skrzyzowanie. Szla szybko, ale nie spieszac sie. Domyslil sie, ze zmierza na plac Jacksona, gdzie w niedziele zbieraly sie tlumy, wsrod ktorych mogla zniknac; wmieszac sie w grupy turystow i miejscowych, zjesc cos, nacieszyc sie sloncem, kupic gazete.

Darby zapalila spokojnie papierosa i nie zwalniajac kroku wypuscila dym. Nie umiala sie zaciagac. Probowala przed trzema dniami i zakrecilo jej sie w glowie. Co za potworny nalog! Prawdziwa ironia losu byloby, gdyby przezywszy to wszystko umarla na raka pluc. Chryste, wolala raka pluc!

Siedzial przy stoliku w zatloczonej chodnikowej kawiarence na rogu St. Peter i Chartres. Kiedy go ujrzala, dzielilo ja od niego niecale dziesiec stop. Udaloby sie jej uciec, gdyby nie chwila wahania: jeden niepewny krok, jedno bolesne uklucie w sercu. Nie wzbudzilaby jego podejrzen, gdyby nie nerwowe zachowanie. Przyspieszyla kroku.

To byl Tucznik. Kiedy stracila go z oczu, wlasnie przepychal sie miedzy stolikami. Widziany z bliska, nie sprawial wrazenia grubasa. Byl muskularny, poruszal sie szybko i zwinnie. Zgubila go na chwile przy Chartres, gdy wpadla pod kolumnade katedry sw. Ludwika. Kosciol byl otwarty i zastanawiala sie, czy nie wejsc do srodka, gdzie w obliczu swietosci moze pusciliby ja wolno. Bzdura! Zabija ja! W kosciele, na ulicy, w tlumie. W kazdym miejscu, w ktorym ja znajda. Przesladowca byl niedaleko. Bardzo chciala wiedziec, jak szybko sie zbliza. Czy idzie szybkim krokiem i udaje spokoj? Moze biegnie truchtem? Fatalnie, jesli pedzi chodnikiem, gotow do napasci, gdy tylko bedzie dostatecznie blisko… Szla dalej.

Skrecila w lewo na St. Anne, przeszla na druga strone. Gdy byla juz prawie przy Royale, odwazyla sie zerknac do tylu. Zblizal sie. Szedl po drugiej stronie i przyspieszal kroku.

Nerwowe szarpniecie glowa bylo gwozdziem do jej trumny. Przesladowca nie mial juz watpliwosci. Puscil sie truchtem.

“Musze sie dostac na Bourbon” – pomyslala. Mecz zaczynal sie za cztery godziny, na ulicy bylo pelno kibicow Saintsow, ktorzy woleli swietowac przed pierwszym gwizdkiem, bo po ostatnim nie mieli zazwyczaj powodow do radosci. Skrecila w Royale, przebiegla kilka krokow i zwolnila do szybkiego marszu. Wciaz byl za nia i truchtal po chodniku, w kazdej chwili gotow puscic sie pedem. Darby weszla na jezdnie, gdzie tloczyla sie grupa kibicow nudzacych sie przed meczem. Skrecila w Dumaine i zaczela biec. Ulica Bourbon byla juz niedaleko, a wokol pelno ludzi.

Slyszala go – nie musiala sie ogladac. Byl z tylu, coraz blizej. Kiedy znalazla sie na Bourbon, od Tucznika dzielilo ja piecdziesiat stop. Wyscig dobiegl konca. Ujrzala swoje anioly, wytaczajace sie halasliwie z baru: trzech poteznych mlodziencow ze spora nadwaga, przystrojonych przeroznymi czarno-zlotymi elementami dekoracyjnymi Saintsow. Gdy do nich podbiegla, kiwali sie na jezdni.

– Pomozcie mi! – wrzasnela, wskazujac reka Tucznika. – Ten facet mnie goni! Chce mnie zgwalcic! Zatrzymajcie go!

Co za cholera! Zdaje sie, ze seks na ulicach miasta staje sie coraz powszechniejszy, ale niech ich szlag trafi, jesli ktos skrzywdzi te lalunie!

– Prosze, pomozcie mi! – krzyczala Darby rozpaczliwie.

Nagle na ulicy zrobilo sie cicho. Wszyscy zamarli, nawet Tucznik. Nie dal jednak za wygrana, postapil kilka niepewnych krokow i ruszyl do przodu. Trzej swieci [7] staneli przed nim z uniesionymi piesciami i blyszczacymi wsciekloscia oczyma. Wszystko trwalo zaledwie kilka sekund. Tucznik wyrzucil jednoczesnie obydwie rece; prawa trafil w gardlo pierwszego, lewa zadal ogluszajacy cios prosto w nos drugiego. Obaj junacy pisneli i osuneli sie ciezko na ziemie. Trzeci nie mial jednak zamiaru uciekac. Facet skrzywdzil jego kumpli, a nikt nie bije bezkarnie kibicow Saintsow. Tucznik poradzilby sobie z nim bez problemu, gdyby nie to, ze pierwszy chwat padajac przygwozdzil jego stope, co pozbawilo go rownowagi. Szarpnal noga, a w tym samym czasie pan Benjamin Chop z Thibodaux w Luizjanie kopnal go bez pardonu w krocze. Darby juz zdazyla wmieszac sie w tlum, gdy poslyszala ryk z bolu swego przesladowcy.

Bijatyka rozgorzala na dobre. Pan Chop kopnal padajacego chojraka w zebra. Numer jeden zerwal sie z ziemi, po czym z zakrwawiona twarza i dzikim spojrzeniem dobral sie do Tucznika. Zacisnal potezne lapska na jego dloniach, otulajacych mocno nadwerezone jadra, puscil i zaczal kopac, w czym towarzyszyl mu klnacy na czym swiat stoi pan Chop. Wreszcie ktos krzyknal: “Gliny!” – i to uratowalo zycie Tucznikowi. Pan Chop i numer jeden pomogli wstac dochodzacemu do siebie numerowi drugiemu i wszyscy trzej znikneli w czelusciach jakiegos baru. Tucznik podniosl sie chwiejnie i szurajac nogami dobrnal do chodnika, jak pies potracony przez osiemnastokolowa ciezarowke, czolgajacy sie do domu, by tam zdechnac.

Darby ukryla sie w ciemnym kacie pubu przy Decatour, wypila kawe, a potem piwo. Potem znow kawe i piwo. Rece jej drzaly, zoladek podchodzil do gardla. Cudownie pachnialy po’boys [8], lecz nie przelknelaby ani kesa. Po trzech godzinach, gdy wypila juz trzy piwa i trzy kawy, zamowila talerz krewetek i wode mineralna.

Alkohol uspokoil ja nieco, krewetki dodaly sil. “Tutaj jestem bezpieczna – myslala. – Obejrze mecz i zostane tu, dopoki nie zamkna”.

Przed pierwszym gwizdkiem pub byl juz pelny. Wszyscy ogladali mecz na szerokim ekranie telewizora wiszacego nad barem i upijali sie. Zostala wielbicielka Saintsow. Miala nadzieje, ze jej anioly maja sie dobrze i sa na stadionie. Tlum wrzeszczal i przeklinal Redskinow.

Siedziala w swoim kaciku dlugo po przegranej Saintsow, a potem zniknela w ciemnosci.

Gdy w ktoryms momencie Saintsi zaczeli przegrywac czterema golami, Edwin Sneller wylaczyl telewizor. Rozprostowal nogi, a potem podszedl do aparatu i wykrecil numer telefonu w sasiednim pokoju.

– Wsluchuj sie w moj angielski – zaczal zabojca. – Zwroc mi uwage, jesli nie spodoba ci sie moja wymowa.

– Dobrze. Dziewczyna jest w miescie – oznajmil Sneller. – Jeden z naszych ludzi widzial ja rano na placu Jacksona. Gonil ja przez trzy przecznice, a potem zgubil.

– W jaki sposob?

– To niewazne. Uciekla mu, ale jest tutaj. Ma bardzo krotkie i bardzo jasne wlosy.

– Jasne?

Sneller nie lubil sie powtarzac, szczegolnie gdy prosil go o to ten przybleda.

– Moj czlowiek mowi, ze dziewczyna nie jest juz brunetka. Ma jasne, niemal biale wlosy. Rano byla ubrana w zielone wojskowe spodnie i brazowa lotnicza kurtke. Rozpoznala go jakos i zwiala.

– Rozpoznala go? Czy to znaczy, ze widziala go wczesniej?

– Nie wiem. – Idiotyczne pytanie!

– Jak ci sie podoba moj angielski?

– Bez zarzutu. Pod twoimi drzwiami lezy wizytowka. Rzuc na nia okiem.

Khamel odlozyl na chwile sluchawke i podszedl do drzwi. Po chwili wrocil.

– Kto to?

– Verheek to holenderskie nazwisko, ale facet jest Amerykaninem. Pracuje w Waszyngtonie dla FBI. Byl przyjacielem Callahana. Razem studiowali prawo w Georgetown. Verheek niosl wczoraj trumne na pogrzebie, a wieczorem walesal sie po barach w okolicy uniwersytetu i wypytywal o dziewczyne. Dwie godziny temu nasz czlowiek znalazl sie w jednym z tych barow i udajac agenta federalnego wdal sie w rozmowe z barmanem, ktory studiuje prawo i zna dziewczyne. Ogladali mecz, rozmawiali i chlopak przyniosl mu te wizytowke. Verheek mieszka w Hiltonie w pokoju 1909.

– To piec minut drogi stad.

– Owszem. Wykonalismy kilka telefonow do Waszyngtonu. Facet nie jest agentem. Pracuje jako radca prawny. Znal Callahana i moze znac dziewczyne. Wyglada na to, ze stara sie ja znalezc.

– A ona wszystko mu opowie, tak?

– Zapewne.

– Co z moim angielskim?

– Mozesz sie nie martwic.

Khamel odczekal godzine i wyszedl z hotelu. W marynarce i z krawatem wygladal jak zwykly spacerowicz przechadzajacy sie o zmroku. Szedl w strone rzeki. Niosl sportowa torbe i palil papierosa. Po pieciu minutach wszedl do foyer Hiltona. Przedarl sie przez tlum kibicow wracajacych do domu po meczu i wszedl do windy. Wysiadl na dwudziestym pietrze i zszedl schodami na dziewietnaste.

Вы читаете Raport “Pelikana”
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату