— Wolalbym, zeby na razie ogladal ja pan z tego miejsca — powiedzialem. — Zepsulibysmy cenny material filmowy, bo nasza obecnosc razilaby anachronizmem. Mozemy tam pojsc w czasie przerwy na kawe.
— Zgadzam sie — przytaknal Myshtigo. — I z pewnoscia wiem, co to jest anachronizm. Ale zobaczylem tu juz wszystko, o co mi chodzilo. Wracajmy do zajazdu. Chce porozmawiac z miejscowymi ludzmi.
Po chwili ciagnal zamyslony:
— A wiec zwiedze Sakkare wczesniej niz to przewiduje plan. Chyba nie zaczal pan jeszcze rozbierac wszystkich zabytkow Luksoru, Karnaku i Doliny Krolow?
— Nie, jeszcze nie.
— To dobrze. Zatem zwiedzimy je przed wyznaczonym terminem.
— No wiec nie stojmy tu — powiedziala Ellen. — Ten upal jest paskudny.
Ruszylismy w droge powrotna.
— Czy wszystko to, co pan mowi, traktuje pan serio? — zapytala mnie Diane.
— Na swoj sposob.
— W jaki sposob pan o tym mysli?
— Oczywiscie po grecku. A potem tlumacze na angielski. Jestem w tym naprawde dobry.
— Kim pan jest?
— Ozymandiasem. Spojrz na moje dziela, o potezna, i rozpaczaj.
— Nie jestem potezna.
— Ciekawe… — zauwazylem z boku, ze podczas dalszej drogi Diane miala dosc dziwny wyraz twarzy.
— Opowiem panu o boadylu — odezwalem sie.
Nasza feluka sunela powoli torem wodnym, ktory jasnial oslepiajacym odblaskiem slonca przed wielkimi, szarymi kolumnadami Luksoru. Myshtigo byl odwrocony do mnie plecami. Przypatrywal sie kolumnom i od czasu do czasu dyktowal swoje wrazenia swojej sekretarce.
— W ktorym miejscu przybijemy do brzegu? — zapytal.
— Za jakas mile. Moze lepiej opowiem panu o boadylu.
— Wiem, co to jest boadyl. Mowilem panu, ze studiowalem wasz swiat.
— Czytac o nich to jedno…
— A takze widzialem boadyle. W Ogrodzie Ziemskim na Talerze sa cztery egzemplarze.
— …a widziec je w zbiorniku to co innego.
— Dzieki panu i Hasanowi stanowimy prawdziwy plywajacy arsenal. Na panskim pasie naliczylem trzy granaty, a na jego cztery.
— Nie mozna uzyc granatu, jesli boadyl wskoczy na, czlowieka. To znaczy nie mozna, jesli sie nie chce zniszczyc; samego siebie. A jesli boadyl jest troche dalej, to nie mozna go trafic. Zbyt szybko sie porusza.
Myshtigo w koncu odwrocil sie do mnie.
— Wiec czego pan uzywa?
Siegnalem pod galabijje (wybierajac sie w te podroz upodobnilem sie do rodowitych mieszkancow) i wyciagnalem bron, ktora zawsze staram sie miec przy sobie, kiedy jestem w tych stronach.
Myshtigo obejrzal dokladnie bron.
— Co to jest?
— Pistolet maszynowy. Strzela meta-cyjanowymi kulami. Przy eksplozji ladunku sila uderzenia jest rowna jednej tonie. Niezbyt dokladny, ale to nie jest konieczne.
Wzorowany na dwudziestowiecznym karabinie o nazwie Schmeisser.
— Jest dosc nieporeczny. Czy powstrzyma boadyla?
— Przy odrobinie szczescia. Mam jeszcze kilka sztuk w jednej ze skrzyn. Chce pan jedna?
— Nie, dziekuje. — Zrobil przerwe. — Ale moze mi pan opowiedziec wiecej o boadylach. Wlasciwie to ledwie wtedy rzucilem na nie okiem i byly prawie cale zanurzone.
— No coz… Zwierze to ma glowe podobna do krokodylej, tylko ze wieksza. Okolo dwunastu metrow dlugosci. Potrafi sie zwinac w wielka pilke najezona zebami. Szybki na ladzie i w wodzie. I ma piekielnie duzo nozek po bokach…
— Ile? — przerwal.
— Hmm — zamyslilem sie. — Mowiac zupelnie szczerze, nigdy nie liczylem. Chwileczke.
— Hej, George — zawolalem do wybitnego glownego biologa Ziemi, ktory lezal i drzemal w cieniu zagla. — Ile nog ma boadyl?
— Co? — obrocil glowe.
— Zapytalem, ile nog ma boadyl?
Wstal, przeciagnal sie nieznacznie i podszedl do nas.
— Boadyle — zamyslil sie, wtykajac palec do ucha. — Zdecydowanie naleza do gromady gadow — tego jestesmy pewni. Natomiast nie mamy pewnosci, czy naleza do rzedu krokodyli i tworza wlasny podrzad, czy — jak to niezupelnie powaznie upiera sie jeden z moich kolegow na Talerze — zaliczyc je trzeba do rzedu luskoskorych, pod-rzedu jaszczurkowatych, rodziny nowonoznych. Wedlug mnie, troche przypominaja fotograficzne reprodukcje sprzed Trzech Dni, przedstawiajace artystyczne wyobrazenia fitozaura, ale oczywiscie z dodatkowymi nogami i umiejetnoscia duszenia. Tak wiec, wedlug mnie, naleza do rzedu krokodyli.
Oparl sie o reling i popatrzyl w dal ponad blyszczaca woda.
Zrozumialem, ze nie ma juz zamiaru niczego dodawac, wiec zapytalem ponownie:
— Ile maja nog?
— Co? Ile nog? Nigdy nie liczylem. Jednak przy odrobinie szczescia byc moze trafi sie okazja, zeby to zrobic.
W tej okolicy jest ich mnostwo. Mlody osobnik, ktorego mialem, nie pozyl dlugo.
— Co sie z nim stalo? — spytal Myshtigo.
— Pozarl go moj megadonadziob.
— Megadonadziob?
— To cos w rodzaju dziobaka z zebami — wyjasnilem — o mniej wiecej trzymetrowej wysokosci. Prosze to sobie wyobrazic. O ile nam wiadomo, widziano je zaledwie trzy czy cztery razy. W Australii. Nasz egzemplarz zdobylismy przez slepy przypadek. Prawdopodobnie nie przetrwaja jako gatunek — to znaczy tak jak boadyle. Sa jajo-rodnymi ssakami i ich jaja sa zbyt duze, by zglodnialy swiat pozwolil na kontynuacje tego gatunku, o ile jest to gatunek. Moze sa tylko odosobnionymi przypadkami odbiegajacymi od normy.
— Byc moze — powiedzial George kiwajac glowa w pozie medrca — az drugiej strony byc moze nie.
Myshtigo odwrocil sie potrzasajac glowa.
Hasan czesciowo rozpakowal swojego robota golema — Rolema — i grzebal przy jego urzadzeniach sterowniczych. Ellen w koncu zrezygnowala ze sztucznej opalenizny i lezala w sloncu przypalajac sobie cale cialo. Ruda Peruka i Dos Santos knuli cos na drugim koncu statku. Ci dwoje nigdy nie spotykaja sie przypadkowo. Nasza feluka posuwala sie nadal przed wielkimi, szarymi kolumnadami Luksoru i zdecydowalem, ze nadszedl czas, by skierowac sie do brzegu i zobaczyc, co nowego slychac wsrod grobowcow i zrujnowanych swiatyn.
W ciagu nastepnych szesciu dni niewiele sie wydarzylo. Byly to dni niezapomniane, niezwykle aktywne i, ze tak powiem, brzydko-piekne — tak jak to czasami jest z kwiatem, ktory ma nieskazitelne platki, a w srodku gnije. W taki oto sposob…
Myshtigo przebadal dokladnie chyba kazdy kamienny pal na czteromilowej drodze do Karaaku. Zarowno w blasku dnia, jak i przy swietle pochodni krazylismy wsrod ruin, zaklocajac spokoj nietoperzom, szczurom, wezom i owadom, sluchajac, jak Yeganin monotonnie rejestruje spostrzezenia w swoim monotonnym jezyku. W nocy obozowalismy w otwartym terenie, zakladajac ostrzegawcze ogrodzenie pod napieciem o obwodzie dwustu metrow i wystawiajac dwoch straznikow. Boadyl jest zwierzeciem zimnokrwistym; noce byly chlodne. Tak wiec z zewnatrz zagrazalo nam stosunkowo niewielkie niebezpieczenstwo.
Ciemnosci byly rozswietlane przez olbrzymie ogniska, rozmieszczone wokol wybranych przez nas obszarow, poniewaz Yeganin chcial, aby wszystko przypominalo prymitywne warunki — chyba po to, by stworzyc specyficzna atmosfere. Slizgowce pozostaly kawalek dalej na poludniu. Dolecielismy nimi do jednego znanego mi miejsca i oddalismy je pod opieke strazy Biura, a wypozyczylismy feluke — tym samym nasza wycieczka upodobnila sie podrozy Krola-Boga z Karnaku do Luksoru. Tak chcial Myshtigo. Wieczorami Hasan albo cwiczyl z assagai, ktora nabyl od poteznie zbudowanego Nubijczyka, albo rozbieral sie do pasa i godzinami mocowal ze swoim