drzwi i obijal sie o biurka. Chodzil powoli i dostojnie, jakby odmierzal kroki. Byl dobrym pracownikiem i zawsze sie usmiechal, zawsze mial dobre slowo dla tych, ktorzy go szanowali. Nie bylo ich zbyt wielu. Wiekszosc personelu administracyjnego traktowala go jak powietrze, a w najlepszym razie jak kolejnego starego czarnego poslugacza – Wuja Toma z pierwsza grupa inwalidzka.
Znal Bialy Dom od podszewki. Zachodnie skrzydlo sprzatal od trzydziestu lat. Sprzatal i sluchal. Sprzatal i obserwowal. Zdarzalo mu sie milczaco uczestniczyc w rozmowach strasznie waznych ludzi, ktorzy najczesciej byli zbyt zajeci, by zwracac uwage na to, co mowia w obecnosci starego biednego sierzanta.
Wiedzial, ktorych drzwi sie nie zamyka, ktore sciany sa cienkie i ktore przewody wentylacyjne przenosza glos. Potrafil ukryc sie w przeciagu sekundy, a potem znow pojawic w jakims zakamarku, o ktorym strasznie wazni ludzie w ogole nie mieli pojecia.
Wiekszosc z tego, co slyszal, zatrzymywal dla siebie. Niekiedy jednak trafial na tak smaczny kasek – dajacy sie w dodatku powiazac z innymi – ze uznawal za stosowne podzielic sie nim z przyjaciolmi. Dzialal bardzo ostroznie. Zostaly mu tylko trzy lata do emerytury i wolal nie ryzykowac jej utraty.
Nikt nigdy nie podejrzewal sierzanta o przekazywanie poufnych informacji prasie. W kazdej urzedujacej w Bialym Domu administracji bylo wystarczajaco duzo gadul, by szukac winnych posrod swoich. Sierzant uwazal, ze to przezabawne. Spotykal sie z Granthamem z “Post”, a potem czekal niecierpliwie na artykul, po ktorym w piwnicach Bialego Domu rozlegaly sie jeki i spadaly glowy.
Byl niezawodnym zrodlem informacji, ale tylko dla Granthama. Spotkania organizowal syn sierzanta, Cleve. Umawiali sie najczesciej po zmroku, o najdziwniejszych godzinach, w nie rzucajacych sie w oczy ponurych knajpkach. Sierzant jak zwykle w ciemnych okularach. Grantham podobnie, tyle ze jeszcze dodatkowo skrywal twarz w cieniu kapelusza albo czapki. Cleve towarzyszyl im zazwyczaj i obserwowal tlum.
Grantham zjawil sie w knajpie “U Glendy” kilka minut po szostej i przeszedl do wydzielonego kacika z tylu sali. W jadlodajni siedzialo trzech innych gosci. Obok kasy stala Glenda we wlasnej osobie i smazyla jajka na grillu. Cleve siedzial na stolku przy ladzie i gapil sie na wlascicielke.
Uscisneli sobie rece. Na Granthama czekala filizanka kawy.
– Przepraszam za spoznienie.
– Nie ma za co, przyjacielu. Dobrze cie widziec. – Sierzant mial zdarty glos i nie mogl mowic szeptem. Ale i tak nikt ich nie podsluchiwal.
Grantham napil sie kawy.
– Pracowity tydzien w Bialym Domu – zagail.
– Mozna tak to nazwac. Biegaja z wywalonymi ozorami i ciesza sie jak dzieci.
– Powaznie?
Grantham nie mogl sporzadzac notatek podczas spotkan. “Za bardzo rzucalibysmy sie w oczy” – powiedzial sierzant, ustalajac reguly gry.
– Jak najbardziej. Prezydent i jego chlopcy byli wniebowzieci, jak uslyszeli o Rosenbergu. Sprawil im wielka radosc.
– A sedzia Jensen?
– No coz, jak wiesz, prezydent wzial udzial w pogrzebie, ale nie przemawial. Chcial wyglosic mowe zalobna, ale wycofal sie z tego pomyslu, bo musialby mowic dobrze o facecie, ktory byl gejem.
– Kto mu napisal mowe?
– Pisarczycy pod wodza Mabry’ego. W czwartek pracowali nad tym przez caly dzien, a pozniej szef sie wycofal.
– Byl na pogrzebie Rosenberga.
– Zgadza sie, ale musieli go przekonywac. Mowil, ze predzej szlag go trafi, niz pojdzie na ten pogrzeb. W koncu nastraszyli go i pojechal. Zdaje sie, ze to morderstwo jest mu bardzo na reke. W srode o malo nie wydali przyjecia z tej okazji. Trafil mu sie poker w pierwszym rozdaniu. Teraz zabiera sie do restrukturyzacji Sadu i widac, ze sprawia mu to radosc.
Grantham sluchal uwaznie. Sierzant ciagnal dalej:
– Zrobili liste kandydatow. Poczatkowo bylo na niej ponad dwadziescia nazwisk, potem skrocili ja do osmiu.
– Kto skracal liste?
– A jak ci sie zdaje? Prezydent i Fletcher Coal. Teraz trzesa portkami ze strachu, ze bedzie przeciek i ktos sie dowie, kogo odrzucili. Na ich liscie sa tylko mlodzi, konserwatywni sedziowie, raczej malo znani.
– Jakies nazwiska?
– Znam tylko dwa. Jeden nazywa sie Pryce i jest z Idaho, drugi to MacLawrence z Vermontu. O innych nie slyszalem. Ci dwaj sa chyba sedziami federalnymi. To wszystko, co wiem.
– A co ze sledztwem?
– Nie slyszalem za wiele, ale bede nadstawial ucha. Jak zwykle. Choc wyglada na to, ze utkneli w martwym punkcie.
– Cos jeszcze?
– Kiedy to puscicie?
– W porannym wydaniu.
– Bedzie wesolo.
– Dzieki, sierzancie.
Na dworze bylo juz widno i w barze robilo sie glosno. Cleve podszedl do stolika i usiadl obok ojca.
– Skonczyliscie juz, panowie?
– Zgadza sie – odparl sierzant.
Cleve rozejrzal sie po sali.
– Trzeba sie zbierac. Grantham idzie pierwszy, ja za nim. Tatusiek moze tu siedziec, jak dlugo zechce.
– Milo z twojej strony – rzucil z przekasem sierzant.
– Dzieki, panowie – powiedzial Grantham i ruszyl ku wyjsciu.
ROZDZIAL 12
Verheek spoznial sie jak zwykle. Przyjaznili sie od dwudziestu trzech lat i nigdy nie zdarzylo mu sie przyjsc o wyznaczonej godzinie. Nie mial poczucia czasu i w ogole sie tym nie przejmowal. Nosil zegarek, ale nigdy nie sprawdzal godziny. Dla niego spoznienie oznaczalo przynajmniej godzine, czasami dwie – szczegolnie jesli czekajacym byl przyjaciel, ktory wie i wybacza.
Callahan siedzial juz od godziny przy barze, co zreszta wcale go nie martwilo. Po osmiu godzinach naukowej debaty znienawidzil konstytucje i tych, ktorzy jej nauczali. Jego organizm domagal sie alkoholu. Callahan wypil dwie podwojne whisky z lodem i wreszcie doszedl nieco do siebie. Spogladal na swoje odbicie w lustrze za rzedem butelek, spogladal na sale za swoimi plecami i czekal na Gavina Verheeka. Nic dziwnego, ze przyjaciel nie sprawdzil sie w prywatnej kancelarii, gdzie liczy sie kazda minuta.
Kiedy barman postawil przed nim trzecia podwojna whisky, bylo dokladnie jedenascie po siodmej. Przy barze stanal Verheek i jakby nigdy nic zamowil piwo.
– Przepraszam za spoznienie – powiedzial, gdy wymieniali usciski. – Wiem skadinad, ze lubisz posiedziec sobie w samotnosci nad szklaneczka.
– Wygladasz na zmeczonego – rzucil Callahan, przygladajac sie przyjacielowi. Verheek fatalnie sie postarzal i przybral na wadze. Od ich ostatniego spotkania zakola na jego czole powiekszyly sie o kolejny cal, a bladosc cery podkreslala since pod oczami. – Ile wazysz?
– Nie twoj interes – odparl Verheek, saczac piwo. – Mamy stol?
– Zarezerwowalem na wpol do dziewiatej. Zakladalem, ze spoznisz sie o dziewiecdziesiat minut.
– W takim razie przyszedlem za wczesnie.
– Owszem, z twojego punktu widzenia. Wracasz z pracy?
– W tej chwili mieszkam w pracy. Dyrektor wyznaczyl norme stu godzin tygodniowo, dopoki cos nie peknie. Powiedzialem zonie, ze wroce do domu na gwiazdke.
– Co tam u niej?