„Moj przyjacielu, lekarze nie sa magami, sa jednak im pokrewni. Jak sam wiesz, zdrowie kazdego czlowieka jest swietoscia. Lekarze maja wladze nad chorobami, jednak prawdziwymi wladcami naszego zdrowia jestesmy my sami, synku. Jestes magiem dziedzicznym, chwala sowie; jestes ponad ranga, a to rzadkie szczescie. Mozesz zamienic sie w lwa albo w mysz - lecz twoje swiete zdrowie jest juz nadgryzione przez podstepne niedomagania, przez ktore, niestety, przedwczesnie umarla twoja matka.

Moj przyjacielu! Aby spokojnie dozyc starosci, musisz przez cale zycie przestrzegac prostych, lecz bardzo surowych regul.

Zapamietaj!

Niezaleznie od tego, czy na zewnatrz jest zima, czy lato - zaczynaj dzien od oblewania sie zimna woda.

Niezaleznie od tego, czy na zewnatrz pada deszcz, czy wieje zamiec - koncz kazdy dzien przechadzka.

Siadajac przy stole, przysuwaj krzeslo jak najblizej, zeby brzeg blatu na czas uprzedza! cie, ze masz juz pelny brzuch. Nigdy nie jedz niczego pieczonego, wedzonego i solonego, unikaj miesa; niech twoim pozywieniem beda wspaniale pachnace kasze omaszczone odrobina roslinnego oleju, aromatyczne warzywa i slodkie owoce, chrupiace biale sucharki, cienkie i przezroczyste jak wiosenny lod.

Nigdy nie pij wina!

Znajdz sobie przyjaciela wsrod lekarzy - dowiedz sie jednak najpierw, czy jest dobry w lekarskim rzemiosle. Lekarza mozna uznac za dobrego, jesli na dziesieciu wyleczonych przez niego chorych wypada nie wiecej, niz jeden-dwoch, ktorzy umieraja.

Moj przyjacielu, wobec chorob nasze zaklecia sa bezsilne. Oprocz magii mamy tez jednak takze wolna wole i zdrowy rozsadek...”

* * *

Wieczorem wydarzyl sie nieprzyjemny incydent: watroba, dotychczas zachowujaca sie spokojnie, w koncu przypomniala mi o konsekwencjach nieprzestrzegania rezimu. Wielkie mi co: bezsenna noc, sniadanie w biegu, pieczone mieso, ktorym szczodrze ugoscila mnie zona jubilera, syta, lecz niezbyt wyszukana hotelowa kolacja... w rezultacie musialem sie zakrzatnac, dobierajac skladniki i przygotowujac lekarstwo, i meczyc sie cala godzine w oczekiwaniu, az zacznie ono dzialac.

Uciszajac protest watrobki, postanowilem zachowywac sie rozsadniej.

Nadchodzila noc; spedzilem u jubilerow trzy czy cztery godziny, a potem, wiedziony naglym pomyslem, odwiedzilem niepozorne biuro polozone na prawo od miejskiego targu. Porozmawialem ze zmeczonym urzednikiem w zzartym przez mole brazowym surducie i dostalem do swej dyspozycji skrzypiacy, poplamiony atramentem stol, trzeszczace krzeslo oraz skrzypiace pioro. Piec minut zabralo mi wymyslenie tekstu; w koncu zamaszyscie wypelnilem rudy blankiet: Skupuje szlachetne i polszlachetne kamienie, wisiory, wisiorki. Drogo!”

Zzarty przez mole urzednik policzyl slowa i policzyl mi piec monet. Oddalajac sie od bazaru slyszalem jak chlopiec dzwiecznym glosem wykrzykiwal ze swojej kolumny moje dziwne ogloszenie, niezmiennie zajakujac sie na slowie „polszlachetne”. Wpatrujac sie w twarze przechodniow, nie zauwazylem, by ktokolwiek ozywil sie w odpowiedzi na krzyki chlopca; coz, od poczatku nie wiazalem z tym przedsiewzieciem szczegolnych nadziei. Nie mialem jednak prawa ignorowac tej szansy.

Tak wiec rodzina jubilerow.

Filia Drozd, zona lysego mlodzienca, Jagora Drozda, okazala sie bardzo podobna do miniaturowego portretu w medalionie meza. Mloda atrakcyjna kobieta z warkoczami do kolan; rozmowna, by nie rzec gadatliwa. Co dziwne, porwanie, ktore biednego Jagora kosztowalo czupryne, nie zrobilo na niej wiekszego wrazenia - mowila o nim beztrosko, niemal ze smiechem.

Wybraly sie z przyjaciolka do dzielnicy handlowej na jakies zakupy. Kupily material na sukienke (cierpliwie wysluchalem, jaki dokladnie material i dlaczego welne a nie aksamit). Potem byly w drogerii - powachaly dwa dziesiatki perfum (opowiesc o specyfice kazdego z zapachow zajela piec minut), w rezultacie obie nabawily sie kataru. Zaszly do specjalistycznego sklepiku, w ktorym sprzedawano farby akwarelowe - okazalo sie, ze zona jubilera zajmowala sie malarstwem i rok temu sprzedala nawet kilka swoich obrazow. Potem skierowaly sie do szewca - przyjaciolka musiala odebrac zrobione na zamowienie trzewiki... I wlasnie wtedy, pod samymi drzwiami szewca, Filia miala pierwsza luke w pamieci. To znaczy miedziana obrecz na drzwiach i drewniany mlotek na sznurku pamieta, potem nastapila ciemnosc i ocknela sie dopiero, kiedy ktos wlewal jej do gardla czerwone grzane wino.

- Mialam wrazenie, ze cudza reka wlewa mi wino prosto do gardla... Potem patrze - przeciez sama trzymam kubek. Sama pije - wyobraza pan sobie? Za takim dlugim stolem. Pali sie swieca, na stole prosie z chrzanem, ryba duszona z marchwia, do tego ruszty, zeby jedzenie nie ostyglo.

Wysluchalem takze tego. W koncu kazdy szczegol mogl okazac sie wazny.

Potem we wspomnieniach pojawil sie zloczynca - na jego temat zona jubilera miala jednak bardzo mgliste wspomnienia:

- W masce byl, czy jak? Nie, maski nie pamietam. Ale twarzy tez jakby nie bylo... Pamietam, ze ze mna rozmawial. Wyszlismy na mur, patrze - droga! Zamek, mury wyzsze, niz u nas w miescie. Most opuszczony, a na moscie - najpierw myslalam, ze to sterta kamieni lezy! A potem jak sie ta sterta nie poruszy - znowu omal nie zemdlalam.

- Pamieta pani, jak wygladal smok?

- Tak, o tak! - ozywila sie zona jubilera. - Brazowy, z odcieniem zieleni, skrzydla maciupkie - przy takiej tuszy... Byl na lancuchu, a kazde ogniwo tego lancucha jak... - zaciela sie, poszukujac najbardziej barwnego porownania. - Wiem! Jak kolo krolewskiej karocy!

- O czym pani rozmawiala? - zapytalem. - Z porywaczem.

Na zarumienionej twarzy zony jubilera pojawil sie bezradny wyraz czlowieka z wada krotkowzrocznosci, ktory wlasnie usiadl na swoich okularach:

- Nie pamietam. Ale mowil pieknie.

Zerknalem na pana Jagora i prawie drgnalem. Tak pelna bolu byla w tym momencie twarz lysego jubilera.

„Zglupiala” - wspomnialem jego rozpaczliwe wyznanie.

Po ciezkim, tlustym obiedzie (ktory przypomniala mi pamietliwa watroba) jubiler wynalazl powod, by znalezc sie ze mna sam na sam w salonie. „No jak?” - pytanie bylo wypisane na jego twarzy. Jakbym byl lekarzem, a jego zona - ciezko chora.

- Czy ona naprawde byla inna? - spytalem ostroznie.

Zamiast odpowiedzi kiwnal w strone sciany obwieszonej roznej wielkosci obrazami w wyszukanych drewnianych ramkach:

- Prosze... tu mozna podziwiac jej prace.

Podszedlem blizej. Na moj gust nie bylo w nich nic szczegolnego, choc nigdy nie ukrywalem, ze nie znam sie na malarstwie. Tylko jeden obrazek naprawde mi sie podobal: mostek, drzewo, przywiazana pod mostem lodka, tyle ze na plynace po wodzie liscie chcialo sie patrzec bez konca. Wydawalo sie, ze naprawde sie poruszaja... i ich niespieszny potok nastrajal na wzniosla nute, czlowiek mial ochote usmiechnac sie, westchnac i byc moze...

- A to malowala potem.

Jubiler wysunal zza szafy dwa arkusze kartonu. Na pierwszy rzut oka wydalo mi sie, ze wstydliwie ukryte prace niewiele odrozniaja sie od tych oprawionych w ramki; dopiero przypatrujac sie jak nalezy, zrozumialem, ze roznica jednak jest.

- To bazgraly - szeptem rzekl jubiler. - Utracila smak. Widzial pan, jak sie teraz ubiera... Jak probuje sie ubierac.

- Wspolczuje - powiedzialem szczerze.

Jubiler machnal reka - na co mi, niby, pana wspolczucie.

- Czy moge porozmawiac z przyjaciolka? - spytalem, patrzac jak chowa obrazy zony z powrotem za szafe.

- Z jaka przyjaciolka?

- Z ta sama, ktora towarzyszyla pana zonie w wyprawie po zakupy. Ktora miala odebrac trzewiki od szewca.

Jubiler patrzyl na mnie i dwie zmarszczki miedzy jego brwiami robily sie coraz glebsze:

- Tissa Grab. Tak... Szukalem jej, chcialem wypytac ja o Filie. Tissa Grab zaginela i nie zostala jeszcze odnaleziona. Moze pan sam zapytac - ulica Slupnikow trzy.

Pozegnawszy sie z jubilerami stracilem pol godziny, by znalezc wymieniona ulice i dowiedziec sie, ze pani Tissa Grab w istocie wynajmowala tu pokoj - lecz minely juz dwa miesiace odkad wyjechala. Nie, nie znikla niespodziewanie, a wlasnie wyjechala - rozliczajac sie za wszystkie dni, zabierajac rzeczy i zegnajac sie z gospodarzami.

I nikomu nie mowiac, dokad sie wybiera.

Jubilerzy, jubilerzy.

Siedzialem, podobnie jak wczoraj, przy oknie w swoim pokoju. Wlascicielowi najsurowiej zabronilem wpuszczac do mnie kogokolwiek; za to przy drzwiach wejsciowych, obok drewnianego mlotka, wisial na zelaznym lancuszku gruby zeszyt, kupiony przeze mnie w sklepie z artykulami kancelaryjnymi. Na okladce zeszytu napisane bylo wielkimi literami: „Skargi i propozycje zostawiac tutaj”.

I zostawiali. Moje okno bylo zasloniete grubym welonem ochronnym - moglem wiec obserwowac jak zajmuja kolejke, jak przekazuja sobie nawzajem kalamarz i klna polglosem, ze lancuszek jest za krotki. Jeden z chlopcow byl niepismienny - jego skarge zgodzila sie zapisac pomarszczona staruszka w ciemnej chustce; chlopak dyktowal polglosem, dochodzily do mnie pojedyncze slowa: „pieniedzy nie bedzie przez... i mlyn spali...”

A moze - zalozylem rece za glowe - moze powinienem powazniej potraktowac podarek losu, ktory zwalil mi sie na glowe. Nie zatrzymywac sie na jednokrotnym wykorzystaniu zaklecia Kary - lecz zmienic sie w profesjonalnego msciciela z ksiega skarg pod pacha. Ci nieszczesliwcy nie przyszli do mnie dla pieknych oczu - nawet jesli tylko polowa z nich to pamietliwe, sklonne do donosicielstwa osoby, sa jednak przeciez tacy, jak ten handlarz ziolami.

„Miala czternascie lat. Moja zona tego nie przezyla”.

„Im sprawiedliwsza bedzie Kara, im potezniejszy ukarany...”

Ten jego zloczynca, ktory ukrywa sie przed zemsta na wyspie Stan, jest chyba odpowiednio potezny?

I pomyslalem, ze dobrze by bylo na wszelki wypadek odnalezc handlarza.

* * *

„...I nie mow mi o ochronach, moja droga! Na moich oczach takie rzeczy sie dzialy, ze zadnego czarodziejstwa do samej smierci nie tkne, do reki nie wezme.

Powtarzaja: ochrony, ochrony... Moja przyjaciolka niedawno wyszla za maz, a tesciowa trafila jej sie wredna. No i co? Nie ma mowy, zeby ustapic starej - szybciej zamiatac, wczesniej wstawac... Poszla do maga, ktory blyskotkami handlowal i kupila ochrone przed tesciowa, wymyslny naszyjnik. Przez tydzien wszystko sie udawalo - nie ma sie do czego przyczepic; przyjaciolka proznowala, roboty nie tykala, do pozna sie w lozku wylegiwala i zlego slowa od tesciowej nie uslyszala. A potem cos sie popsulo w ochronie, moze ja upuscila, nie wiem - ale rzucila sie na nia tesciowa z pogrzebaczem, bez rozumu, no i bije, bije, bije. Na szczescie maz i tesc byli niedaleko, na podworzu, przybiegli na krzyk, odciagneli stara - ta juz sina sie zrobila i rzucila sie dusic dziewczyne. I dopoki glupia dziewczyna ochrony nie odwolala, tesciowa sie na nia wydzierala, mezowi i synowi z rak sie wyrywala. A kiedy kretynka odwolala - tesciowa sie ocknela; tyle ze cala sien we krwi, panna mloda w siniakach, z rozbitym nosem, kilka kosci zlamanych. A najgorsze, ze poronila. Tak... tyle sa warte czarodziejskie blyskotki. Potem przyjezdzal jakis mag z miasta, mowil wszystkim, ze nie mozna u byle kogo kupowac ochron, ze do kazdego powinna byc dolaczona pieczec specjalna i dokument i wtedy niby mozna kupowac. Ale ja sie zarzeklam. Moga przeciez podrobic i pieczec, i dokument. Ja co - pismienna? A niech ich wszystkich z tymi ich ochronami...”

Вы читаете Magom wszystko wolno
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×