Coal mowil dalej:
– W porzadku, zalozmy, ze ma pan racje i po miescie kraza teraz tysiace kopii raportu. Jakie to ma znaczenie? Zadnego… Oczywiscie pod warunkiem, ze nasz przyjaciel nie dopuscil sie tych wszystkich swinstw, bo wtedy…
– Bo wtedy dobiora mi sie do dupy.
– Owszem, powiedzialbym nawet, ze dobiora sie nam do dupy.
– Ile wzielismy?
– Miliony… posrednio i bezposrednio. – Zgodnie z prawem i wbrew prawu, o czym prezydent nie wiedzial, bo Coal nie byl laskaw poinformowac go o tym.
Prezydent podszedl powoli do sofy.
– Moze zadzwonilbys do Granthama i wybadal, co wie? Wypytal o to i owo? Jesli blefuje, szybko sie polapiesz. Jak myslisz?
– Sam nie wiem…
– Przeciez rozmawiales z nim kiedys, prawda? Wszyscy znaja Granthama.
Coal przechadzal sie teraz za sofa.
– Istotnie, rozmawialem z nim. Ale jesli ni z tego, ni z owego zaczne go wypytywac, facet moze nabrac podejrzen.
– Coz… chyba masz racje.
Prezydent chodzil z jednej strony sofy, a Coal z drugiej.
– Co nam grozi? – spytal w koncu prezydent.
– Najgorszy wariant wyglada tak: nasz przyjaciel rzeczywiscie jest w to wplatany. Pan osobiscie prosil Voylesa o wstrzymanie sledztwa w jego sprawie. Prasa dowiaduje sie o wszystkim i wyjawia machlojki naszego przyjaciela. Voyles chowa glowe w piasek i tlumaczy sie, ze na panskie polecenie scigal innych podejrzanych i nie zwracal uwagi na naszego przyjaciela. “Post” szaleje, bo ma dowody na kolejna afere korupcyjna, w ktora sa zamieszane najwyzsze kregi wladzy. Nastepne wybory przechodza nam kolo nosa.
– Cos jeszcze?
– Tak. To kompletna bzdura. Raport jest fantazmatem. Grantham niczego nie znajdzie, a ja jestem juz spozniony na odprawe personelu. – Podszedl do drzwi. – W przerwie na lunch umowilem sie na squasha. Wroce o pierwszej.
Gdy za Coalem zamknely sie drzwi, prezydent odetchnal z ulga. Na popoludnie zaplanowal partie golfa do osiemnastu dolkow i nie mial zamiaru zawracac sobie glowy zadnym “Pelikanem”. Jesli Coal sie nie przejmuje, to mozna spac spokojnie.
Wystukal numer na klawiaturze telefonu i czekal cierpliwie na zgloszenie sie Boba Gminskiego. Szef CIA fatalnie gral w golfa i byl jednym z niewielu, ktorych prezydent ogrywal bez wysilku, dlatego zaprosil go na popoludniowa partyjke. Gminski zgodzil sie natychmiast; mial oczywiscie tysiace innych obowiazkow, ale czy mozna odmowic glowie panstwa…?
– A tak przy okazji, Bob, co z ta sprawa “Pelikana” w Nowym Orleanie?
– No coz, szefie… – Gminski odchrzaknal, udajac beztroske. – Mowilem Fletcherowi w piatek, ze rzecz jest fascynujacym popisem wyobrazni. Wedlug mnie autorka tego dziela powinna rzucic studia prawnicze i zajac sie kariera literacka… Cha, cha, cha…
– Swietnie, Bob. Czyli to bzdura?
– Wciaz sprawdzamy.
– Do zobaczenia o trzeciej. – Prezydent odlozyl sluchawke i natychmiast chwycil za kij.
ROZDZIAL 25
Riverwalk jest zatloczonym deptakiem, ciagnacym sie wzdluz rzeki. W centrum handlowym miesci sie okolo dwustu sklepow, kawiarni i restauracji, rozmieszczonych na kilku poziomach; wiekszosc z nich jest przykryta wspolnym dachem, a czesc wyjsc z pasazu prowadzi na nadbrzezny bulwar. Nieco dalej zaczyna sie ulica Poydras, lezaca o rzut kamieniem od dzielnicy.
Darby zjawila sie w pasazu o jedenastej. Usiadla w kacie malenkiego bistro i zamowila kawe. Probowala tez czytac gazete – wszystko po to, zeby opanowac napiete nerwy. Sklep Frenchmen’s Bend znajdowal sie pietro nizej, za rogiem. Denerwowala sie i nic nie mogla na to poradzic.
W glowie miala caly plan dzialania, rozpisany co do minuty. Byla przygotowana na kazda ewentualnosc. Spala tylko dwie godziny; reszte nocy poswiecila na rysowanie w notatniku diagramow i rozpisywanie opcji. Jesli zginie, to na pewno nie dlatego, ze zapomniala odrobic lekcje.
Nie mogla calkiem polegac na Verheeku, ktory pracowal dla federalnej agencji egzekwowania prawa, czesto kierujacej sie w swym postepowaniu wlasnymi zasadami. Gavin byl podwladnym prawdziwego paranoika, znanego ze swych nie zawsze etycznych metod dzialania. Paranoik z kolei podlegal prezydentowi, ktory stal na czele administracji skladajacej sie z idiotow. Prezydent mial bogatych i szczwanych przyjaciol, ktorzy swego czasu dali mu bardzo duzo pieniedzy.
“Jednak w tej chwili, malenka, nie ma nikogo innego, komu moglabys zaufac” – przekonywala sie w duchu. Po pieciu dniach uciekania i dwoch bliskich trafieniach rzucala recznik na ring. Nowy Orlean stracil swoj czar. Potrzebowala pomocy i jesli musi zaufac glinom, to FBI nadaje sie do tego rownie dobrze jak inni.
Jedenasta czterdziesci piec. Zaplacila za kawe i wmieszala sie w tlum kupujacych. We Frenchmen’s Bend kilkunastu klientow ogladalo ubrania. Przeszla obok wejscia, przy ktorym za dziesiec minut powinien zjawic sie jej przyjaciel. Wslizgnela sie do ksiegarni za sasiednim sklepem. Obok Frenchmen’s Bend byly przynajmniej trzy butiki, z ktorych mogla obserwowac wejscie, udajac zaabsorbowana zakupami klientke. Wybrala ksiegarnie, poniewaz sprzedawcy nie byli tu tak namolni, a kupujacy zatrzymywali sie na dluzej. Najpierw obejrzala magazyny i kolorowe pisma; gdy do umowionej pory zostaly tylko trzy minuty, wkroczyla miedzy polki z ksiazkami kucharskimi i rzucila okiem na wejscie do sklepu z odzieza.
Thomas mowil, ze Verheek zawsze sie spoznia. Darby da mu jednak tylko pietnascie minut. Potem zniknie.
Spodziewala sie, ze przyjdzie dokladnie o dwunastej i… oto i on! Czarna bluza treningowa, czerwona baseballowka, zlozona gazeta. Byl chudszy, niz myslala, ale przez kilka ostatnich dni mogl stracic na wadze. Serce przyspieszylo gwaltownie. “Uspokoj sie – skarcila sie w duchu. – Uspokoj sie, do cholery!”
Zdjela z polki gruba ksiazke kucharska i spojrzala zza niej na Verheeka. Byl siwawy i mial dosyc ciemna karnacje. Oczy ukryl za przeciwslonecznymi okularami. Krecil sie nerwowo i sprawial wrazenie poirytowanego – dokladnie tak jak wtedy, gdy rozmawiali przez telefon. Przekladal gazete z reki do reki, przenosil ciezar ciala z jednej nogi na druga i rozgladal sie niespokojnie.
Wszystko w porzadku. Tak go sobie wyobrazala. Bylo w nim cos kruchego, cos bardzo ludzkiego, co swiadczylo, ze boi sie nie mniej niz ona.
Po pieciu minutach wszedl do sklepu – tak jak mu kazala – i stanal przy stojaku z kurtkami.
Khamel nauczyl sie nie bac smierci. Otarl sie o nia wiele razy i wiedzial, jak opanowac strach. Po prawie trzydziestu latach stawania twarza w twarz ze smiercia nic, absolutnie nic, nie moglo go zaskoczyc. Ekscytowal sie jedynie seksem – reszta nie robila na nim wrazenia. W tej chwili dawal przedstawienie: wiercil sie i strzelal niespokojnie oczami na boki. Wyszedl calo z pojedynkow z ludzmi nie ustepujacymi mu pod wzgledem profesjonalizmu, wiec z pewnoscia potrafi dobrze rozegrac spotkanie ze zdesperowana dziewczyna. Przerzucal mysliwskie kurtki i udawal zdenerwowanego.
W kieszeni mial chusteczke, ze niby nagle sie przeziebil i dlatego ma taki niski i zachrypniety glos. Sluchal nagrania niemal ze sto razy i byl pewny, ze potrafi nasladowac intonacje nieco spiewnego dialektu Srodkowego Zachodu. Verheek mowil bardziej przez nos – dlatego Khamel udawal, ze jest przeziebiony i musi stale uzywac chusteczki.
Zawsze staral sie, by nikt nie zaszedl go od tylu, tym razem musial jednak zgodzic sie na zasady gry. Nie widzial jej. Gdy uslyszal glos, stala tuz za jego plecami.
– Gavin?