wczolgal sie miedzy skrzynki. Rozleglo sie kilka wystrzalow, pare zablakanych kul przebilo plotno namiotu i swisnelo mu wysoko nad glowa.

Napad na straznice! – przemknelo mu przez glowe. Rabusie karawan zaskoczyli legionistow, wybija nas tu do nogi!

Doczolgal sie do torby i wymacal rewolwer. Odbezpieczyl. Na zewnatrz odezwaly sie francuskie karabiny. Widocznie pierwszy atak zostal odparty. Trzeba isc i pomoc, kazda para rak na wage zlota. Juz mial sie podniesc, gdy znow ktos wyprul z kulomiotu. Nastala cisza przerywana jedynie gwizdkami. Skorzewski nie znal legionowych komend. Obroncy przegrupowywali sie? Do namiotu wpadl kapitan Jules.

– Zyje pan?

– Tak – sapnal. – Juz jestem do dyspozycji. – Uniosl bron.

– Prosze zostawic te armate i szybko sie zbierac. Potrzebna panska pomoc! Mamy rannych!

Otumaniony wsunal spluwe do kieszeni, zlapal torbe i wybiegl przed namiot. Dnialo. Na przedpolu obozu lezalo kilkanascie zabitych koni i liczne trupy ludzi w bialych burnusach.

Tak to jest, jak sie na karabin maszynowy idzie z jednostrzalowymi kapiszonowymi flintami, pomyslal z nieoczekiwanym smutkiem.

Dwaj legionisci krazyli miedzy cialami, przygladajac sie zabitym i przeszukujac sakwy przytroczone do siodel.

– Kto… – zaczal lekarz.

– Nasi tak zwani sojusznicy – parsknal kapitan. Dwaj zolnierze byli ranni. Jeden otrzymal postrzal w ramie. Na szczescie, kosc pozostala nienaruszona. Skorzewski odkazil rane, wyjal kule i pospiesznie zalozyl opatrunek. Drugiemu pocisk urwal kawal ucha. Lekarz zalozyl szew na malzowine.

– Czyli, mozna powiedziec, odparliscie ich niemal bez strat wlasnych – stwierdzil wesolo, przecinajac nic.

– Profesor nie zyje – powiedzial kapitan powaznie.

– Co!?

Uczony lezal w namiocie. Skorzewski widzial wczesniej wiele trupow, ale to, co ujrzal, wprawilo go w kompletne zdumienie. Twarz poczerniala i napuchla, siny jezyk zwisal bezwladnie z ust. Wytrzeszczone oczy wpatrywaly sie w sufit.

– Co pan o tym sadzi? – zapytal wojskowy.

– Trucizna. Potwornie silna trucizna…

W tym momencie przypomnial sobie o poparzonym kciuku.

– Chlopak! – syknal. – To on go otrul. Brzoskwinia!

– Merde! – zaklal kapitan. – U pana tez byl? Bo do mnie przylazl i bredzil cos, ze chce mi podarowac owoc zerwany w ogrodzie Eden.

– Tak.

– I co pan zrobil z owocem? A, juz wiem. Wyrzucil pan. Jeden z koni znalazl i zdechl…

– Owszem. A pan?

– Zglupialem, takie to bylo nieoczekiwane. Nawet nie wezwalem wartownikow, choc przeciez trzeba bylo dzieciaka zatrzymac. Pomyslalem, ze zastanowie sie nad tym rano, wiec zawinalem w szmatke i schowalem. Chodzmy to obejrzec.

Z owocu zostala tylko jakas cuchnaca breja.

To logiczne, dumal Skorzewski. Ja i profesor wiedzielismy, kapitana mogli podejrzewac, ze zostal przez nas dopuszczony do sekretu. Jestesmy najwazniejsi, wiec trzeba wyeliminowac nas przed atakiem. Paru rzeczy jednak nie przewidzieli. Na przyklad tego, ze na posterunku ukryty jest karabin maszynowy…

Musieli nas podsluchiwac, rozwazal, gdy zolnierze kopali grob dla pechowego archeologa. Zorientowali sie, ze wiemy, ze sie domyslamy… Oni tego pilnuja. Pilnuja ogrodu, czy moze tego, co zen zostalo. Poszli tam i zerwali trzy owoce. Nie zrywali ich ani z drzewa zycia, ani z drzewa poznania. Najwidoczniej rosnie tam takze drzewo smierci… Wyslali chlopaka. Profesor zjadl brzoskwinie i umarl. Ja wyrzucilem swoja w ciemnosc. Kapitan schowal na pozniej i to uratowalo mu zycie. Rano jezydzi przyjechali dokonczyc dziela. A moze to zwykle zatrute brzoskwinie? Trucizna spowodowala szybki rozklad miazszu… Gdyby mieli prawdziwe owoce, czy musieliby jechac do Damaszku po masc dla chorego?

Ktos zaintonowal modlitwe i juz po chwili grudy ziemi pokryly cialo naukowca.

– Wyslalem czlowieka, aby nadal sygnaly do garnizonu w Aleppo. – Kapitan wskazal radiotelegrafiste wdrapujacego sie na wzgorze. – Gdy tylko przybeda posilki, spalimy wioske.

– Kiedy?

– Jesli wyrusza natychmiast, beda tu jeszcze wieczorem. Musimy utrzymac sie do tego czasu. Jutro to my przejmiemy inicjatywe.

– I wszystkich wymordujecie? – spytal Skorzewski z przerazeniem.

– Bynajmniej. Kobiety i dzieci, za wyjatkiem tego przekletego chlopaka, oszczedzimy. A co do reszty, kto sie podda, tego odstawimy do garnizonu. Tam wydusza z nich prawde. Kto nas atakowal, kto wpadl na ten pomysl… I dopiero po procesie powiesimy na postrach innym. No, chyba ze beda stawiac opor.

– Na pewno beda – westchnal doktor.

– Wojna. – Legionista wzruszyl ramionami.

***

Skorzewski stal na stosie gruzu antycznej osady, patrzac, jak ekspedycja karna posuwa sie starozytna droga na polnoc. W obozie zostalo tylko pieciu nieznanych mu zolnierzy. Wszyscy ludzie kapitana Jules’a ruszyli wy – rownywac porachunki. Wsrod tych, ktorzy przyjechali z garnizonu, bylo dwoch mlodych lekarzy. Uznali, ze Skorzewski nie bedzie potrzebny. Nie upieral sie. Spodziewal sie niezlej jatki, a juz pare razy w zyciu widzial takie rzeczy. A co najwazniejsze, mial inne plany.

Wartownicy nie zwracali uwagi na lekarza. Prawde powiedziawszy, niewiele ich obchodzilo. Zasiedli w cieniu, zaparzyli sobie kawe i palac papierosy, grali w karty. Doktor wyszedl na przedpole z lopata na ramieniu i zawiniatkiem pod pacha. Trupy napastnikow ulozono rzedem, ale jeszcze ich nie pogrzebano. Wybral cialo czlowieka mniej wiecej w swoim wieku, o zblizonej karnacji i budowie. Rozebral trupa, naciagnal nan swoje zapasowe ubranie. Obok mogily pechowego archeologa wykopal dol. Zepchnal tam zwloki. Nastepnie polal twarz i rece nieboszczyka silnie podgrzanym roztworem nasyconym sody kaustycznej. Odczekal kwadrans, by reakcja chemiczna solidnie znieksztalcila rysy, a potem zasypal grob i uformowawszy kopiec, wetknal wen krzyz.

Nawet jezeli rozkopia, powinni dac sie nabrac, pomyslal. Choc na jakis czas, zanim sie dolicza zabitych…

Osiodlal swojego konia. Wszedl do namiotu profesora. Skrzynie z antykami staly nietkniete. Otworzyl jedna z nich i wydobyl sloj pelen kawalkow mumio.

– Przepraszam – powiedzial pod adresem nieboszczyka. – Ale tobie to juz i tak niepotrzebne, a ja, jesli uda mi sie to spieniezyc, bede mial za co przez dwa lata finansowac badania…

Zawinal naczynie w chuste, wsunal do torby i przerzucil ja sobie przez ramie.

– Wybieram sie na przejazdzke – wyjasnil zolnierzom grajacym w cieniu namiotu. – Wroce moze za dwie godzinki. Uwazajcie na siebie, oni moga wrocic. Na pewno wroca… – dodal z naciskiem.

Zbyli go machnieciem reki. Po chwili pedzil co kon wyskoczy na poludnie.

Dotknalem tajemnicy, rozmyslal. Sekretu, ktory od wiekow jest starannie chroniony. Ludzie zyjacy na tej ziemi zabija kazdego, kto wie, kazdego, kto sie domysli. Oddzial, ktory poszedl ich spacyfikowac, z pewnoscia wpadl prosto w pulapke. Ci, ktorzy zostali w straznicy, takze nie wydostana sie stad zywi. Tylko ja mam szanse…

Byl juz daleko za przelecza, gdy echo przynioslo huk wystrzalow. Uderzyl konia pietami. Torba z rewolwerem i trzema kilogramami bezcennego specyfiku tlukla mu sie o biodro. Pedzil, uciekal najszybciej jak sie dalo, zmuszajac wierzchowca do szalenczego biegu. Jesli zdola umknac, jesli wszystko dobrze pojdzie, za piec dni zobaczy biale mury Damaszku. Za miesiac moze byc juz w Warszawie. Sprzeda mumio. Beda fundusze na badania. Zalozy nowa hodowle tej zadziwiajacej plesni.

Kula wystrzelona z arabskiej strzelby skalkowej jest szybsza niz dzwiek. Doktor nawet nie zdazyl sie przestraszyc.

Andrzej Pilipiuk

***
Вы читаете Rzeznik drzew
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×