Po dwoch dniach zajrzalem do biura na prawo od targu - zeby miec czyste sumienie, nie liczac na nic. Zzarty przez mole urzednik wydal mi zaswiadczenie, na ktorym koslawym charakterem pisma zapisane byly trzy adresy - ta trojka chciala sprzedac mi kamienie.

Pod pierwszym Z nich mieszkala biedna wdowa, wyprzedajaca sprzety i bizuterie. Z litosci kupilem od niej pierscien z rubinem.

Pod drugim adresem powital mnie pietnastoletni chlopiec i zaproponowal cala szkatulke z kosztownosciami. Od razu orientujac sie, o co chodzi, obiecalem, ze o wszystkim poinformuje jego matke; chlopak zmienil sie na twarzy i blagal mnie, bym tego nie robil. Matka ma tyle blyskotek, nawet nie zauwazy straty, podczas gdy on, wchodzacy w zycie mlodzieniec, musi godzic sie z ponizajaca bieda. Matka jest skapa i nie daje mu na najbardziej konieczne wydatki i tak dalej, i tym podobne. Odszedlem, zostawiajac mlodzienca sam na sam z jego problemami.

Jako trzeci adres wymieniony byl jakis zajazd na przedmiesciach. Dlugo zastanawialem sie, czy warto tluc sie tak daleko po brudnych ulicach, w koncu jednak przyzwyczajenie, by doprowadzac wszystko do konca, zmobilizowalo mnie do wykosztowania sie na karete ze stangretem i odwiedzenia zajazdu „Trzy osly”.

I nie zalowalem poswieconego czasu.

* * *

- ...Ej, nie wyglada pan na kupca, szlachetny panie. Ejze, nie wyglada...

Staruszek bynajmniej nie klepal biedy - byl wlascicielem wiekszosci zapelniajacych podworze powozow, gory workow na tych powozach, koni, mulow i masy innego dobra - tym niemniej zatrzymal sie w najbardziej obskurnym numerze „Trzech oslow”, ubrany byl w zatluszczony kaftan i workowate spodnie z dziwacznymi latami na kolanach i na wlasne oczy widzialem, jak troskliwie podniosl walajacy sie na podworzu kawalek sznurka: wartosciowa rzecz, przyda sie.

- To nie pana sprawa, drogi panie, do kogo jestem podobny, a do kogo nie. Sprzedamy kamyk, czy bedziemy jezyki strzepic?

Staruszek poruszal krzaczastymi brwiami; na jego opalonej na czarno, pomarszczonej twarzy, brwi byly niczym dwie wysepki piany. I plywaly po twarzy niezaleznie od mimiki staruszka.

- Kamyk, oczywiscie, bardzo dobrze... Piekny kamyk. Prosze, raczy pan spojrzec.

Raczylem; z zatluszczonego woreczka z roznymi drobiazgami wyciagniety zostal kamyk wielkosci sredniego zoledzia. Spojrzalem i poczulem, jak zalewa mnie ciepla, laskoczaca nerwy fala.

Turkus. Nieskazitelnie blekitna psia morda; to znaczy na pierwszy rzut oka wydala sie byc psia, jednak gdy przyjrzalo sie dokladniej, trudno bylo powiedziec, co to za zwierze. Taki przyjazny, starenki, otepialy marazmem wilk ludojad.

- Podoba sie, szlachetny panie? - przechwyciwszy moje spojrzenie, staruszek pospiesznie schowal kamien z powrotem do woreczka. - Jesli sie podoba, moze zastanowimy sie nad cena. To droga rzecz, nie sprzedawalbym, gdyby nie koniecznosc.

Klamal tak naturalnie, jak sie drapal. Bez szczegolnego sensu i nie z pazernosci. Automatycznie.

- Niech pan, przeszanowny panie, nie chowa towaru - rzeklem sucho. - Nie jest przyjete lak katem oka towar oceniac. Obejrze - wtedy o cenie porozmawiamy. Wiec jak?

Kamien pojawil sie ponownie; jeszcze zanim go dotknalem, wyczulem obloczek cudzej sily, skupionej w psim (wilczym?) pysku.

Byl to trzeci taki kamien. Lub czwarty, jesli liczyc zawieszony na pasie damy w czerni; i najprawdopodobniej z kamieniem wiazala sie kolejna historia.

- Chyba go wezme - rzeklem z zaduma. - Prosze mi tylko opowiedziec, szanowny panie, skad ma pan taka ladna blyskotke.

Za opowiesc doplace. Zgoda?

Staruszek patrzyl mi prosto w oczy - ironicznie i chlodno.

Biale jak piana, zdziwione brwi uniosly sie tak wysoko, iz mialo sie wrazenie, ze za moment przemieszcza sie na potylice.

- Tylko wam, szlachetni panowie, bajki opowiadac. Zdarza sie, ze do siwych wlosow panisko dozyje - a jak chlebem niekarmiony, to tylko bajek by sluchal, jak jakis smarkacz... Ale pan, szlachetny panie, zamierzal kupic kamyk, bo ja jezykiem swoim nigdy nie kupczylem i nie mam takiego zamiaru. Bierze pan - czy jak?

Siegnalem do kieszeni i polozylem na zatluszczonym stole garsc solidnych srebrnych monet.

Staruszek spojrzal na srebro, a potem na mnie; biale brwi zawahaly sie, po czym wrocily na swoje miejsce, za to kaciki pozbawionych warg ust uniosly sie w zlym, ironicznym grymasie:

- Czy to pana cena za kamien?

- To moja cena za opowiesc - wpadajac mu w ton, odparlem chlodno. - Kamien nie jest wart nawet polowy tej sumy... Ma pan racje, szanowny panie, nie wygladam na kupca i nigdy nie zajmowalem sie tym fachem. A za pana bajki, jak raczyl sie pan wyrazic, jestem gotow zaplacic - pod warunkiem, ze chociaz polowa opowiesci okaze sie prawda. Skad wiec pan ma te... blyskotke?

Przez jakis czas staruszek wpatrywal mi sie w zrenice. Po trzeciej minucie tego spojrzenia uznalem, ze moge dorzucic kilka monet do blyszczacego na stole kopczyka.

- Alropka! - zawolal staruszek, niemal nie podnoszac glosu.

Za jego plecami, w drzwiach, natychmiast pojawilo sie barczyste chlopisko - wyzsze ode mnie o pol glowy i dwa razy szersze w ramionach.

- Alropka - zmruzyl sie staruszek. - Pan tu pozwala sobie na zarty ze starego Prorwy, badz wiec tak dobry...

Nie wierzylem wlasnym uszom. Staruszek, ktory troskliwie podnosil upuszczony przez kogos sznurek, rezygnuje z solidnego kopczyka srebra?!

- Raczy pan wyjsc - zabuczal Alropka. Jego glos odpowiadal posturze. A moze specjalnie mowil basem - w charakterze uzupelniajacej grozby.

- Doprawdy - rzeklem lagodnie. - Doprawdy, nie rozumiem. Wisiorek biore, musze sie jednak przeciez upewnic, ze nie jest kradziony.

Teraz staruszek patrzyl nie tylko z ironia, lecz takze z pogarda. Atropka znalazl sie za moimi plecami:

- A raczy pan...

Czekalem, az mnie dotknie. Raz! - szorstka reka nieuprzejmie zlapala mnie za lokiec; dwa - zamiast barczystego chlopiska na podloge upadl gruby waz z nieprzyzwoicie zoltym brzuchem. Duzy, lecz nie jadowity.

- Aaa...

Przez jakis czas Atropka wil sie na deskach, bezskutecznie probujac pojac, w jaki sposob nalezy pelznac. W koncu mu sie udalo - migoczac matowa luska dotychczasowy barczysty bohater wezowym ruchem skierowal sie w strone drzwi. Przenioslem spojrzenie na staruszka.

Jego twarz, takze bez tego ciemna, naplynela krwia i zrobila sie czarna jak wegiel. Jedna biala brew poleciala do gory, druga zas opadla, calkowicie zakrywajac oko. Wystraszylem sie, ze przekorny staruszek dostanie udaru.

- Jak to tak, szanowny panie; ja do pana po dobroci, a pan wyrwidebow swoich wzywa... A wiec skad ma pan kamyk?

- Na drobne sie pan rozmienia, panie magu - rzekl staruszek i jego brwi polaczyly sie w jedna krzaczasta wysepke. - Onegdaj czarownicy sami do ludzi nie przychodzili, slugi posylali. To moj kamien, nie ukradlem go, nie kupilem. Moj... A chlopaka prosze z powrotem zamienic, musi jeszcze dzis” z kowalem pogadac, ktory robote spapral, a pieniedzy nie...

Blekitna, zygzakowata blyskawica, slabiutka, lecz niezwykle piekna, uderzyla w blat przed samym staruszkiem. Zapachnialo spalenizna; dziadek odchylil sie, nie zapominajac jednak schowac wisiora w dloni. Czulem rosnace rozdraznienie: Zamiast tego, by szybko i skutecznie wyciagnac ze staruszka tak potrzebne mi informacje, coraz glebiej grzezlem w watpliwym zamieszaniu. Weze, blyskawice...

- Tak, drobny sie trafil czarodziej - oznajmil staruszek przez zeby. - Drobny i nerwowy, coz z tego, ze oczy rozne. Moj ojciec czarodziejowi sluzyl - ten to byl czarodziejem, moze byc pan pewien. Ale zeby sam do karczmy przychodzil, przed chlopem blyskawicami ciskal?!

Nie mowiac ani slowa, siegnalem za pas. Wyjalem futeral; gliniany potworek okazal sie zimny w dotyku. Zimny i szorstki. Lewa reka zlapalem atrape w poprzek tulowia, prawa chwycilem nieproporcjonalnie wielka glowe. „Po pierwszym dotknieciu karku atrapy uruchamia sie rezim oskarzenia...”

Spojrzalem staruszkowi w oczy.

Gdyby sie usmiechnal, poruszyl brwiami, lub cos jeszcze powiedzial, gliniana glowa oddzielilaby sie od tulowia bez ogloszenia wyroku. Potem - zaledwie minute pozniej - z gorycza i wstydem wspominalem ten atak wscieklosci, ktory zlapal mnie w tamtej chwili.

Staruszek sie jednak nie odezwal. Malo prawdopodobne, by wiedzial, do czego sluzy gliniana figurka - najprawdopodobniej prawidlowo odczytal wyraz moich oczu.

Nastepna minuta uplynela w milczeniu; potem sie opamietalem. Oderwalem wzrok od twarzy staruszka, majacej teraz barwe brudno-cytrynowa; spojrzalem na swe rece i zacisnieta w nich figurke. Przesadnie powoli - ze wszystkich sil starajac sie uniknac pospiechu - schowalem figurke z powrotem do futeralu. „W praktyce tego zaklecia byl przypadek, kiedy czlowieka ukarano smiercia za rozlanie kawy... Przytoczona wina musi dokladnie odpowiadac faktycznemu przewinieniu, w wypadku falszywego oskarzenia zaklecie rykoszetem uderza w karzacego...”

Jeszcze sekunda - i gliniana pokraka przestalaby istniec.

I zakonczylaby sie moja wladza. Na rownej drodze. A ten... ten uparty...

Przypadek?

Rozlana kawa?

- W porzadku - cicho powiedzial staruszek. - Prosze sluchac.

* * *

„Jest pan magiem dziedzicznym, a pana syn ma stopien wyzszy niz pan. Z calego serca gratulujemy! Jesli chce pan jednak, by pana relacje z synem ukladaly sie normalnie, prosze zastosowac sie do naszych rekomendacji.

Po pierwsze. Prosze nigdy nie dopuszczac do bezposredniej magicznej konfrontacji. Przegra pan z dzieckiem, co moze miec dla niego i dla pana tragiczne konsekwencje. Pana ojcowski autorytet musi opierac sie na wartosciach niemajacych zwiazku z magia.

Po drugie. Prosze nie przeszkadzac mu w zabawie, dopoki jego zabawy maja niewinny charakter. Dopoki zamienia sasiedzkie kury w gryfy i pawie - prosze milczec, niech dokazuje... Lecz jesli zechce zamienic panski nos w marchewke - prosze sprawic mu lanie. Przy relacjach z malym magiem uzyta we wlasciwym czasie rozga jest niezastapionym narzedziem.

Po trzecie. Prosze ksztalcic go w kierunku nauk, sztuk pieknych i szlachetnych rzemiosl. Niech od rana do wieczora ma jakies zajecie. Jesli bedzie nasmiewal sie z nauczycieli, prosze nie reagowac - sami powinni dbac o swoj autorytet.

Po czwarte. Prosze nie ukrywac przed nim faktu, ze ma wyzszy stopien magiczny. Prosze mu to spokojnie i zrozumiale wyjasnic”.

* * *

Po polgodzinie zatrzymalem sie przed apteka na rogu i spojrzalem w metalowe lustro wiszace przy wejsciu. Moj wyglad sie jeszcze nie zmienil: blekitne oko zmatowialo, jakby pokrylo sie bielmem, za to prawe lsnilo wyzywajaco i dziko. Nie bylo sie czemu dziwic, ze przechodnie uskakiwali na bok, a mlody, szczuplutki straznik, na ktorego natknalem sie wychodzac z karczmy, od tamtej pory nie opuszcza mnie ani na krok. To wlasnie jego zaniepokojona twarz odbila sie w lustrze za moimi plecami.

Odwrocilem sie gwaltownie.

- Czy szlachetny straznik zyczy sobie obejrzec moje dokumenty?

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×