— A to dlaczego?
— Zapytaj nastepnego kallikanzarosa, ktorego spotkasz; o ile bedziesz mial szanse. To podle charaktery. Dotarlismy do wlasciwej alei i skrecilismy w nia.
— Czemu tak nagle znow zaczales sie przejmowac Radpolem? — zapytal. — Juz duzo wody uplynelo od twojego odejscia.
— Odszedlem we wlasciwym momencie, a przejmuje sie tylko tym, czy znowu zaczyna dzialac — tak jak za dawnych czasow. Hasan kosztuje drogo, bo zawsze, ze tak powiem, dorecza paczke, a ja chce sie dowiedziec, co w niej jest.
— Martwisz sie, ze ci? wykryli?
— Nie, To mogloby byc niewygodne, ale watpie, czy uniemozliwiloby mi dzialanie.
Przed nami zamajaczyl „Royal” i weszlismy do hotelu. Skierowalismy sie prosto do apartamentu Dos Santosa. Kiedy kroczylismy korytarzem wylozonym wykladzina dywanowa, Phil, w przyplywie spostrzegawczosci, zauwazyl:
— Znowu pomagam ci gdzies dotrzec.
— Nic dodac, nic ujac.
— W porzadku. Stawiam jeden do dziesieciu, ze niczego sie nie dowiesz.
— Nie zaloze sie z toba o to. Prawdopodobnie masz racje.
Zapukalem do drzwi z ciemnego drewna.
— Czesc — powiedzialem, kiedy sie otworzyly.
— Wejdzcie.
Dziesiec minut zabralo mi skierowanie rozmowy na godne ubolewania uderzenie Beduina, gdyz byla tam Ruda Peruka i rozpraszala moja uwage swoja obecnoscia oraz zachowaniem.
— Dzien dobry — przywitala sie.
— Dobry wieczor — odparlem.
— Co nowego w Departamencie Sztuki?
— Nic.
— Zabytkow?
— Nic.
— Archiwow?
— Nic.
— Coz za interesujaca ma pan prace!
— Jest zupelnie przereklamowana i upiekszona przez kilku romantykow z Biura Informacji. W rzeczywistosci to my tylko lokalizujemy, odnawiamy i zabezpieczamy dokumenty oraz wytwory ludzkiej reki, ktore ludzkosc pozostawila porozrzucane na Ziemi.
— To cos w rodzaju zbierania smieci kulturowych? — Hmm, tak. Mysle, ze to trafne okreslenie.
— No coz, dlaczego?
— Co dlaczego?
— Dlaczego pan to robi?
— Ktos musi, bo to smieci kulturowe. Dlatego warto je zbierac. Znam moje smiecie lepiej niz ktokolwiek inny na Ziemi.
— Jest pan oddany swej pracy, a przy tym skromny. To tez plus.
— A takze nie bylo zbyt wielu kandydatow, kiedy zlozylem podanie o te prace. I wiedzialem, gdzie wiele z tych smieci jest schowanych.
Podala mi drinka, wypila poltora lyka wlasnego i zapytala:
— Czy nadal tu sa?
— Kto?
— Spolka Boscy”. Starzy bogowie. Tacy jak Angelsou. Myslalam, ze wszyscy bogowie opuscili Ziemie.
— Nie, nie opuscili. To zas, ze wiekszosc z nich jest podobna do nas, nie oznacza, ze postepuja w ten sam sposob. Kiedy czlowiek odszedl, nie zaproponowal, ze zabierze ich ze soba, a bogowie tez sa dumni. Ale z drugiej strony byc moze i tak musieli zostac. To sie nazywa „ananke”, przeznaczenie smierci. Nikt nie jest od tego silniejszy.
— Podobnie jak w przypadku postepu?
— Tak. A propos, jak postep zdrowia u Hasana? Kiedy widzialem go ostatnio, utknal w martwym punkcie.
— Juz jest na nogach. To kawal chlopa. Ma twarda czaszke. Nic mu sie nie stalo. — Gdzie jest?
— Na koncu korytarza, po lewej stronie. W Sali Gier.
— Chyba pojde mu zlozyc wyrazy wspolczucia. Mozna pania przeprosic?
— Prosze bardzo — powiedziala, potakujac glowa, i poszla posluchac rozmowy Dos Santosa z Philem. Oczywiscie Phil z radoscia powital nowa sluchaczke.
Nie obejrzeli sie, kiedy wychodzilem z apartamentu.
Sala Gier znajdowala sie na drugim koncu dlugiego korytarza. Kiedy bylem juz blisko, uslyszalem brzdek, po ktorym nastala cisza, a potem kolejny brzdek.
Otworzylem drzwi i zajrzalem do srodka.
Byl sam. Stal zwrocony piecami do mnie, ale uslyszal, jak drzwi sie otwieraja, i wykonal szybki obrot. Mial na sobie dlugi fioletowy szlafrok i w prawej rece trzymal noz. Z tylu glowy mial przyklejony duzy kawalek plastra.
— Dobry wieczor, Hasan.
Przy jego boku lezala taca z nozami, a na przeciwnej scianie ustawil tarcze. W tarczy tkwily dwa ostrza — jedno w samym srodku, drugie w odleglosci okolo pietnastu centymetrow od punktu centralnego, na dziewiatej godzinie.
— Dobry wieczor — powiedzial powoli. A potem, po namysle dodal: — Jak sie masz?
— Swietnie. Przyszedlem zapytac cie o to samo. Jak twoja glowa?
— Bol jest silny, ale minie. Zamknalem za soba drzwi.
— Zeszlej nocy miales chyba niezly sen na jawie.
— Tak. Pan Dos Santos powiedzial mi, ze walczylem z duchami. Nic nie pamietam.
— Z pewnoscia nie paliles czegos, co gruby doktor Emmet nazwalby Cannabis sativa.
— To prawda, Karagee. Palilem strige-fleur, ktory sie napil ludzkiej krwi. Znalazlem go w poblizu Starego Miejsca, Konstantynopola, i starannie wysuszylem jego kwiecie. Pewna staruszka powiedziala mi, ze dzieki niemu ujrze przyszlosc. Klamala.
— A krew wampira wywoluje gwaltowne reakcje? To dopiero nowosc. A propos, nazwales mnie przed chwila Karagee. Wolalbym, zebys tego nie robil. Nazywam sie Nomikos, Conrad Nomikos.
— Tak, Karagee. Zdziwilem sie na twoj widok. Myslalem, ze zginales juz dawno temu, kiedy twoja lodz ogniowa rozprysla sie w drzazgi w zatoce.
— Karagee rzeczywiscie wtedy zginal. Nie wspomniales nikomu, ze jestem do niego podobny, prawda?
— Nie wspomnialem. Nie mam zwyczaju strzepic niepotrzebnie jezyka.
— To dobre przyzwyczajenie.
Przeszedlem na druga strone pokoju, wybralem noz, zwazylem go w reku i rzucilem, trafiajac mniej wiecej dwadziescia piec centymetrow na prawo od srodka.
— Czy od dawna pracujesz dla pana Dos Santosa? — spytalem go.
— Mniej wiecej od miesiaca — odparl. Rzucil nozem. Trafil trzynascie centymetrow ponizej srodka.
— Jestes jego ochrona osobista itd?
— Zgadza sie. Ochraniam rowniez niebieskiego.
— Don mowi, ze obawia sie zamachu na zycie Myshtigo. Czy istnieje faktyczna grozba, czy sa to tylko srodki bezpieczenstwa?
— Moze byc i tak, i tak, Karagee. Nie mam pojecia. Placi mi jedynie za ochrone.
— Gdybym zaplacil ci wiecej, to czy powiedzialbys mi, kogo zlecono ci zabic?
— Zlecono mi tylko ochrone, ale nie powiedzialbym ci nawet gdyby bylo inaczej.
— Tak myslalem. Chodzmy po noze.
Przeszlismy przez pokoj i wyciagnelismy ostrza z tarczy.