Po minucie moj pysk caly byl juz zalany krwia i oblepiony piorami. Glupie kury nawet sie nie budzily; nim zaszczekal pierwszy pies, przegryzlem dobre pol tuzina gardel. Pijany ze szczescia, wlokac za soba tusze mlodego kogucika, czmychnalem z powrotem w dziure. W tej samej chwili musialem porzucic swa zdobycz. Porazony glupota psow, zanurkowalem w wysuszone zarosla za drewutnia i wyprowadzilem je w pole, podkradajac sie do wsi jeszcze raz - od drugiej strony. I wszystko sie powtorzylo; ucieklem dopiero wtedy, gdy zapachnialo dymem, psy doszczetnie oglupialy, a wysoki, niemal dziewczecy glos zaczal lamentowac i zawodzic na cala wies:

- Tchorz! Oj, ludzie, znowu tchorz!

Przez pole wbieglem na wzgorze, do siebie. Dlugo czochralem sie bokiem o prog, potem podnioslem sie na dwie nogi i zataczajac, absolutnie szczesliwy, powloklem do sypialni.

Wschodzilo slonce.

* * *

Przybyli, najwidoczniej, cala wsia. Zasepieni. Wystraszeni. Wsciekli. Niosa ze soba martwe kury. Na moje oko kur bylo okolo piecdziesieciu.

Zapelnili soba cala przestrzen przed brama; za furtke przeszla delegacja na czele z komisarzem, mianowanym magiem trzeciego (tak naprawde czwartego) stopnia.

Nikt niczego nie mowil. Wszyscy patrzyli na mnie. Ciezko. Z wyrzutem. To na mnie, to na pierze, bezladnie porozrzucane po moim podworzu. Rude i biale piorka w burych plamach.

Dobrze, ze po wstaniu z lozka zdazylem sie umyc. Oczyscic z zaschnietej krwi bezwstydnie usmiechniete usta.

Patrza teraz na mnie z wsciekloscia i rozpacza, a ja z trudem powstrzymuje usmiech.

Patrze na nich. Patrze na czyste, bez najmniejszej chmurki, niebo.

- No i co sie tak patrzycie?

Milczenie.

Marszcze brwi z udawana niechecia.

- Wracajcie do domow. I zapamietajcie moja dobroc... Zrobie to.

Milcza. Nie wierza.

- Zrobie to! - krzycze do maga trzeciego, w rzeczywistosci czwartego stopnia. - Zrobie. Koniec, kropka! Do konca zycia bedziecie wspominac laske Horta zi Tabora!

Odwracam sie i wchodze do domu.

A po polgodzinie na popekana ziemie zaczyna padac deszcz.

Milion lat temu (poczatek cytatu)

Mieszkan do wynajecia bylo duzo. Babcie z kartonowymi ogloszeniami prawie rzucaly sie na przyjezdnych, obiecujac im wszelkie wygody za smiesznie niskie ceny. Stas pozostawil Julie z Alikiem na laweczce w otoczeniu walizek, sam zas” poszedl wybrac mieszkanie i nie bylo go przez trzy godziny. Wrocil zadowolony i rzeczowy, w towarzystwie energicznej posredniczki, ktora az rwala sie do pomocy. Probowala odebrac Alikowi jego plecaczek, ale syn wywalczyl swoje prawo mezczyzny do noszenia ciezarow, kobieta chwycila wiec polietylenowa torbe z garnuszkami, termosem i reszta prowiantu.

Szli ponad pietnascie minut.

Waska uliczka zakosami wila sie pod gore - cala zalana poludniowym sloncem, a malenkie plamy cienia pod plotami byly w calosci okupowane przez psy. Niedaleko wznosil sie budynek poczty, a calkiem blisko, piec minut marszu stromo w dol, znajdowalo sie wejscie do parku.

Mieszkanko wygladalo tak, jakby przez wiele lat stalo puste. Tym lepiej, powiedziala posredniczka. Nie zaczna dokuczac gospodarze, wpraszac sie do kuchni, aby ugotowac barszcz, napraszac do lazienki, aby wziac prysznic... Choc jaki tam prysznic. Grzejesz wode w czajniku i wlewasz do konewki; po co wam zreszta prysznic, przeciez przyjechaliscie nad morze.

Niby tak...

Alikowi chyba sie spodobalo. Natychmiast zawarl znajomosc z chlopcami z sasiedztwa i po polgodzinie Julia zobaczyla, jak jej syn zjezdza po stromym zboczu na czyjejs hulajnodze, z lozyskami zamiast kol. Drzewa owocowe, rosnace w sasiednim obejsciu, siegaly siedmioletniemu chlopcu do kolan, tak stroma byla ulica; calkiem blisko, na wyciagniecie reki, migaly z galezi brzoskwinie, sliwki i jablka.

Julia odeszla od okna i stanela nad otwarta walizka. Mieszkanie jej sie nie podobalo. Panowal tu zapach ni to magazynu, ni to podlego hoteliku; nawet czysta posciel, wyjeta ze schowka, wydawala sie jakas obca.

- Gdzie chcialabys pojsc na kolacje?

Nie wiedziala. W ogole nie miala ochoty na kolacje. Byla tak zmeczona - dluga podroza, upalem, oczekiwaniem - ze z przyjemnoscia padlaby na lozko i zamknela oczy chocby na godzinke.

- Chodz, zafundujemy sobie uroczysta kolacje - powiedzial Stas. - Poszukamy milej restauracji.

Usmiechnela sie z przymusem.

Stas byl spokojny i pewny siebie. Spelnil swoj obowiazek: jest miasteczko za oknem, jest mieszkanie, w dodatku calkiem niedrogie. Gospodarza nie zobacza przez trzy tygodnie, na kuchence stoja garnki, jest elektryczny czajnik, okna wychodza na wschod i jesli dobrze sie przez ktores wychylic, mozna nawet zobaczyc kawalek morza.

- Zmeczona?

Za oknem krzyczeli chlopcy. Ktorys juz plakal - dzieki Bogu, nie Alik; Julia podskoczyla do okna, jednak Stas ja powstrzymal:

- Dadza sobie rade.

Wzial ja za reke i przyciagnal do siebie. Pachnialo od niego domem. Rozkoszujac sie tym zapachem, Julia przytulila sie do twardego, pewnego ramienia w czystej podkoszulce. Zmeczenie opadlo jak tajaca sniezynka.

- Zawolaj malego. Trzeba go przebrac.

- Alik! - Julii niezrecznie bylo krzyczec na cala ulice, dlatego jej krzyk byl jakis niezdecydowany - nie nachalny, ale i nie lagodny. - Idziemy na kolacje!

Lokal znalezli zwyczajny, taki jakich wiele. Z glosnika lal sie prawdziwy potok muzyki pop: „Kocham, nie kocham, kochasz, nie kochasz”. W malenkiej fontannie nie wiadomo po co mokly plastikowe kwiaty. Julia od razu zapomniala, co jedli i jakie wino pili. Zmeczenie sprawilo, ze cala kolacja wydala sie jej zamazana, niczym niewyrazny odcisk palca na matowym szkle.

Dopiero w parku - bo po kolacji wybrali sie na spacer - Julia doszla wreszcie do siebie. Dopiero w parku udalo jej sie odzyskac dobry humor. Wieczorne niebo zaslanialy ciemne galezie magnolii. Pod gwiazdami lsnilo nieruchome jezioro, po ktorym niczym para upiorow przesuwaly sie milczace labedzie. W zelaznej klatce zamkniete bylo nieszczesliwe drzewo araukarii. Latarnie sie nie palily, ale nie bylo powodow do strachu. Po ciemnych alejach spacerowali szczesliwi, niekiedy lekko podchmieleni ludzie z latarkami i przed kazda grupa spacerowiczow pelgal po ziemi bialy krazek swiatla.

W ciemnosci Alik znalazl swietlika. Dlugo cieszyl sie cieplym ogienkiem na dloni, zastanawiajac sie, jak wezmie swietlika ze soba do miasta i pokaze w szkole kolegom. Potem, chcac obejrzec robaczka lepiej, oswietlil go promieniem swojej latarki i po chwili zamieszania pospiesznie odniosl swietlika w krzaki. Potem jeszcze dlugo wycieral dlonie o spodnie; Julia smiala sie: masz ci los, taki mily ogienek w ciemnosci, a taki obrzydliwy karaluszek przy swietle.

Potem wrocili na wynajeta kwatere, ulozyli Alika na rozkladanym lozku i dlugo stali na balkonie, wsluchujac sie w oddalony szum morza, opierajac sobie nawzajem glowy na ramionach, jak zmeczone konie.

Julia przesunela palcami po zabkach klucza, ktory wsuwal sie do zamka jakos dziwnie - do gory nogami - i za trzecim razem otworzyla gole, nieobite derma drzwi.

Wybrali sie na plaze, a zapomnieli kremu do opalania. Przypomniawszy sobie o tym, Julia pobiegla z powrotem, zostawiajac Stasa i Alika, ktorzy powoli schodzili po stromych, kamiennych schodach.

Po swiezym powietrzu zapach malenkiego mieszkania znow zrobil na niej nieprzyjemne wrazenie.

Krem znalazla - lezal, jak na zlosc, na samym dnie walizki.

Zatrzymala sie na sekunde, by przejrzec sie w lustrze. To taki przesad - jesli musisz sie wrocic, popatrz na swoje odbicie, a nieszczescie cie ominie.

Nie spodobala sie sobie. Zatroskana (czy nie przyjechali tu, by odpoczac’?), blada twarz pod daszkiem taniej, plazowej czapeczki. Lustro w przedpokoju tez bylo swoiste - matowe, owalne, w starej mosieznej ramie.

Zmusila sie do usmiechu. Nawet lustro jej sie nie podoba. Przyjechali do najwspanialszego zakatka swiata, mieszkaja nad samym morzem - a jej sie lustro nie podoba!

Za trzecim razem udalo jej sie zamknac drzwi. Potem rzucila sie w pogon za Stasem i Alikiem, jednak oni odeszli juz dosc daleko i Julia musiala kilka razy pytac opalonych przechodniow o droge na miejska plaze.

Przy wejsciu na plaze siedzial ruchliwy staruszek w bialej panamie, sprzedajacy lakierowane szyszki.

Plaza okazala sie mala, zatloczona i niezbyt czysta, w dodatku cala pokryta duzymi, niewygodnymi otoczakami. Alik, kulejac, doszedl do wody, zanurzyl sie i z wrzaskiem wyskoczyl na brzeg. Tuz za linia przyboju unosil sie siny front meduz.

Julia jakims cudem znalazla wolne miejsce, rozscielila koc, jednak nozka parasola plazowego w zaden sposob nie chciala wbic sie w kamieniste podloze - z rownym powodzeniem mozna by wciskac ja w asfalt. W milczeniu podszedl Stas; naparl na parasol, naprezajac miesnie i stalowa nozka za strasznym zgrzytem zaglebila sie i umocowala miedzy kamieniami. Do pierwszego porywu wiatru, jak sie wydawalo Julii.

Wciaz milczac, otwarla parasol. Maly cien w formie elipsy nakryl rozlozony koc. Julia usiadla i podciagnela kolana do podbrodka; obok usadowil sie Stas.

- Cos ty taka posepna - zapytal ze zmeczeniem. - Co ci sie nie podoba?

- Meduzy - z westchnieniem przyznala sie Julia.

- To nic, nie jestesmy tu ostatni dzien... Jutro pewnie odplyna.

Powiedzial to tak, jakby mial wladze sprowadzania i odsylania armii meduz. Wytrzasnal z plazowej torby materac. Zabral sie za nadmuchiwanie. Patrzac, jak zaokraglaja sie zielone boki materaca, Julia nagle sie uspokoila. Niewygody na kwaterze, zatloczona plaza, fioletowe, galaretowate ciala meduz, wszystko to drobiazgi, Smieszne drobiazgi w porownaniu z latem, morzem i urlopem, na ktory czekali caly rok, do ktorego odliczali dni.

Siedzac pod lnianym parasolem Julia patrzyla, jak Stas przy samym brzegu sadza Alika na materacu. Jak Alik podciaga nogi, bojac sie meduz; jak Stas odwaznie wchodzi w wode po pas i po piersi, odpycha sie i plynie w meduzim bulionie, a Alik kuli sie na materacu i pokrzykuje ze strachu. I oto front meduz zostal przerwany, materac kolysze sie na czystych wodach, Stas plywa dokola jak glodna pirania, a Alik pokrzykuje w zachwycie i zeskakuje z materaca w wode, zas” tluste babsko z sasiedniego koca mrocznie spoglada na Julie. Jak mozna puszczac dziecko na gleboka wode i to jeszcze z ojcem, mowi jej pelne dezaprobaty spojrzenie. Stas macha Julii reka. Alik tez jej macha, a Julia macha im w odpowiedzi.

Meduzy znikly po dwoch dniach; tylko dlatego, ze woda w morzu nagle oziebila sie do dwunastu stopni.

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×