Szlachetny straznik byl blady, lecz zdecydowany. Okazalem mu karte czlonkowska Klubu Kary z oplaconymi skladkami; po pobieznych ogledzinach dokumentow golowas przelknal sline i uklonil sie:

- Prosze wybaczyc, ze pana niepokoilem, panie zi Tabor... Sluzba.

Kiwnalem ze zrozumieniem. Napiecie powoli slablo; jeszcze chwila i moje oczy wroca do wzglednej rownowagi, bedzie mozna zejsc do jakiejs piwniczki, posiedziec nad kielichem lemoniady i przemyslec opowiadanie przekornego staruszka.

- Racuchy, buleczki, ciastka! Brac, poki gorace!

Sprzedawczyni wypiekow byla wbrew oczekiwaniom nadspodziewanie koscista. Kiepska reklama dla slodkich buleczek - koscista handlarka.

Zdalem sobie sprawe, ze stoje dwa kroki od placu targowego, a lekko ochryply glos chlopca z kolumny tonie w zgielku tlumu: „...aje... chetne... i dosta… lachetne ...ory... orki. Drogo!” Po chwili wahania postanowilem zajrzec do biura na prawo od rynku, i sprawdzic, czy nie ma dla mnie nowych adresow; nie bylo niczego nowego i uswiadomilem sobie, ze odczuwam ulge.

Staruszek mnie zmeczyl.

Byl hurtownikiem, interes kwitl glownie dzieki zelaznej woli staruszka i dyscyplinie, ktora utrzymywal wsrod pomocnikow i slug. Zawierajac nowa znajomosc staruszek za kazdym razem dobrze wiedzial, jakie wygody przyniesie ona w przyszlosci. Jednak przed mniej wiecej pol rokiem surowy system doznal porazki. Na jakims jarmarku, „Nic tutaj to bylo, daleko” - wyrachowany dziadek spotkal mlodego kupca i pokochal go „bardziej, niz syna”.

W ich znajomosci nie bylo zadnej korzysci. Chlopak okazywal szacunek, byl madry, surowy w stosunku do siebie i do innych - „nie to, co dzisiejsze plemie lekkoduchow”. Staruszek zaproponowal mlodziencowi wsparcie i opieke, ten zgodzil sie z radoscia. Ta dziwna przyjazn - wlasnie przyjazn, a staruszek nigdy nie mial przyjaciol - trwala, wedle jego slow, dwa miesiace. A potem wydarzylo sie, ot co:

Wielmozny mlodzieniec zawiozl staruszka do jakiejs oddalonej rzemieslniczej osady - zapowiadal sie niezly interes z garbarzem. Po drodze podroznicy wstapili do karczmy i po pierwszym kubku piwa staruszek stracil przytomnosc. Ocknal sie na ziemi, cala odziez i kabza z pieniedzmi byly na miejscu; walczac z zawrotami glowy i mrokiem przed oczami, zorientowal sie, ze lezy sto krokow od kutych wrot swego niemalego domostwa.

Najciekawsze zaczelo sie potem. Ojca i gospodarza powitano okrzykami i omdleniami; okazalo sie, ze od czasu jego ostatniego pobytu w domu minelo ni mniej, ni wiecej, a szescdziesiat osiem dni. Rodzina zdazyla wyprawic staruszkowi ostatnie pozegnanie - a nikt nie mial watpliwosci, ze nie zyje, gdyz wedlug wiarygodnych plotek dokladnie w noc pamietnej wyprawy z rak rozbojnikow zginelo dwoch bezbronnych kupcow.

Wstrzasniety tym wydarzeniem staruszek nie od razu zauwazyl wisior na swej szyi. Turkus schowany byl pod ubraniem; gdy staruszek po raz pierwszy wzial go do reki, poczul niejasny niepokoj.

Troska o sprawy zawodowe oderwala go od glupich rozmyslan. Podczas jego nieobecnosci interes popadl w ruine - wine za to ponosili bezmyslni synowie, ktorzy zamiast praca, zajeli sie dzieleniem majatku. Probujac przywrocic rozwiazane przez synow umowy i sprawdzajac zapisy w ksiedze przychodow i rozchodow, zelazny staruszek nie pozwalal sie dreczyc pytaniu: Gdzie podziewaly sie jego cialo i rozum przez wszystkie te szescdziesiat osiem dni?! Ocknal sie, nie odczuwajac glodu ani pragnienia, jego odziez byla czysta, broda rozczesana; nie wygladalo na to, by przez caly ten czas walal sie bez pamieci w zwierzecej norze czy w kryjowce rozbojnikow. Po kilku tygodniach od cudownego powrotu - interesy wrocily juz mniej wiecej do normy - odwazyl sie na wizyte w przydroznej karczmie, tej samej, w ktorej stracil swiadomosc; karczmarz poznal go i przypomnial sobie jego towarzysza. Wedlug jego slow, obaj najedli sie, wypili, zaplacili i spokojnie ruszyli w dalsza droge.

Jego mlodego przyjaciela nikt juz nigdy nie widzial. Przez jakis czas staruszka bolalo serce - sam nie podejrzewal, ze jest w stanie tak sie przywiazac do innej istoty ludzkiej, w dodatku rozniacej sie od niego pod kazdym wzgledem. Czas jednak plynal i rany na duszy sie zagoily (w tym momencie pomyslalem, ze dusza staruszka jest zywotna jak karaluch). Jedynie wisior meczyl kupca; kilkakrotnie probowal go wyrzucic, jednak za kazdym razem, stekajac, powstrzymywal reke. Nigdy nie wyrzucal, ani nikomu bez przyczyny nie oddawal drogich rzeczy; po zastanowieniu zdecydowal, ze przy pierwszej okazji sprzeda kamien. Dwoch handlarzy blyskotkami pod roznymi pretekstami zrezygnowalo z kupna, po czym zjawilem sieja ze swymi pieniedzmi, blyskawicami i ciekawoscia.

Po wysluchaniu staruszka delikatnie zainteresowalem sie jego psychicznym samopoczuciem. Czy nie zaczal zauwazac czegos nowego w swoim zachowaniu, lub moze otoczenie zauwazylo, ze po porwaniu sie zmienil?

Staruszek dlugo spogladal na mnie z ironia. Wszystko zrozumialem i przeprosilem za nietaktowne pytanie.

Weza Atropke odnalezlismy dzieki wrzaskom jakiejs kobiety - dochodzacym z kuchni. Zoltobrzuch spadl kucharce na glowe z dymnika i cudem uniknal kotla z wrzatkiem; przez piec minut probowano weza zlapac i wrzucic do pustego garnka. Rzucony do moich nog Atropka mial dziwaczny i zalosny wyglad; pod spojrzeniami wystraszonej czeladzi zazadalem odosobnionego pokoju do powrotnej zamiany.

Udostepniono mi ciasna, lecz wzglednie czysta klitke.

Z pewnym wysilkiem - zmeczenie i nerwy - przywrocilem Atropce ludzka postac. I nie czekajac, az polzywy chwat podniesie sie z podlogi, zlapalem go za kolnierz i zblizylem jego oszalale oczy do swojej twarzy:

- Mow! Jak zmienil sie gospodarz po tej awanturze? Po tym, jak to niby zmartwychwstal? Mow, jak sie zmienil, bo zamienie cie w zabe!

Atropka mial czkawke. Przestraszylem sie, ze wpadnie w omdlenie.

- Stal sie lepszy czy gorszy?

Dziwne poruszenie glowa.

- Stal sie bardziej hojny, czy skapy? Hojny?

Tym razem gest byl calkowicie czytelny: „Nie”.

- Powiedz - rzeklem najlagodniej, jak potrafilem. - Czy przychodzilo ci do glowy, ze stracil rozum?

„Nie”

- A jednak widziales, ze sie zmienil?

„Tak”.

- Inni tez widzieli?

- Tak - poruszyly sie wargi Atropki. - Niech mnie pan pusci, panie magu, niech mnie pan oszczedzi, oj-oj-oj...

Jego twarz wykrzywila sie placzliwie.

- Mow! - przyciagnalem go blizej. - Mow, jak zmienil sie gospodarz i w tej chwili cie wypuszcze! No?

- P-przestal spiewac - wydusil z siebie Atropka, starajac sie jak najdalej ode mnie odsunac.

- Spiewac?!

- Wczesniej zdarzalo sie, ze ciagle spiewal... W drodze, na jarmarku... Nawet jak kogos batem cwiczyl - tez pogwizdywal... A teraz nie. Milczy. Zawsze.

Po wypuszczeniu Atropki poczulem nagle zmeczenie. Kazde krzywe spojrzenie - a przeciez caly zajazd patrzyl na mnie krzywo - budzilo rozdraznienie. Futeral z atrapa niewygodnie ocieral sie o bok.

Spiewajacy staruszek. Slowiczek, zeby go pokrecilo...

- Konfitury! Kupujcie, zacni panowie, konfitury!

- U mnie pierogi, komu pierogi!

Przywolalem handlarke palcem. Kupilem okragla bulke, zazyczylem sobie, by od razu posmarowano ja konfiturami i zujac ja po drodze (wybacz mi watrobo!) powloklem sie w kierunku hotelu „Odwazny susel”.

Wydawalo sie, ze gruby zeszyt na lancuszku strzeze wejscia.

Zeszyt lancuchowy. Przez dni, ktore wisial na strazy, spuchl nieprzyzwoicie. Kartki sie marszczyly, tu i owdzie ciemnialy plamy atramentu. Wolnego miejsca juz nie bylo i ostatni interesanci zostawiali swoje skargi na samej okladce.

Okazal sie takze ciezki jak cegla. Ciazyl mi, gdy zaciskajac ten balast skarg pod pacha, wspinalem sie po schodach do swego pokoju.

Na widok pokojowki zazyczylem sobie, aby w moim numerze rozpalono kominek. Nawet jesli sie zdziwila, nie dala tego po sobie poznac - kamienne sciany ciagle jeszcze pamietaja potworny upal, wieczor jest jasny i cieply, jak swieze mleko, jednak zyczenia pana maga nie musza miec wcale logicznego wytlumaczenia. Kominek znaczy kominek.

Gdy drwa dobrze sie rozpalily, usiadlem przed krata kominka i przez dziesiec minut patrzylem w ogien. Potem wyciagnalem reke i wrzucilem do ognia gruby, zapisany maczkiem zeszyt.

I tyle.

Patrzylem, jak przeciag kartkuje brudne liliowe stronice, jak skrecaja sie na brzegach, ciemnieja i gasna. Krzyki i jeki o zemscie, karze i niesprawiedliwosci saczyly sie dymkiem i znikaly w wywietrzniku kominka. Niemal bezglosnie.

Wybaczcie mi, dobrzy ludzie, ale wszystkim wam na pewno nie bede mogl pomoc. Ani wdowom, ani sierotom, ani ograbionym, ani oszukanym - szczerze mowiac, do rozwiazania waszych problemow niepotrzebna jest zadna Kara.

Z trudem oderwalem wzrok od dopalajacego sie zeszytu. Podszedlem do stolu i wyciagnalem z woreczka blekitny kamyk na lancuszku. Przyjazna psia (wilcza?) morda.

I jeszcze jeden, z krwawnika, z dwojgiem smutnych oczu, przypominajacych mi o starej malpie.

I jeszcze jeden - pokryty kopciem, zdjety z szyi spalonego zywcem starca.

...Ogien, rozpalona krata, oblakany starzec, ktorego moglbym uratowac, gdybym znalazl sie we wlasciwym czasie w odpowiednim miejscu.

Czy rzeczywiscie chce go pomscic? Sobiepana, tyrana, starego barona Jatera, ktory juz od dawna byl dla mnie obcym czlowiekiem?

Zamknalem oczy. W wyobrazni zobaczylem jeszcze jeden kamyk - nie moglem polozyc go na stole obok trzech pozostalych, gdyz zostal przy pasie krnabrnej damy w czerni. Przedstawial zolty tygrysi pysk.

Ptaszki z jednego gniazda. Zabawki stworzone reka jednego mistrza. Prawdziwego mistrza. Mistrza z duzej litery. Kogos tak poteznego, ze na sama mysl o granicach jego mozliwosci przechodzily mnie ciarki. Kogos” pomyslowego, podstepnego i pozbawionego uczuc. Bez watpienia poteznego maga.

„Im sprawiedliwsza bedzie Kara...”

Nie moze byc bardziej sprawiedliwa! Oblakany wujek Dow, zywa pochodnia... Zony jubilera oraz starego kupca mozna nie brac pod uwage, to prawda, nic strasznego im sie nie slalo... Lecz istnieja przeciez inne ofiary mistrza kamieni. Na pewno.

Zlapalem sie na tym, ze dlubie w nosie malym palcem. Sprobowac? Rozwiklac ten klebek? Zaplata bedzie na pewno wielka slawa. A jesli staruszek dmuchawiec mowil prawde - takze potega.

I Dow de Jater zostanie pomszczony.

Zastanawialem sie jeszcze przez chwile.

Potem usiadlem na parapecie i zwabilem z sasiedniego dachu najbardziej tlustego i silnego z wygladu golebia. Droga bedzie dluga, ale ten powinien doleciec.

„Drogi Iw! W imie naszej przyjazni zgadzam sie podjac nieslychane ryzyko... trudnosci i wydatki...”

Drewniany kon na kolkach - polerowany cud, znacznie bardziej fascynujacy, niz wszystkie rasowe konie ze stajni Jaterow. Za tego konia wujek Dow zaplacil wiecej, niz za cala uprzaz; Iw chce

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×