Legby.
Kiedy zostalismy wprowadzeni przez mlodego hounsi o imieniu Luis, wlasnie trwalo nabozenstwo. Pomieszczenie mialo mniej wiecej osiem metrow dlugosci i piec szerokosci, wysoki strop i gliniane podloze. Tancerze stapali wolnym, majestatycznym krokiem wokol stojacego na srodku pala. Mieli ciemna karnacje i ich ciala blyszczaly w przycmionym swietle przestarzalych lamp naftowych. Po naszym wejsciu w pokoju zrobilo sie tloczno.
Mama Julie chwycila mnie za reke, usmiechnela sie i zaprowadzila w poblize oltarza.
— Erzulie byla laskawa — powiedziala. Skinalem glowa.
— Ona cie lubi, Nomiko. Dlugo zyjesz, duzo podrozujesz i wracasz.
— Zawsze — dodalem.
— A ci ludzie…?
Z blyskiem w swoich ciemnych oczach wskazala na moich towarzyszy.
— To przyjaciele. Nie beda przeszkadzac… Kiedy to mowilem, wybuchnela smiechem. Ja tez.
— Jesli pozwolisz nam zostac, dopilnuje, zeby wam nie zawadzali. Staniemy w cieniu po bokach pokoju. Jesli kazesz mi zabrac ich, podporzadkuje sie. Widze, ze juz dosc dlugo tanczycie, oprozniliscie wiele butelek…
— Pozostancie — powiedziala. — Przyjdz kiedys porozmawiac ze mna za dnia.
— Przyjde.
Odeszla, a tancerze zrobili dla niej miejsce w swoim kregu. Byla dosc duza kobieta, glos miala jednak slaby. Kroczac w rytm monotonnych grzmiacych uderzen Papy Joe'go w bebny, poruszala sie jak olbrzymia lalka gumowa, nie pozbawiona jednak wdzieku. Po jakims czasie odglos bebnow wypelnil wszystko: moja glowe, ziemie, powietrze — byc moze takie wrazenie wywieralo na wpol strawionym Jonaszu bicie serca wieloryba. Obserwowalem tancerzy. I obserwowalem tych, ktorzy ich obserwowali.
Wypilem pol kwarty rumu, zeby nadrobic zaleglosci, ale nie bylem w stanie ich dogonic. Myshtigo pociagal cole z butelki, ktora przyniosl ze soba. Nikt nie zauwazyl, ze jest niebieski, ale z drugiej strony przyszlismy dosc pozno i obrzadek szybko zmierzal do finalu.
Ruda Peruka stala w kacie i sprawiala wrazenie wynioslej oraz przestraszonej. W reku miala butelke. Myshtigo stal z Ellen, ktora przez caly czas trzymal blisko siebie. Dos Santos zajal miejsce przy drzwiach i obserwowal wszystkich — nawet mnie. Hasan,. ktory przykucnal przy scianie po prawej stronie, palil fajke o dlugim cybuchu i malej glowce. Wydawal sie spokojny.
Mama Julie — to chyba ona — zaczela spiewac. Inne glosy podchwycily ton:
Ciagnelo sie to bez konca. Zaczela ogarniac mnie sennosc. Napilem sie rumu, poczulem jeszcze wieksze pragnienie i znow sie napilem.
Nie jestem pewien, jak dlugo tam bylismy, kiedy to sie wydarzylo. Tancerze calowali pal, spiewali, grzechotali tykwami i wylewali wody lecznicze, a niektorzy hounsi zachowywali sie jak opetani i pletli cos bez zwiazku. Desen z maki na podlodze zupelnie sie rozmazal, w powietrzu unosilo sie mnostwo dymu, a ja opieralem sie o sciane i chyba przez kilka minut mialem zamkniete oczy.
Odglos dobiegl z niespodziewanej strony.
Wrzask Hasana.
Byl to przeciagly, jekliwy krzyk, ktory spowodowal, ze oderwalem sie od sciany, nastepnie w oszolomieniu stracilem rownowage, po czym z powrotem uderzylem plecami w mur.
Papa Joe bebnil dalej, nie gubiac ani jednego uderzenia. Jednak niektorzy tancerze staneli w miejscu i patrzyli.
Hasan wstal. Obnazyl zeby, oczy mu sie zwezily, a pod blyszczaca warstewka potu jego twarz skrzywila sie z wysilku.
Jego broda przypominala plonacy grot wloczni.
Jego peleryna, ktora zahaczyla sie o jakies dekoracje scienne, wygladala jak czarne skrzydla.
Spowolnionymi ruchami dusil jakiegos nie istniejacego czlowieka.
Z jego gardla wydobywaly sie zwierzece odglosy.
Nadal dusil wyimaginowana postac.
W koncu zachichotal i gwaltownie rozwarl rece.
Prawie natychmiast doskoczyl do niego Dos Santos, probujac go uspokoic, ale kazdy z nich znajdowal sie w innym swiecie.
Jeden z tancerzy zaczal jeczec. Przylaczyl sie do niego nastepny, a potem pozostali.
Mama Julie odlaczyla sie od kregu tanczacych i podeszla do mnie — akurat w chwili, kiedy Hasan zaczal wszystko od nowa, tym razem z bardziej wymyslna gestykulacji.
Beben nadal wybijal miarowy rytm ziemskiego tanca.
Papa Joe nawet nie podniosl wzroku.
— To zly znak — stwierdzila Mama Julie. — Co wiesz o tym czlowieku?
— Duzo — odparlem, zmuszajac sie sila woli do wytrzezwienia.
— Angelsou — powiedziala.
— Co takiego?
— Angelsou — powtorzyla. — To mroczny bog, ktorego nalezy sie bac. Twoj przyjaciel jest opetany przez Angelsou.
— Wyjasnij to, prosze.
— Rzadko przychodzi do naszego hounforu. Nie jest tu mile widziany. Opetani przez niego ludzie staja sie mordercami.
— Przypuszczam, ze Hasan wyprobowywal nowa mieszanke do fajki: zmutowane ziele krostawca czy cos podobnego.
— Angelsou — powiedziala jeszcze raz. — Twoj przyjaciel stanie sie zabojca, bo Angelsou jest bogiem smierci i przychodzi tylko do tych, ktorzy do niego naleza.
— Mamo Julie — wyjasnilem — Hasan jest zabojca. Gdybys miala tyle gum, ilu on zabil ludzi, i sprobowala je wszystkie zuc na raz, wygladalabys jak chomik z wypchanymi torbami policzkowymi. To zawodowy zabojca dzialajacy zwykle w granicach prawa. Poniewaz na Kontynencie obowiazuje Kodeks Duello, tam realizuje wiekszosc zlecen. Kraza pogloski, ze czasami dokonuje nielegalnych zabojstw, ale nigdy tego mu nie dowiedziono.
— Wiec powiedz mi — zakonczylem — czy Angelsou jest bogiem zabojcow, czy bogiem mordercow? Chyba powinna byc jakas roznica miedzy nimi, prawda?
— Nie dla Angelsou — odparla.
W tym momencie Dos Santos, probujac przerwac widowisko, chwycil Hasana za nadgarstki. Usilowal rozewrzec jego rece, ale bylo to mniej wiecej takie latwe, jak rozginanie krat klatki.
Przeszedlem na druga strone pokoju, pare innych osob zrobilo to samo. Okazalo sie to trafnym posunieciem, bo Hasan w koncu zauwazyl, ze ktos przed nim stoi, i opuscil rece, uwalniajac je. Nastepnie wyjal spod peleryny sztylet o dlugim ostrzu.
To, czy faktycznie uzylby broni przeciw Donowi czy komus innemu, pozostaje kwestia nie rozstrzygnieta, bo w tej chwili Myshtigo zatkal kciukiem swoja butelke i uderzyl nia Hasana za uchem. Hasan runal do przodu. Don zlapal go, ja wyluskalem noz spomiedzy jego palcow, a Myshtigo dokonczyl swoja cole.
— Interesujacy obrzadek — zauwazyl Yeganin. — Nigdy bym nie podejrzewal tego wielkoluda o taka zarliwosc religijna.
— To swiadczy, ze nie mozna byc nigdy zbyt pewnym?