Jego nakrycie glowy, gdy znalazlo sie na wieszaku, okazalo sie klubowa czapka w zlote gwiazdy. Nie przyszlo by mi do glowy, ze wsrod czlonkow elitarnego klubu spotyka sie tak zubozalych magow.

- Naleze do klubu - oznajmil, jakby czytajac w moich myslach. - Juz niemal dwa lata. Aby oplacic wstepna skladke, musialem sprzedac dom.

- Nie jest pan zamozny? - zapytalem, uznajac, ze skoro on z progu jest do tego stopnia szczery, to ja tym bardziej nie musze sie bawic w ceregiele.

Usmiechnal sie.

- Handluje ziolami. Prosze... - Rozchylil poty plaszcza. Od wewnetrznej strony przymocowane byly do niego plaskie woreczki z pstrymi etykietkami. Moj wzrok przykula najbardziej krzykliwa: „Lubczyk! Bezplatna probka! Mozna wyprobowac na miejscu!” Tak, zdaje sie, ze trudno nizej upasc.

- Nie domysla sie pan, po co do niego przyszedlem? - zapytal sucho.

Przemilczalem jego pytanie; w moim poznym gosciu wyczuwalo sie jakas sprzecznosc. Niski stopien, zalosna profesja, wytarty plaszcz - i ani sladu litosci nad soba, plaszczenia sie czy kalectwa.

Najwidoczniej dlatego, ze wlasna osoba byla mu w najwyzszym stopniu obojetna.

- Nie - odparlem ostroznie. - Nie domyslam sie. Tego, najwidoczniej, nie oczekiwal. Miedzy jego brwiami pojawila sie gleboka, brunatna zmarszczka. Nie poganialem go.

- Nikt jeszcze do pana nie przychodzil - rzeki moj gosc i w jego slowach nie bylo pytania - raczej zdziwienie. Zdziwienie niezwyklym szczesciem.

Na wszelki wypadek przemilczalem.

- A wiec tak - handlarz ziolami odchylil sie w fotelu; rzadki, bezbarwny lok opadl mu na czolo i nagle zauwazylem, ze jeszcze zupelnie niedawno moj gosc byl przystojnym blondynem, pogromca niewiescich serc. - Trzy i pol roku temu porwano mi corke.

Zapadla cisza; moj rozmowca zamilkl, jednak jego twarz pozostala niezmieniona. Jakby mowil o pogodzie.

- Wiem kto i dlaczego to zrobil. Wiem, ze moja corka zostala zamordowana... sam ja pochowalem. Porywacz, zabojca, ukrywa sie teraz za oceanem, na wyspie Stan. Nie jest magiem, jest jednak bardzo bogaty i wplywowy. Otoczyl sie ochroniarzami, wiedzac, ze poswiece reszte zycia... Panie Hort zi Tabor, jesli pragnie pan miec dozywotniego niewolnika - slowo „niewolnika” wymowil z naciskiem - niewolnika wiernego i oddanego do ostatniej kropli krwi - udajmy sie razem na wyspe Stan i niech pan ukarze... zabojce. Corka miala czternascie lat. Moja zona tego nie przezyla. Nie, nie jestem oblakany. Jesli pan odmowi, bede szukal innego sposobu - tak, jak szukalem przez te wszystkie lata. Placilem skladki klubowe, liczac na cud... na to, ze na swiecie istnieje sprawiedliwosc. Lecz ona nie istnieje. Dlatego przyszedlem do pana.

- Nie poradzilby pan sobie z Rdzennym zakleciem - powiedzialem powoli.

Usmiechnal sie i zrozumialem, ze bez watpienia by sobie poradzil. Bez wzgledu na swoj trzeci stopien.

- Podczas ostatniego losowania - znowu sie usmiechnal - takze ja mialem troche szczescia. Wygralem zestaw srebrnych lyzek i zaklecie czyszczace szklo. Prosze - wykonal palcami odnawiajacy gest i w pokoju od razu zrobilo sie jasniej, gdyz abazur hotelowej lampy w jednej chwili oczyscil sie z kurzu i kopciu. Nie wiadomo skad pojawila sie cma i przycmila swym truchlem to swieto uwolnionego swiatla.

- Widzi pan - rzeklem ostroznie. - Wspolczuje panu i wierze, ze ten niegodziwiec zasluguje na kare, lecz ja dopiero dzisiaj dostalem... Mam przed soba szesc miesiecy... A tak, przy okazji, przez te dwa lata, kiedy jest pan czlonkiem klubu, zaklecie bylo losowane czterokrotnie. Czy zwracal sie pan do ludzi, ktorzy...

- Tak - odparl, nie czekajac az skoncze. - Odmawiali mi mniej wiecej takimi samymi slowami. Najpierw przez szesc miesiecy nianczyli w sobie Sedziego. Potem wydarzala sie sprawa znacznie wazniejsza i wina o wiele straszniejsza... Tak. Nawet nie spodziewalem sie innego rezultatu. Prosze wybaczyc, ze pana niepokoilem.

Wstal.

- Prosze poczekac - rzeklem z rozdraznieniem. Coraz mniej podobala mi sie jego maniera mowienia. Podczas rozmowy ciagnal za soba rozmowce jak zakurzony worek.

- Jedyne, co mnie niepokoi - powiedzial, zwracajac sie do przypalonego truchla cmy - to mozliwosc, ze zabojca umrze naturalna smiercia. Jest stary i chory, czas uplywa... Jesli jednak pociagnie jeszcze chocby rok - znajde sposob. Zegnam pana, panie Hort zi Tabor.

Odwrocil sie i wyszedl. Po minucie tepego przygladania sie martwej cmie uswiadomilem sobie, ze nawet sie nie przedstawil.

* * *

Po kolejnym dlugim dniu spedzonym w hotelu „Odwazny susel” wiele zrozumialem.

Po pierwsze, wszystkie moje plany, by nacieszyc sie swiatowym zyciem, pojsc do teatru, palacu publicznych widowisk, czy chocby pospacerowac po miescie w godzinach, gdy nie jest w nim szczegolnie tloczno - wszystkie te plany wziely w leb.

Po drugie, pod wieczor zaczalem sie powaznie zastanawiac nad ucieczka. To znaczy nad tym, by niezauwazenie opuscic hotel i miasto; kiedy do drzwi mojego numeru zapukal dwudziesty dziewiaty interesant, niewiele sie namyslajac zamienilem sie w korpulentna pokojowke i bawiac sie scierka oznajmilem, ze pan Hort zi Tabor raczy! udac sie na przechadzke. Nastepnie - dopoki pechowiec schodzil po schodach - szybko wysunalem sie z okna i narzucilem na fasade hotelu cieniutki welon zawijajacy.

Przez jakis czas obserwowalem, jak pod samym moim oknem paletaja sie zagubieni interesanci. Jak pytaja przechodniow o hotel „Odwazny susel”, a zdezorientowani przechodnie kreca glowami i kieruja interesantow w rozne strony, jak interesanci patrza na mnie, wychylonego do pasa z okna - i nie widza, choc patrza wprost na mnie.

Gliniana figurka lezala na stole, a nad nia krazyla samotna hotelowa mucha.

Byla u mnie kobieta, ktorej zabito meza. Byla staruszka, ktorej nocni zlodzieje wycieli w pien cala rodzine; zaplakana sluzaca, ktora zgwalcil jej wlasny pan. Wielu odwiedzajacych bolalo nie tylko nad wlasnymi krzywdami - dowiedzialem sie w ten sposob o wystepnym sedzim, ktory za lapowki uniewinnial zabojcow, a niewinnych posylal na szafot, o pyszalkowatym arystokracie, ktorego rozrywka bylo polowanie z psami na ludzi; chudy jak szczapa chlop opowiedzial mi o losie swojej wsi - jakis niegodziwy kupiec wykupil od sprzedajnego starosty ziemie gromadzkie, doprowadzajac niemal setke rodzin do glodu i nedzy. Wszyscy przychodzacy do mnie opowiadali - ze lzami lub przesadna obojetnoscia - o swoich nieszczesciach i winowajcach tych nieszczesc i nawet ja, bedac czlowiekiem raczej oschlym, stawalem sie coraz bardziej przygnebiony.

Welon na fasadzie „Odwaznego susla” utrzymal sie niemal przez godzine. Miasto tonelo w cieplym zmierzchu; nie czekajac, az zaslona opadnie, znow zamienilem sie w gruba, brzydka kobiete, wlozylem klucz od numeru do kieszeni fartucha i zszedlem do holu. Corka wlasciciela, majaca dyzur za kontuarem, wytrzeszczyla na mnie okragle, blekitne oczka; nie wytrzymalem i pokazalem jej jezyk.

- ...pania, nie orientuje sie pani, gdzie moge znalezc hotel „Odwazny susel”?

Pytal siedemnastoletni mlodzieniec, szczuply, dobrze ubrany, o bardzo nieszczesliwym wygladzie.

- A po co on panu? - zapytalem. Glos mojej powloki okazal sie piskliwy i kojarzyl sie, nie wiedziec czemu, ze snieta ryba.

- Musze... - Zacial sie. Popatrzyl na mnie, to znaczy na gruba, brzydka powloke, spode lba: - A... pani co do tego?

- Nie ma tu zadnego susla - powiedzialem(am) swarliwie. - Byl, ale sie zmyl.

Mlodzieniec oddalil sie; najwyrazniej nie uwierzyl odpychajacej kobiecie, w ktora sie zamienilem i mial zamiar kontynuowac poszukiwania.

Nie moge powiedziec, by w tym momencie bylo mi go zal. Przez jeden dzien przewinelo sie przede mna tyle dramatow i tragedii, ze na wspolczucie dla delikatnego mlodzienca nie mialem juz sil. Kto zreszta wie, na kim i za co chcial sie zemscic. Moze ktos zabil mu psa. Albo odbil dziewczyne.

Szedlem ulica ciezkim krokiem praczki. Brudny kraj fartucha powiewal tuz ponad brukiem, zwyciesko stukaly drewniane trzewiki. Coz za perwersyjna fantazja sklonila mnie do wybrania wlasnie takiej, w najwyzszym stopniu odpychajacej powloki?

Euforia - radosc z niespodziewanej nagrody, hymn podarowanej przez niebiosa wszechwladzy - stopniowo zmieniala sie w tepe zmeczenie, wrecz przygnebienie. Patrzylem, jak w stercie odpadkow grzebie oslepiajaco bialy kot o arystokratycznych manierach. Jak z gracja podbiera czysta lapa sledziowe osci albo ziemniaczana lupine; nieciekawa sytuacja, myslalem. Po pierwsze, ukarac mozna tylko jednego zloczynce, podczas gdy na swiecie sa ich cale zastepy. Po drugie - jakze nikczemna jest ludzka natura, coz to za podle pragnienie ukarania wroga cudzymi rekami, wykupienia sprawiedliwosci, zamiast pomoc jej zatriumfowac.

Swiadomie rozdraznialem samego siebie. Bardzo chcialem dostrzec w mych dzisiejszych gosciach pazernych, wyrachowanych kupcow.

Gdyby tylko winnym wszystkich ich nieszczesc byl jeden czlowiek, rozmyslalem ponuro. Gdyby tylko... Jak to mowil staruszek dmuchawiec? „Im sprawiedliwsza bedzie Kara, im potezniejszy ukarany i im wiecej zbrodni bedzie mial na sumieniu...”

- Ej, kobitko, oczu nie masz?!

To, co poczatkowo uznalem za sciane, ktora nagle pojawila sie na mojej drodze, okazalo sie jedynie pijanym rzemieslnikiem, sadzac po zapachu, garbarzem.

- Ej, kobitko! Bodziesz? No co ty? - Zdziwienie w jego tonie coraz szybciej zmienialo sie w figlarnosc.

Gust garbarza wstrzasnal mna do tego stopnia - polasic sie na taka maszkare! - ze nawet sie nie opieralem, gdy wcisnal mnie - to znaczy moja powloke - w ciemny kat jakiejs bramy.

- Ty, tego... - Jego glos zmiekl i zadrzal romantycznie. - Troche dzis zarobilem, slicznotko, chcesz, to do karczmy pojdziemy?

Smrod bil od niego nieopisany. Ciagle jeszcze liczac na to, ze obejdzie sie bez rekoczynow, wydusilem z siebie zmieszane „chi, chi”.

- Golabeczku - odezwalem sie piskliwym glosem. - Zajmij sie lepiej swoimi sprawami. Nie mam czasu sie z toba zabawiac, mezulek moj, kowal, pewnikiem sie na mnie doczekac nie moze.

Zapomnialem, ze moja powloka wyglada na czterdziesci lat. Taka nie spieszy sie do meza i nianczenia wnukow; pijany garbarz albo nie zrozumial, albo uznal moje slowa za kokieterie.

- Ptaszynko... Dokad sie spieszysz... Dokad lecisz...

I szorstka dlon smialo wsunela sie mojej powloce pod spodnice.

- Ej! - Strzasnalem jego reke. - Bo zawolam straze!

Garbarz sie obrazil.

- Ja, tego... Sama zaciagnelas, a teraz jazgoczesz?!

I przycisnal mnie do ceglanej sciany - a wazyl tyle, co roczny byczek.

Trzeba bylo pewnie znalezc bardziej wyszukane wyjscie - bylem jednak zmeczony. Pospiesznie, niemal goraczkowo - nerwy, nerwy! - powrocilem do swej naturalnej postaci i reka garbarza, wsunieta pod suknie tluscioszki, znalazla cos zupelnie innego, niz sie spodziewala.

- Eee...

Przez sekunde zrobilo mi sie go nawet zal.

- Eee... - Juz chrypial. Przyjaciele niewatpliwie nieraz uprzedzali go, ze nieumiarkowane picie szkodzi. Ze predzej czy pozniej do kazdego pijaka przychodzi gola myszka na zielonych lapkach i ze smutkiem puszczajac mu oko, mowi: koniec. W tym momencie garbarz byl niewatpliwie przekonany, ze upil sie do golej myszki; jego bezmyslne spojrzenie przesuwalo sie po moim ubraniu, po twarzy, ktora przed chwila byla twarza tluscioszki. Procesy myslowe garbarza byly do tego stopnia spowolnione, ze musialem w ramach zachety walnac go piescia pod zebra.

Po sekundzie zaulek byl juz pusty.

* * *

„...Ja, mowi, jestem teraz mianowanym magiem, i figa wam wszystkim z makiem. Pojade do miasta, otworze wlasny interes, pieniedzy zarobie i bede was na starosc utrzymywac. Wsunela za

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×