Odwrocil sie gwaltownie. Ogladala bialy slomkowy kapelusz z szerokim rondem.
– Darby… – Wyciagnal szybko chusteczke i udal, ze kicha. Jej wlosy mialy zlocista barwe i byly krotsze niz jego. Ponownie kichnal i zakaszlal. – Chodzmy stad – powiedzial. – Nie podoba mi sie to wszystko.
Chryste, a czy jej sie podoba?! Jest poniedzialek i wszystkie kolezanki ze studiow zajmuja sie wlasnymi sprawami, a ich jedynym zmartwieniem jest kolejne zaliczenie. Dlaczego akurat jej sie to przytrafilo? Dlaczego musi sie maskowac i bawic w policjantow i zlodziei z facetem, ktory moze sprowadzic na nia nieszczescie?
– Rob, co ci kaze. Przeziebiles sie?
Kichnal w chusteczke i odezwal sie szeptem:
– Tak, w nocy. Przesadzilem z klimatyzacja. Chodzmy stad.
– Idz za mna. – Wyszli ze sklepu. Darby wziela go za reke i poprowadzila schodami prosto na bulwar.
– Widzialas ich? – spytal.
– Nie, jeszcze nie. Ale jestem pewna, ze sa niedaleko.
– Dokad mnie, do diabla, ciagniesz? – zachrypial.
Maszerowali bulwarem coraz szybciej. Rozmawiali, nie patrzac na siebie.
– Nie pytaj i wyciagaj nogi.
– Idziesz za szybko, Darby. Mozemy wzbudzic podejrzenia. Zwolnij! Posluchaj, to szalenstwo! Pozwol mi zadzwonic, zalatwic ochrone… Za dziesiec minut bedzie tu trzech agentow… – trajkotal jak prawdziwy Verheek. To dzialalo! Trzymali sie za rece i pedzili na zlamanie karku.
– Nic z tego. – Zwolnila.
Bulwar byl pelen ludzi. Obok parowca “Krolowa Delty” ustawila sie kolejka wycieczkowiczow. Staneli na jej koncu.
– Co ty, do cholery, kombinujesz? – spytal.
– Czy zawsze tak sie ciskasz? – odpowiedziala szeptem.
– Zawsze. Szczegolnie gdy musze robic cos glupiego, a to, co robimy, to idiotyzm! Chcesz poplynac statkiem?
– Aha.
– Dlaczego? – Kichnal i rozkaszlal sie na dobre. Moglby zalatwic ja jedna reka, ale wszedzie bylo pelno ludzi. Z przodu, z boku, za nimi. Khamel szczycil sie tym, ze kazda robote wykonuje tak samo starannie, nie zostawiajac sladow, a tutaj wywolalby zamieszanie. Wsiadzie wiec na statek, poudaje Verheeka przez kilka nastepnych minut, a potem sie zobaczy. Tak… Najlepiej bedzie, jesli zaprowadzi ja na gorny poklad, tam zabije, wrzuci trupa do rzeki i zacznie wrzeszczec, ze wypadek, ze znowu ktos sie utopil. To powinno sie udac. Jesli nie, poczeka cierpliwie na inna okazje. Dziewczyna nie przezyje nastepnej godziny. Gavin byl nerwusem, wiec czas sie powsciekac: – Pytalem, dlaczego.
– Bo mile stad w gore rzeki ktos zostawil dla mnie samochod na parkingu kolo przystani. Doplyniemy tam za pol godziny – tlumaczyla szeptem. – Zejdziemy ze statku, wsiadziemy do auta i beda mogli nas pocalowac.
Kolejka zaczela sie przesuwac.
– Nie lubie plywac. Cierpie na chorobe morska. Brzydko mi to pachnie, Darby – zakaszlal i rozejrzal sie wokol wzrokiem osaczonego zwierzecia.
– Uspokoj sie, Gavin. Uda nam sie.
Khamel podciagnal spodnie nalezace kiedys do Verheeka. Mialy dziewiecdziesiat centymetrow w pasie, dlatego nalozyl na siebie osiem par gatek. Bluza treningowa byla w najwiekszym rozmiarze. Z pewnoscia wygladal jak ktos wazacy przynajmniej sto dziewiecdziesiat funtow. Albo i wiecej. Wazne, ze nie domyslila sie niczego.
Dochodzili do trapu “Krolowej Delty”.
– Nie podoba mi sie to – baknal na tyle glosno, by go uslyszala.
– Zamknij sie – odparla.
Jakis mezczyzna podbiegl do konca kolejki i przepchnal sie lokciami przez obladowany torbami i aparatami tlum.
Turystow bylo takie mrowie, jakby przejazdzka parowcem stanowila najwieksza atrakcje sezonu. Nowo przybyly mial doswiadczenie w zabijaniu, ale nigdy nie robil tego na oczach gromady ludzi. Widzial glowe dziewczyny. Przeciskal sie rozpaczliwie do przodu. Ludzie obrzucali go przeklenstwami, lecz nie zwracal na to uwagi. Pistolet mial ukryty w kieszeni, lecz zblizajac sie, wyszarpnal go i trzymal w rece wyciagnietej wzdluz prawego uda. Stala obok trapu; jeszcze chwila i wejdzie na statek. Rzucil sie do przodu i rozepchnal tlum. Wycieczkowicze oburzyli sie glosno, a gdy ujrzeli bron, zaczeli wrzeszczec. Trzymala za reke mezczyzne, ktory bez przerwy cos mowil. Postawila juz jedna noge na trapie, gdy odtracil ostatnia osobe i przylozyl pistolet do podstawy czaszki mezczyzny, tuz pod czerwona czapeczka. Wystrzelil tylko raz. Ludzie z wrzaskiem padli na ziemie.
Gavin upadl ciezko na trap. Darby krzyknela i cofnela sie przerazona. W uszach dzwonil jej huk wystrzalu, slyszala rozwrzeszczanych ludzi, pokazujacych Verheeka palcami. Mezczyzna z pistoletem biegl w strone centrum handlowego, gdzie mogl latwo ukryc sie w tlumie. Jakis gruby, obwieszony aparatami facet rozwrzeszczal sie histerycznie. Widziala uciekajacego zabojce nie dluzej niz sekunde. Potem zniknal. Nie miala pojecia, kim byl. Krzyczala na cale gardlo i nie mogla przestac.
– On ma pistolet! – zawolala jakas kobieta.
Tlum otaczajacy Verheeka cofnal sie. Gavin podniosl sie na kolana, w prawej dloni trzymal maly rewolwer. Kolysal sie zalosnie w przod i w tyl, jak cierpiace na chorobe sieroca dziecko. Z brody sciekala mu krew, gromadzaca sie w kaluze u jego stop. Zwiesil glowe. Mial zamkniete oczy. Przesunal sie na kolanach o kilka cali, prosto w kaluze wlasnej krwi.
Tlum cofnal sie jeszcze bardziej, przerazony widokiem czlowieka walczacego ze smiercia. Postrzelony znow ruszyl chwiejnie przed siebie, nie wiadomo po co – moze w nadziei, ze ruch utrzyma go przy zyciu. Zaczal belkotac. Z jego gardla wydobywaly sie glosne, bolesne jeki – zalosna skarga w trudnym do rozpoznania jezyku.
Krew splywala mu z nosa i brody. Wciaz zawodzil w jakims niezrozumialym dialekcie. Dwoch czlonkow zalogi parowca stalo na trapie i przygladalo sie agonii, bojac sie zblizyc. Widzieli kolyszacy sie wraz z cialem rewolwer.
Jakas kobieta wybuchnela placzem, potem nastepna. Darby cofnela sie o krok.
– To Egipcjanin – uslyszala szept niskiej pani o ciemnym kolorze skory.
Tlumowi zahipnotyzowanemu smiercia bylo to obojetne.
Zakolysal sie po raz kolejny i dotarl do krawedzi bulwaru. Rewolwer wpadl do rzeki. Verheek upadl na brzuch. Z glowy, zwieszonej nad woda, skapywala krew. Z tylu rozlegly sie jakies krzyki. Obok umierajacego stanelo dwoch policjantow. Tlum przyblizyl sie, chcac zobaczyc trupa. Darby szla tylem, z trudem unoszac stopy. W koncu odwrocila sie i odeszla.
Policjanci beda zadawac pytania, na ktore i tak nie odpowie, wiec wolala uniknac spotkania z nimi. Czula ogarniajaca ja slabosc. Musi gdzies usiasc i pomyslec. W pasazu przy Riverwalk byl bar z ostrygami – zatloczony, jak zwykle w porze lunchu. Przeszla na tyl i znalazla toalety. Zamknela drzwi kabiny i usiadla na sedesie.
Opuscila Riverwalk, gdy zapadl zmrok. Od hotelu Westin dzielily ja tylko dwie przecznice; miala nadzieje, ze zdola tam dotrzec, zanim ktos zastrzeli ja na ulicy. W centrum handlowym kupila nowe rzeczy. Zmienila takze okulary i kapelusz. Miala juz dosyc wydawania pieniedzy na kolejne przebrania. Miala dosyc wszystkiego.
Dotarla do Westin bez problemu, okazalo sie jednak, ze wszystkie pokoje sa zajete. Przez godzine siedziala w jasno oswietlonym foyer i pila kawe. Musiala uciekac, ale bez paniki. Miala sporo rzeczy do przemyslenia.
A moze za duzo myslala? Moze zorientowali sie, ze starannie planuje swoje posuniecia i dostosowali sie do niej.
Wyszla z hotelu i zatrzymala jadaca Poydras taksowke. Za kierownica siedzial przygarbiony siwy Murzyn.
– Musze dostac sie do Baton Rouge – powiedziala.
– Chryste, dziecino, to kawal drogi!
– Ile pan wezmie? – spytala szybko.
Pomyslal chwile.
– Stowke i piecdziesiat.
Wpelzla na tylne siedzenie i podala kierowcy dwa banknoty.
– Dam panu dwiescie, tylko prosze jechac szybko i sprawdzac od czasu do czasu, co sie dzieje z tylu. Moge byc sledzona.