DAVID BRIN
Listonosz
WSTEP
Trzynastoletnie roztopy
GORY KASKADOWE
1
Wsrod pylu i krwi — gdy nozdrza wypelnia ostra won strachu — czlowieka czesto nawiedzaja dziwne skojarzenia. Choc Gordon spedzil polowe zycia w gluszy — z czego wiekszosc zajela mu walka o przetrwanie — wciaz dziwilo go to, jak zapomniane dawno przezycia budzily sie na nowo w jego umysle w samym srodku walki na smierc i zycie.
Dyszac w suchym jak pieprz gaszczu — czolgajac sie desperacko, by znalezc schronienie — doswiadczyl nagle wspomnienia tak wyrazistego, jak pokryte pylem kamienie przed jego nosem. Wizja kontrastowala ostro z otaczajaca go rzeczywistoscia: deszczowe popoludnie w cieplej, bezpiecznej bibliotece uniwersyteckiej dawno temu, zaginiony swiat pelen ksiazek, muzyki i beztroskich, filozoficznych dywagacji.
“Slowa na stronicy”.
Pelznac przez mocne, nieustepliwe paprocie, niemal widzial litery, czarne na bialym tle. Choc nie przypominal sobie nazwiska malo znanego autora, slowa powrocily do niego z absolutna jasnoscia.
“Pomijajac smierc, nie istnieje nic takiego jak «calkowita» kleska… Zadna katastrofa nie jest tak niszczycielska, by zdeterminowana osoba nie mogla ocalic czegos z popiolow — ryzykujac wszystko, co jej pozostalo…
Na swiecie nie ma nic grozniejszego niz zdesperowany czlowiek”.
Gordon zalowal, ze dawno niezyjacy pisarz nie znajduje sie obok niego, narazony na to samo niebezpieczenstwo. Zastanowil sie, jakich pokrzepiajacych frazesow doszukalby sie w tej katastrofie.
Podrapany i pokaleczony wskutek desperackiej ucieczki w gaszcz, czolgal sie tak cicho, jak tylko mogl. Zastygal w bezruchu i zaciskal powieki, gdy tylko wydawalo sie, ze unoszacy sie w powietrzu pyl moze go sprowokowac do kichniecia. Byla to powolna, bolesna wedrowka. Nie byl nawet pewien, dokad zmierza.
Kilka minut temu byl tak bezpieczny i dobrze zaopatrzony, jak rzadko ktory samotny wedrowiec. Teraz pozostalo mu niewiele wiecej niz rozdarta koszula, wyplowiale dzinsy i mokasyny, ktore zwykl wkladac, gdy rozbijal oboz. Ponadto ciernie szarpaly to wszystko na strzepy.
Po kazdym nowym drasnieciu jego ramiona i plecy ogarnial gobelin palacego bolu. W tej okropnej, suchej jak pieprz dzungli nie mozna jednak bylo zrobic nic innego, jak czolgac sie naprzod i modlic sie, by ta kreta trasa nie zaprowadzila go z powrotem w rece wrogow — ludzi, ktorzy wlasciwie juz go zabili.
Gdy myslal, ze piekielne zielsko nigdy sie nie skonczy, pojawila sie przed nim otwarta przestrzen. Gaszcz przecinala waska rozpadlina. W dole widnialo skalne rumowisko. Gordon wygramolil sie wreszcie z ciernistych zarosli, przetoczyl na plecy i wbil wzrok w zamglone niebo, zadowolony chocby i z tego, ze powietrza nie paskudzi juz kompostowa won suchego rozkladu.
“Witajcie w Oregonie — pomyslal z gorycza. A myslalem, ze w Idaho bylo kiepsko”.
Uniosl reke i sprobowal otrzec sobie pyl z oczu.
“A moze po prostu robie sie juz za stary na takie rzeczy?”
Ostatecznie przekroczyl juz trzydziestke, srednia dlugosc zycia wedrowca w postkatastroficznej epoce.
“O Boze, chcialbym wrocic do domu”.
Nie mial na mysli Minneapolis. Preria byla w dzisiejszych czasach pieklem. Przez ponad dziesiec lat usilowal stamtad uciec. Nie, dom byl dla Gordona czyms wiecej niz jakims konkretnym miejscem.
“Hamburger, goraca kapiel, muzyka, merbromina… — zimne piwo…”
Gdy jego ciezki oddech uspokoil sie, na pierwszy plan wysunely sie inne dzwieki — az nazbyt wyrazne odglosy radosnego pladrowania. Dobiegaly z odleglosci jakichs stu stop w dol zbocza. Smiech rozlegal sie, gdy zachwyceni rabusie grzebali w jego ekwipunku.
“…kilku zyczliwych gliniarzy w sasiedztwie” — dodal Gordon, nie przestajac wyliczac powabow dawno minionego swiata.
Bandyci zaskoczyli go, kiedy poznym popoludniem popijal herbate z czarnego bzu przy ognisku. Od pierwszej chwili, gdy zobaczyl, jak gnaja wzdluz szlaku wprost na niego, zrozumial, ze tym mezczyznom o zawzietych twarzach rownie latwo bedzie go zabic, jak na niego spojrzec.
Nie czekal, az zdecyduja, ktora z tych rzeczy zrobic. Lunal wrzatkiem w twarz pierwszego z brodatych rozbojnikow, po czym skoczyl prosto w pobliskie cierniste krzewy. W slad za nim huknely dwa strzaly i na tym sie skonczylo. Zapewne jego zwloki nie byly dla zlodziei warte niemozliwej do zastapienia kuli. I tak juz zdobyli jego zapasy.
“A przynajmniej tak sadza”.
Gordon usmiechnal sie gorzko. Nim usiadl ostroznie, opierajac sie o skalna grzede, upewnil sie, ze nie mozna go dostrzec z lezacego w dole zbocza. Oczyscil podrozny pas z galazek i pociagnal z wypelnionej do polowy manierki dlugi, rozpaczliwie mu potrzebny lyk.
“Dzieki ci, paranojo” — pomyslal. Od czasu wojny zaglady ani razu nie pozwolil, by pas znalazl sie dalej niz trzy stopy od jego boku. Byla to jedyna rzecz, ktora zdazyl zlapac, nim dal nura w chaszcze.
Gdy wyciagal z kabury rewolwer kalibru trzydziesci osiem, lsnienie ciemnoszarego metalu bylo widoczne nawet przez cienka warstwe kurzu. Dmuchnal na tepo zakonczona bron i dokladnie sprawdzil jej dzialanie. Cichy