– To bylo prawie sto piecdziesiat lat temu! – omal sie nie zakrztusilem.

– To by tlumaczylo ich obsesje na punkcie broni bialej. Starsi twierdza, ze krew padajaca na deski sceny to danina dla duchow sztuki. Upiory z piwnic zaprzeczaja, ale kto by im tam wierzyl?

– Upiory? – jeknalem.

– Dla aktora najwiekszym honorem jest umrzec na deskach sceny. Niektorzy rowniez po smierci zostaja w teatrze. To magia… Nowe zycie.

– Raczej pieklo.

– Kazdy kocha i pozada czego innego, wiec znalezli sie i tacy, ktorzy pragna cala wiecznosc spedzic grajac w niekonczacym sie przedstawieniu.

***

Wszedlem w brame. Bylem wykonczony. Marzylem o kubku goracej herbaty i chwili, gdy rzuce sie do lozka…

Drzwi na parterze uchylily sie na pol centymetra.

– Kociol – uslyszalem drzacy z tlumionej paniki szept sasiadki.

Poczulem skurcz serca w piersi. Zimny pot na karku i skroniach. Bez slowa zawrocilem na piecie. Przez brame? Nic z tego, dom z pewnoscia jest juz obstawiony. Hmm… jest szansa, ze cos przegapili. Niewielka, ale… Zszedlem kilkanascie stopni, otworzylem drzwi do piwnicy. Zamknalem je cicho za soba, przekrecilem klucz i zostawilem go w zamku. Wedrowalem mrocznym korytarzem. Zakret, drugi, boks pod sciana… Otworzylem, przeslizgnalem sie obok regalu zastawionego pustymi sloikami, odsunalem kawal tektury i przez dziure wybita w scianie przedostalem sie do podziemi sasiedniego budynku. Juz dawno dorobilem sobie klucze do tych drzwi. Po chwili bylem w zimnej i ciemnej bramie sasiedniego domu. Teraz niespiesznie przez podworze, skok na smietnik, murek. Zaryzykowalem szybkie spojrzenie w tyl. Moje okna byly jasne. Widac sluzby nie lubia robic rewizji po ciemku. Zeskoczylem na sasiednia posesje i przez kolejna brame wyszedlem na inna ulice.

Nikt mnie nie gonil. Okolica nie byla obstawiona. Po taka plotke jak ja wyslano najwyzej trzech ludzi. Zatoczylem na wszelki wypadek duzy luk. Co moga znalezc? Najwyzej banknot pieciodolarowy w kopercie za szafa.

Niewatpliwie w razie rozprawy bedzie to koronny dowod na finansowanie Solidarnosci przez CIA, pokpiwalem w duchu.

Przepadly klucze od kibla na Pradze i skrzynki po Grzesku, ale nie byly w zaden sposob opisane, lapsy nie znajda tych miejsc. Ksiazki? Jedna czy dwie podziemne publikacje, kilka znaczkow Solidarnosci. Nic szczegolnie trefnego. Zadnych powielaczy, radiostacji, broni… W zasadzie glupio zwialem, bo co mogli mi udowodnic? Zreszta czy oni musza cokolwiek udowadniac? Jest czlowiek, paragraf sie znajdzie. Nie znajdzie sie paragraf, to jak Norbert odbebnie dwa czy trzy lata w jednostce wojskowej gdzies na zadupiu. Bo skoro przyszli, to widac stryjkowi znudzilo sie mnie chronic. Albo go postraszyli, wszak i nad nim jest ktos wyzej.

Idiotyczna zabawa w konspiracje. Wydawalo mi sie, ze jestem ostrozny, a tu prosze. Nawet emerytowana krawcowa z parteru wiedziala, czym sie zajmuje.

Co dalej? Spojrzalem na zegarek i zmartwialem. Dwadziescia siedem minut do godziny policyjnej. Zagryzlem wargi. Do ciotki nie zdaze. Zreszta tam pewnie beda mnie szukac. Do stryjka nawet nie mam co probowac, psami by mnie chyba poszczul. A gdyby tak… Teatr! Przy odrobinie szczescia dobiegne.

Wslizgnalem sie w drzwi portierni trzy minuty po czasie. Strozowka byla pusta. Widocznie staruszek poszedl zrobic sobie herbate. Przemknalem korytarzem na paluszkach, potem zbieglem po schodkach. Przeszedlem kilkadziesiat metrow, wymacalem drzwi nieuzywanej zazwyczaj klatki schodowej, z niej dostalem sie do windy.

Czy beda mnie tu szukac? Prawdopodobnie. Tylko co z tego? W ksiazce wejsc i wyjsc stoi jak byk, ze wyszedlem i nie wrocilem. W szufladzie lezaly bloczki na posilki. Moge tu siedziec chocby miesiac. W kieszeni mam troche pieniedzy. Kto wie, moze w tym balaganie bede dostawal pobory? Z glodu nie zgine, jest sie gdzie umyc, biblioteka do mojej dyspozycji. Cos do ubrania na zmiane znajde w magazynach.

I nagle uderzyl mnie idiotyzm sytuacji. Tamci… Czy zostali tu z podobnego powodu? Wojna, okupacja, cos innego. Weszli i utkneli. Na zawsze.

Nogi same poniosly mnie w kierunku korytarza bibliotecznego. Wsunalem wytrych do zamka. Przekrecilem. Won jasminowych perfum byla slaba, ale i tak natychmiast poczulem, ze Cloridia tu jest. Zamknalem starannie drzwi. Dopiero wtedy zapalilem swiatlo.

Siedziala na rogu biurka. Wlosy upiela w kok. Miala na sobie oszalamiajaca dziewietnastowieczna suknie z czarnej koronki i jedwabiu morelowej barwy. Na tle paskudnej olejnej lamperii wygladala jak egzotyczny kwiat.

– Czulam, ze wrocisz.

– Jak?

– Po oczach. Macie to w oczach. Tych, ktorzy zaczynaja tu prace, by po jakims czasie pozostac, jestem w stanie rozpoznac.

– Ja tu nie zostaje. To tylko na jakis czas.

– Utknales? Petla sie zacisnela? Wrogowie wpadli na twoj trop… Tak jest zawsze. Przeznaczenie zwiazalo cie z tym miejscem.

– Chwilowo nie moge wyjsc na zewnatrz – wykrztusilem.

– A czy naprawde musisz jeszcze kiedykolwiek wychodzic na zewnatrz?

– Tam sie uspokoi. Wyjde…

– Z poczatku kazdy tak mowi. – Usmiechnela sie smutno. – Ale ja wiem, ze zostaniesz wsrod nas. Na zawsze.

– I moze jeszcze powiesz, ze jak sie przylacze do waszej wesolej druzyny, to dacie mi ostry rapier, zebym mogl co jakis czas sprawdzic, kto jest lepszy: wy czy Starsi?! – wybuchnalem.

Nie przestraszyla sie. Nadal patrzyla spokojnie i przyjaznie.

– Prosze. – Podala mi bron stojaca do tej pory za biurkiem.

– Wyjde. – Sam nie wiedzac dlaczego, zacisnalem dlon na rekojesci. – Pamietaj. Wyjde stad.

– Zrobisz, jak zechcesz. Jak juz mowilam, jestesmy wolni.

***

Nazywam sie Rinardo. Zyje w teatrze. Kiedys posiadalem imie i nazwisko. Kiedys… Jakie? Nie bardzo pamietam. Dzis przyjmuje tozsamosci tylko na czas pracy wsrod zewnetrznych. Ponoc tam, w swiecie poza teatrem, komuny juz dawno nie ma. Czym byla ta komuna? Dobre pytanie… Chyba czyms zlym. Niewiele pamietam z poprzedniego zycia, tyle tylko, ze nosilem jakies gazetki i ze mozna bylo za to oberwac pala od jakichs ludzi w kaskach. Ale o co tak naprawde chodzilo? Ile czasu minelo? Nie wiem.

Ostatnia wyplate dostalem w nowych banknotach, na ktorych napisano euro, a zamiast orla sa jakies gwiazdki. Czy wybuchla kolejna wojna? Czy trwa okupacja? Moglbym kupic gazete w kiosku na dole, tylko wlasciwie po co? Sztormy pustoszace swiat zewnetrzny nie przedzieraja sie przez sciany teatru. A ja nigdy nie opuszczam tych murow. Jedynym przejawem wojny jest wieczny pojedynek miedzy nami i Starszymi. Jedyna rozkosza – walka, gdy krzyzujemy rapiery i krople krwi skapuja na deski sceny. Jedyna radoscia – wieczna gra w teatrze zycia. To wlasnie jest szczescie.

Slad oliwy na piasku

Terytorium Aleppo, polnocna Syria, zima 1923

Wiatr zalopotal plocienna sciana namiotu. Chlodny podmuch przenikal na wskros. Doktor Skorzewski przykrecil knot lampy. Uchylil klape, wyjrzal na zewnatrz. Niebo bylo cudownie wygwiezdzone. W powietrzu unosil sie zapach stepu. Spetany kon dreptal, podjadajac nieliczne zdzbla trawy. Linka szorowala po kamieniach.

– Noce Lewantu – westchnal lekarz. – Jak w arabskiej poezji. Zachcialo mi sie tej Syrii…

Przymknal oczy. Przypomnial sobie budynek, w ktorym miescil sie Oddzial Farmaceutyczny Uniwersytetu Warszawskiego. Sale sekcyjne, laboratoria zastawione niemieckimi mikroskopami, sloje z probkami tkanek. Idealne warunki do pracy naukowej. Po latach badan wydawalo mu sie, ze wreszcie jest na tropie, ze zauwazyl cos, co przegapili inni. Wracal mysla do przeczytanej lata temu rozprawy doktora Ernesta Duchesne o antagonizmie miedzy plesniami a bakteriami. Uczony twierdzil, ze istnieja plesni toksyczne dla bakcyli. Niestety, zmarl przedwczesnie, nikt bezposrednio po nim nie podjal badan w tym kierunku.

Gdyby udalo sie powtorzyc doswiadczenia, gdyby udalo sie wyizolowac czynnik unicestwiajacy zarazki… Niestety. Skorzewskiego wysmiano. Badania tak niezwykle musialy byc kosztowne. Uniwersytet i Ministerstwo Zdrowia odmowily dalszego finansowania. Jego pomysly uznano za mrzonke. Caly wysilek badawczy skierowano na ten cholerny rad. Nakazano przerwac eksperymenty z plesniami, z dnia na dzien wyrzucono go z laboratorium, wyhodowane z takim trudem kultury bakteryjne i grzybnie pospolu trafily do pieca.

Poprosil o urlop. Zacial sie w uporze. Zacznie raz jeszcze, calkiem sam, bez wsparcia czynnikow naukowych. Musi tylko znalezc srodki finansowe. Podpisal polroczny kontrakt z legia cudzoziemska. Wizytacje garnizonow na Bliskim Wschodzie, ocena stanu zdrowia zolnierzy, przeglad uzebienia, dorazna pomoc medyczna dla legionistow oraz wspolpracujacych z nimi tubylcow… Znowu ruszyl w droge, przed siebie. Tlukl sie konno od obozu do obozu. Wykrywal syfilitykow, leczyl, opatrywal rany, przeprowadzal zabiegi, szczepil, douczal pospiesznie felczerow. Prosta, zwyczajna, przyjemna praca wojskowego lekarza. Siedem krzyzykow na karku tez mu nie przeszkadzalo.

Tu, na pustyni, odnalazl spokoj. Chcial odpoczac od ludzi, wsluchac sie w pustke, patrzec na wygwiezdzone niebo. Zapomniec. Spelnil te marzenia. I wtedy wlasnie, gdy sadzil, ze juz odcial sie od przeszlosci, gdy podazal na ostatni posterunek, dopadla go melancholia.

– Co robic? – westchnal. – Co dalej… Wracac do Warszawy czy zaczac gdzie indziej?

Dalecy krewni w Polsce oferowali mu goscine, moglby kupic dom gdzies na prowincji i tam w spokoju prowadzic badania. Tylko co by osiagnal bez dostepu do laboratoriow uniwersyteckich? Co wyznacza sciezki kariery? Slawa? Kilkadziesiat artykulow? Wiedza? Czy naprawde mijalo juz prawie piecdziesiat lat, od kiedy zakonczyl studia? Zupelnie tego nie czul… A jednak medycyna zrobila w tym czasie ogromny krok do przodu. Byl przy tym obecny. Sam dokladal kolejne wazne cegielki do gmachu nauk medycznych.

Kilka lat temu wrocil do swojej wymarzonej Polski. Wtedy nagle okazalo sie, ze jest nikim. Tytuly zdobyte na petersburskich uczelniach nikogo nie interesowaly. Jakby z litosci jeden z dawnych znajomych zalatwil mu miejsce na Uniwersytecie Warszawskim. Wszystkie uzyskane wczesniej wyniki badan i odkrycia pochlonelo bagno Sowdepii. Uratowal tylko to, co mial w glowie. Zaczynal od zera. W ciagu roku katorzniczej pracy osiagnal stopien zaawansowania doswiadczen taki, jak w chwili gdy przerwala je wojna. Byl gotow wykonac kolejny krok i wlasnie w tym momencie uznano go za wariata marnujacego bezcenny potencjal uniwersytetu.

Zzul buty i naciagnal jeszcze jedna pare skarpet z wielbladziej welny. Stopy odmrozone na lodach Zatoki Finskiej w chlodne noce bardzo go bolaly. Wrocil na poslanie. Spojrzal na brulion ze swoimi notatkami. Zabral go tutaj, by przemyslec kilka zagadnien. Przemyslec? Wiedzial, ze oszukuje sam siebie. Do jakich wnioskow mozna dojsc bez dostepu do bibliotek i materialu doswiadczalnego?

– Niech to pieklo pochlonie – mruknal. – Tyle odkrylismy, a ludzie wciaz umieraja na banalne infekcje i choroby opisane jeszcze w starozytnosci.

Zlozyl wszystkie papiery. Zakrecil kalamarz. Rozwinal pled z grubej welny. Zmeczenie nadeszlo fala. Po chwili zasypial, wsluchany w szmer piasku niesionego podmuchem.

***
Вы читаете Rzeznik drzew
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату