. Kazdy mial w reku szklaneczke szkockiej z woda sodowa i potrzasal nia od czasu do czasu, aby uslyszec przyjemne dzwonienie lodu o szklo.

Obaj byli wysocy i mniej wiecej w tym samym wieku, bez watpienia nalezeli tez do tej samej warstwy spolecznej i odebrali podobne wychowanie. Mimo to widoczne byly wyrazne roznice ich usposobien. 01iver zachowal postac i ruchy sportowca – precyzyjne, szybkie i energiczne. Co do Pattersona, to wygladalo, ze sie troche opuscil. W jego naturze musiala lezec pewna niedbalosc. Nawet kiedy siedzial, mialo sie wrazenie, ze w pozycji stojacej na pewno garbi sie w ramionach. Mial bystre oczy, prawie zawsze przysloniete do polowy opuszczonymi leniwie powiekami, a w kacikach oczu gniezdzily sie peczki drobnych zmarszczek, wyzlobionych przez smiech. Brwi mial grube, niesforne i nawisie, wlosy w nieporzadku, nierowno ostrzyzone i mocno juz siwiejace. Oliver, ktory dobrze znal Pattersona, powiedzial kiedys do Lucy, ze Sam na pewno spojrzal pewnego pieknego poranka w lustro i zdecydowal na zimno, ze ma do wyboru dwie rzeczy – albo wygladac jak przecietnie przystojny mezczyzna, cos w rodzaju drugorzednego amanta w filmie, albo tez pofolgowac sobie i budzic zainteresowanie szpakowata czupryna.

– Sam jest madry chlop – stwierdzil wowczas Oliver ze szczerym uznaniem. – Nic dziwnego, ze wybral szpakowata czupryne.

01iver byl juz ubrany po miejsku. Mial na sobie garnitur z lekkiej, jasnej welny w niebieskie prazki i niebieska koszule. Wlosy mial troche przydlugie, bo nie chcialo mu sie isc do fryzjera w czasie urlopu, a dzieki wielu godzinom spedzonym na jeziorze byl rowno i ladnie opalony. Spogladajac na niego spod oka Patterson pomyslal, ze 01iver jest w tej chwili w swojej najlepszej formie: widac na nim wyraznie dobroczynne skutki wakacji, a jednoczesnie w tym ubraniu, na tle wiejskiego otoczenia, wyroznia sie miejska, nieco sztywna elegancja.

„Powinien zapuscic wasy – myslal leniwie Patterson. – Wygladalby naprawde imponujaco. Ma taka powierzchownosc, jakby go czekaly jakies skomplikowane, wazne, moze nawet niebezpieczne zadania. Przypomina portrety mlodych dowodcow kawalerii konfederackiej. Dosyc sie ich naogladalem w historii wojny domowej. Gdybym ja tak wygladal i gdybym prowadzil jedynie drukarnie odziedziczona po ojcu, to chyba czulbym sie zawiedziony”.

Na drugim koncu jeziora, tam gdzie nagi wystep skalny zanurzal sie w wodzie skosnym konturem, widac bylo Tony’ego i Lucy. W malej lodeczce dwie drobne figurki skapane w sloncu unosily sie spokojnie na powierzchni wody. Tony lowil ryby. Lucy nie chciala z nim wyplynac, poniewaz byly to ostatnie godziny pobytu Olivera, 01iver jednak nalegal, nie tylko ze wzgledu na syna, ale rowniez dlatego, ze Lucy, jego zdaniem, okazywala przy wszelkich powitaniach i pozegnaniach, rocznicach i swietach niezdrowa sklonnosc do sentymentalizmu.

Patterson byl w welwetowych spodniach i koszuli z krotkimi rekawami, zamierzal bowiem pojsc jeszcze do hotelu oddalonego o jakies dwiescie jardow, na tej samej posesji, aby tam sie spakowac i przebrac. Domek Crownow byl zbyt maly, by mogli przyjmowac w nim gosci.

Kiedy Patterson zaofiarowal sie, ze przyjedzie na weekend, aby skontrolowac stan zdrowia Tony’ego, dzieki czemu Lucy i chlopiec mogliby uniknac specjalnej wyprawy do odleglego Hartford w

Вы читаете Lucy Crown
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×