Obozowisko zniklo za wzgorzem. Przez kolejne dwie godziny posuwali sie przez jalowy step, tylko od czasu do czasu mijajac pojedyncze skupiska drzewek. Slonce wspinalo sie coraz wyzej i nieznosnie pieklo.
– Jesli tak jest tu w zimie, to co dzieje sie latem? – odezwal sie lekarz.
– Jest gorzej – westchnal ktorys z legionistow.
– Zalozyliscie oboz dosc daleko od ludzkich siedzib – zauwazyl doktor.
– Owszem, ale nie ufam tym naszym sojusznikom – przyznal dowodca. – Wole miec ich w bezpiecznej odleglosci. Poza tym jestesmy posterunkiem przygranicznym, w razie czego lepiej, aby pierwsze uderzenie wojsk tureckich trafilo w proznie.
– Sadzi pan, ze zechca odbic Syrie?
– Kto ich tam wie… Nawojowalem sie z nimi. Bitni sa. Jest takie przyslowie: „Gdy tupniesz noga, Arab sie przestraszy, a Turek siegnie po kindzal”. Przeczekamy spiekote tu, w ruinach. – Kapitan wskazal wyciagnieta reka rozwaliska domow rysujace sie na zboczu pagorka.
Wioska musiala splonac jakies dwadziescia lat temu. Pustynia wolno zacierala slady. Ciagle jeszcze widac bylo zweglone belki stropow, a na spieczonej ziemi lezaly skorupy potluczonych naczyn. Okna i drzwi powyrywano z framug.
Zatrzymali sie w jedynym budynku, ktory mial caly dach. Wewnatrz pierwotnie znajdowal sie spichlerz. W cieniu bylo przyjemnie i chlodno. Grube mury chronily przed upalem. Rozkulbaczyli konie.
Tu takze ktos szalal, pod sciana lezaly resztki workow i beczek, polamane meble, potluczone garnki…
– Orgia zniszczenia – mruknal Skorzewski.
– Teraz to nic, doktorze – odezwal sie kapitan. – Gdy obejmowalem tu sluzbe w zeszlym roku, ludzkie kosci walaly sie po chatach. Kazalem pozbierac i ot, pogrzebalismy. – Wskazal widoczny za oknem stos glazow ozdobiony drewnianym krzyzem.
– To nasi, chrzescijanie – dodal jeden z zolnierzy ponuro. – Jezydzi ich wyrzneli. Wszystkich jak leci, nawet dzieci nie oszczedzili!
– Jezydzi? – nie zrozumial Skorzewski.
– Nasi sojusznicy – wyjasnil cierpko kapitan. – Zyje ich tu moze kilkanascie tysiecy. Czciciele szatana… To ich znak. – Wskazal wydrapany na okopconej scianie rysunek przypominajacy ptaka.
– Nigdy o nich nie slyszalem – stwierdzil lekarz.
– Parszywa banda. – Dowodca wyjal z buklaka zatyczke i pociagnal lyk herbaty. – Umyslili sobie jakas dziwna koncepcje, ze niby Bog wybaczyl Lucyferowi i czcza diabla, nazywajac go Tause Malak, Aniol – Paw czy jakos tak. Uwazaja dume i pyche za cnote. Niewielu ich juz zostalo. I cale szczescie. Pech sprawil, ze musimy wspolpracowac. Nie wiem, czy z ta akurat banda, czy z jakas inna, ale mimo wszystko nieprzyjemnie…
Przeczekali najgorszy upal, napoili konie woda z blaszanych baniek i byli gotowi ruszac dalej. Kolejne godziny w siodle, znowu kurz i upal…
Obozowisko wygladalo nedznie. Skladalo sie z kilku chat, obok ktorych rozbito namioty. Za plotkami plecionymi z chrustu pasly sie kozy. Kobiety czerpaly wode ze studni. Kilka koni rzalo na pastwisku.
– Tu wlasnie mieszkaja jezydzi. – Kapitan skrzywil sie ostentacyjnie. – To najdalej na polnoc wysuniety teren, gdzie siega nasza wladza. Za tymi pagorkami juz Turcja.
– Czciciele diabla – zamyslil sie Skorzewski. – Zapewne inni mieszkancy ich nie lubia?
– Tak. Dla nas jednak sa pozyteczni, bo wie pan, jak to bywa na pograniczu. Czasem przemknie sie jakas grupka, wedrze w glab kraju na kilkadziesiat kilometrow, zlupi kogos, zabije i juz pedzi stada koz do siebie. Ja z moimi dwunastoma ludzmi upilnowac moge co najwyzej traktu. Bywa, ze ruszamy w poscig, pare razy rabusie podeszli i usilowali nas wziac z zaskoczenia. A tak na co dzien mamy do pomocy jezydow. Wiedza, ze maja pilnowac granicy, w zamian dostarczamy im amunicje, czasem inne towary i pozwalamy obdzierac trupy, jak kogos dorwa.
– I pomysleliscie, ze dla zaciesnienia wspolpracy przydaloby sie tez zapewnic sojusznikowi pomoc medyczna?
– A zeby pan wiedzial. W zeszlym roku nawet im szczepienia zalatwilismy, choc tanio nie bylo…
– Pozwolili sie zaszczepic? – zainteresowal sie Skorzewski.
– A tak z jedna czwarta – westchnal kapitan. – Dowodztwo nakazuje utrzymywac dobre kontakty, lecz mimo wszystko nie do konca nas lubia.
– Podejrzewam, ze przejrzeli wasz sprytny plan, polegajacy na tym, by tubylcy pilnowali i podgryzali sie nawzajem, oszczedzajac wam roboty z pilnowaniem porzadku – stwierdzil lekarz z usmiechem.
– Mam swiadomosc, ze pozostajemy tu cialem obcym… Nawet jesli pod wladza Francji miejscowym zyje sie lepiej, to z pewnoscia wielu teskni do dawnych, dobrych czasow rabowania karawan i lupienia sasiednich wsi.
Wjechali ostroznie miedzy namioty. Na ich spotkanie wyszlo kilku starcow. Witali sie przyjaznie, kaleczac nieco francuski.
Jest nas tylko czterech, myslal Skorzewski. Jesli cos pojdzie nie tak, nie mamy szans. Zadnych.
Jednak trojka legionistow nie podzielala jego obaw. Spokojnie wymieniali powitania. Przybycie lekarza wywolalo mala sensacje. Zbadal trzech dogorywajacych na gruzlice starcow, obejrzal kilka kobiet cierpiacych z powodu wola, wreszcie szejk zaprosil go do swojego brudnego namiotu.
– Mojego syna cos trawi – powiedzial. – Chcialbym, zeby pan go obejrzal.
– Syna? – Lekarz przeniosl wzrok na roslego mlodzienca.
– Mlodszego – uscislil wodz wioski.
Zaraz tez przyprowadzono wymizerowanego chlopca, mogacego liczyc sobie nie wiecej niz dziesiec lat.
Doktor w skupieniu ogladal znamiona na barkach dziecka.
– Trad? – zapytal stary.
– Zwykly liszaj, tylko ze paskudny – wyjasnil Skorzewski.
– Zatem nie ma ratunku, oszpeci go. – Szejk zasepil sie jak chmura gradowa.
– Jest.
– Co? – Powleczone mgielka oczy spojrzaly bystro.
– Od kilku lat istnieje juz lekarstwo. Masc, robia ja w Berlinie.
– Wiele tygodni drogi, ale pojade. – Oczy starszego chlopaka zablysly ogniem.
– Nie ma potrzeby. Dowolny szpital z pewnoscia jest w stanie sprowadzic lek na zamowienie. Najblizszy jest w Aleksandretcie. Jesli tam sie nie uda, jedzcie do Aleppo lub Damaszku i popytajcie w angielskich skladach aptekarskich. Zapisze wam nazwe oraz dawkowanie.
Wyszedl z namiotu i odetchnal swiezym powietrzem.
Ci ludzie umieraja na choroby, ktore w Europie leczy sie od reki, myslal ponuro. Europejczycy zas umieraja na choroby, ktorych nie potrafimy leczyc wcale. A na badania mogace przyniesc rozwiazanie skapi sie pieniedzy.
Drugi z czlonkow starszyzny, gnac sie w uklonach, zapraszal na poczestunek.
Gdy wracali, bylo juz pozno. Slonce niebawem mialo zapasc za horyzont. Po calym dniu spedzonym w siodle Skorzewski czul szalona ochote, by ulozyc sie wreszcie i odpoczac.
– Piwa bym sie napil – westchnal. – Takiego z piwnicy, dobrze schlodzonego…
– Mamy jedynie miejscowy trunek. Cos w rodzaju wina z daktyli – powiedzial kapitan. Po nim tez widac bylo zmeczenie. – Ale obawiam sie, ze bedzie raczej cieple. Za to podjemy sobie czegos dobrego, bo te ostre baranie szaszlyki do tej pory skacza mi po zoladku…
– Nie zalowali przypraw, to fakt – przyznal ktorys z zolnierzy. – A zaboli nas to danie raz jeszcze, gdy do latryny pojdziemy.
Rozesmiali sie.
Wyjechali na przelecz, z ktorej widac juz bylo obozowisko. Namioty staly w karnym szeregu, miedzy nimi plonelo ognisko. Kapitan uniosl do oczu lornetke.
– Na kolacje bedzie chyba gulasz – zawyrokowal. – A profesor jeszcze chyba kopie… Moze znalazl cos ciekawego?
Konie ozywione widokiem domu podreptaly zwawiej. Pol godziny pozniej zmeczeni podrozni przekroczyli brame posterunku. Zastepca kapitana dokonal przekazania dowodzenia nad obiektem. Ktos zajal sie konmi, napoil je i zaprowadzil do zaimprowizowanej stajni. Kolacja byla juz niemal gotowa.
Wbrew przypuszczeniom kapitana nie podano gulaszu, ale przepyszny omlet oraz zrazy jagniece, upieczone z zabkami czosnku.
Profesor tez zaraz nadszedl. Wygladal na wyjatkowo zadowolonego i podekscytowanego. Skorzewski pomyslal, ze pewnie Dubois znalazl cos interesujacego, i ciekaw byl, czy sie pochwali.
Po posilku znalazlo sie troche daktylowego wina. Zasiedli w kregu przy ogniu. Ktorys z legionistow gral na drumli.
Po kolacji profesor zaprosil doktora i kapitana do swojego namiotu. Zajeli miejsca przy stole, nabili fajki.
– Panie doktorze, czy umialby pan dokonac rozbioru chemicznego substancji? – zapytal uczony.
– Rozbioru chemicznego? W tych warunkach?
– Ma pan ze soba cale laboratorium…
– To do produkcji niezbednych lekow – zaprotestowal Skorzewski. – Poza tym co to za laboratorium? Tygiel do topienia w plaszczu wodnym, proste aparaty do destylacji. A w czym problem?
– Znalazlem cos dziwnego – mruknal archeolog. – Pamieta pan, jak mowilem, ze to wazna osada handlowa?
– Pamietam.
– Kilka dni temu trafilem wreszcie na studnie. Przekopalem ja do samego dna, lecz trafilem jedynie na piasek zlepiony czyms dziwnym. Wyglada mi na jakas skamieniala maz…
– Moge sprobowac okreslic, co to bylo, ale tu trzeba by skomplikowanych metod analitycznych.
Uczony podszedl do skrzyni i wrocil ze slojem pelnym brylek dziwnej czarnej substancji. Skorzewski wzial kawalek, potarl palcem i powachal.
– Nie jest to asfalt ani ropa naftowa – zawyrokowal. – Wydaje mi sie, ze to raczej jakis bardzo stary, stezaly olej. Gdy ogladalem w Petersburgu sekcje mumii egipskich, czasem bandaze byly przesycone czyms podobnym.
– W studni nie bylo mumii. To zupelnie inny region swiata – zaprotestowal archeolog. – W tych stronach w ogole nie konserwowano cial zmarlych.
– Hmm… – Lekarz rzucil grudke na ostrze kozika i umiescil je nad swieca. – Wie pan, tamte bituminy uzywane przy balsamowaniu ciala maja ladny zapach… A to nie bardzo.
Plomien liznal ziarenko. W powietrze uniosla sie smuzka dymu. Brylka pachniala teraz jakby gorzkim piernikiem. Ujal niewielki kawalek i polozyl na dloni. Pod wplywem ciepla jego reki grudka stopila sie, zamieniajac w maz.
– A niech mnie – szepnal. – Przeciez jestesmy kilkaset kilometrow od Kaukazu.