swej milosci do Teresy. Natychmiast po przekroczeniu granicy zaczal powatpiewac, czy naprawde tak sie musialo stac: uswiadomil sobie, ze do Teresy doprowadzil go lancuch smiesznych przypadkow, ktore wydarzyly sie przed siedmiu laty (na poczatku byl ischias jego szefa) i ze przez nie wraca do klatki, z ktorej nie bedzie juz wyjscia.
Czy to oznacza, ze w jego zyciu nie bylo zadnego „es muss sein”, zadnej wielkiej koniecznosci? Mysle, ze jednak bylo cos takiego. Nie byla to milosc, byl to jego zawod. Do medycyny nie doprowadzil go przypadek ani rozumowa kalkulacja, ale gleboka potrzeba wewnetrzna. Jesli mozna dzielic ludzi na jakies kategorie, to na podstawie tych glebokich wewnetrznych pragnien, ktore ich doprowadzaja do tej czy innej calozyciowej dzialalnosci. Kazdy Francuz jest inny. Ale wszyscy aktorzy na calym swiecie sa do siebie podobni, w Paryzu, w Pradze i w najbardziej zabitym deskami teatrze prowincjonalnym. Aktorem jest ten, kto od dziecinstwa zgadza sie wystepowac przez cale zycie przed anonimowa publicznoscia. Bez tej podstawowej zgody, ktora nie ma nic wspolnego z talentem, ktora jest istotniejsza od talentu, nie mozna zostac aktorem. Podobnie lekarzem jest ten, kto zgadza sie zajmowac sie przez cale zycie, z wszystkimi tego konsekwencjami, cialem ludzkim. Ta podstawowa zgoda (a nie talent czy zrecznosc) pozwala mu juz na pierwszym roku wejsc do prosektorium, a w szesc lat pozniej stac sie lekarzem.
Chirurgia doprowadza podstawowy imperatyw powolania lekarskiego az do ostatecznej granicy, na ktorej ludzkie dotyka boskiego. Jesli walniecie kogos palka w glowe, upadnie i przestanie oddychac raz na zawsze. Ale i tak kiedys przestalby oddychac. Takie morderstwo wyprzedzi tylko to, co nieco pozniej pan Bog sam by zalatwil. Bog, jak mozna sadzic, liczyl sie z morderstwami, ale nie liczyl sie z chirurgia. Nie przypuszczal, by ktos odwazyl sie wsadzic reke do srodka mechanizmu, ktory on wymyslil, opakowal pieczolowicie w skore, zapieczetowal i zamknal przed oczyma czlowieka. Kiedy Tomasz po raz pierwszy wbil skalpel w skore spiacego w narkozie czlowieka, a potem zdecydowanym ruchem te skore przecial rownym i pewnym pociagnieciem (jak gdyby byl to kawal niezywego materialu, plaszcz, suknia, zaslona) przezyl krotkie lecz intensywne uczucie swietokradztwa. Ale to wlasnie go tak pociagnelo! To bylo „es muss sein”, zakorzenione w nim gleboko, do ktorego nie doprowadzil go zaden przypadek, zaden ischias ordynatora, nic zewnetrznego.
Jak to mozliwe, ze cos tak glebokiego zrzucil z siebie tak szybko, lekko i energicznie?
Odpowiedzialby nam, iz zrobil tak dlatego, ze nie chcial byc wykorzystany przez policje. Ale, szczerze mowiac, choc teoretycznie bylo to mozliwe (takie wypadki zdarzaly sie przeciez), nie bylo jednak zbyt prawdopodobne, aby policja wydrukowala falszywe oswiadczenia z jego podpisem. Czlowiek ma, oczywiscie, prawo lekac sie rowniez tych niebezpieczenstw, ktore nie sa zbyt prawdopodobne. Zgodzmy sie z tym. Zgodzmy sie rowniez na to, ze gniewal sie sam na siebie, na swa niezrecznosc i ze pragnal uniknac nastepnych kontaktow z policja, ktore wzmacnialy w nim poczucie bezsilnosci. Przyjmijmy rowniez, ze o powolaniu nie moglo juz przeciez byc mowy, bo mechaniczna praca w przychodni, gdzie przepisywal aspiryne nie miala z jego wyobrazeniem o medycynie nic wspolnego. Pomimo wszystko jednak szybkosc jego decyzji wydaje mi sie zaskakujaca. Czy nie kryje sie za nia jeszcze cos innego, glebszego, cos, co wymyka sie racjonalnej analizie?
8.
Chociaz dzieki Teresie pokochal Beethovena, Tomasz nie znal sie na muzyce i watpie, czy znal rzeczywista historie slawnego beethovenowskiego motywu „muss es sein? es muss sein!”.
Bylo to tak: niejaki pan Dembscher byl winien Beethovenowi piecdziesiat forintow i kompozytor, ktory wiecznie byl bez pieniedzy, upomnial sie o nie. „Muss es sein?” – westchnal nieszczesliwie pan Dembscher, a Beethoven zasmial sie rubasznie: „Es muss sein!” i zaraz zapisal te slowa w nutach i ulozyl na ten realistyczny motyw mala kompozycje na cztery glosy: trzy glosy spiewaja „es muss sein, es muss sein, ja, ja, ja” – tak byc musi, tak byc musi, tak, tak, tak, a czwarty glos dodaje: „heraus mit dem Beutel!” – wyciagnij zaraz portmonetke!
Ten sam motyw stal sie w rok pozniej podstawa czwartej frazy jego ostatniego kwartetu opus 135. Wtedy Beethoven nie myslal juz o portmonetce Dembschera. Slowa: „es muss sein!” pobrzmiewaly mu coraz uroczysciej, jak gdyby wypowiadalo je samo przeznaczenie. W jezyku Kanta nawet „dzien dobry” odpowiednio wypowiedziane moze przybrac ksztalt tezy metafizycznej. Niemczyzna jest jezykiem ciezkich stow. „Es muss sein” nie bylo juz zadnym zarcikiem, ale „der schwer gefasste Entschluss”.
Beethoven wiec przemienil zartobliwa inspiracje w powazny kwartet, dowcip w metafizyczna prawde. Jest to ciekawa historia o przemianie lekkiego w ciezkie (wiec, wedlug Parmenidesa, o przemianie pozytywnego w negatywne). Co dziwne, taka przemiana nas nie zaskakuje. Przeciwnie, zgorszyloby nas, gdyby Beethoven przemienil powage swego kwartetu w lekki zart czteroglosowego kanonu o portmonetce Dembschera. Dzialalby wtedy calkowicie zgodnie z duchem Parmenidesa: zmienilby ciezkie w lekkie, a wiec negatywne w pozytywne! Na poczatku (jako niedoskonaly szkic) bylaby wielka prawda metafizyczna, a na koncu (jako doskonale dzielo) leciutki zarcik. Tylko ze my juz nie umiemy myslec tak jak Parmenides.
Wydaje mi sie, ze owo agresywne, uroczyste, surowe „es muss sein” juz od dawna w glebi duszy draznilo Tomasza i ze istnialo w nim glebokie pragnienie, by przemienic wedlug zalecen Parmenidesa ciezkie w lekkie.
Przypomnijmy sobie, jak kiedys w ciagu jednej chwili zdecydowal sie nigdy nie ogladac swej pierwszej zony i syna i jak z poczuciem ulgi przyjal fakt, ze rozstali sie z nim ojciec i matka. Coz to bylo innego jak nie calkiem racjonalny, gwaltowny gest, ktorym odrzucil to, co przedstawialo mu sie jako ciezki obowiazek, jako „es muss sein”?
Ale wtedy to bylo „es muss sein!” zewnetrzne, wymuszone przez konwenanse spoleczne, a „es muss sein!” jego milosci do medycyny bylo wewnetrzne. Imperatyw wewnetrzny jest jeszcze silniejszy i dlatego w jeszcze wiekszym stopniu domaga sie rewolty.
Bycie chirurgiem oznacza rozkrawanie powierzchni rzeczy i patrzenie, co ukrywa sie w srodku. Chyba to wlasnie pragnienie prowadzilo Tomasza do checi poznania, co jest po drugiej stronie „es muss sein”; inaczej mowiac, co pozostanie z zycia, kiedy czlowiek pozbedzie sie tego, co dotychczas uwazal za swe poslannictwo.
Kiedy przedstawil sie dobrodusznej dyrektorce praskiego przedsiebiorstwa mycia witryn i okien, zobaczyl nagle wynik swej decyzji w calej konkretnosci i nieodwracalnosci i niemal sie przerazil. W tym przestrachu przezyl pierwszych kilka dni swej nowej pracy. Ale kiedy przezwyciezyl (trwalo to mniej wiecej przez tydzien) zaskakujaca niezwyklosc swego nowego zycia, zrozumial nagle, ze znalazl sie na dlugich wakacjach. Robil rzeczy, na ktorych w ogole mu nie zalezalo i bylo to piekne. Zrozumial nagle szczescie ludzi (dotychczas zawsze im wspolczul), ktorzy wykonuja zawod, do ktorego nie zmusza ich zadne wewnetrzne „es muss sein!” i o ktorym moga zapomniec w momencie, kiedy wychodza z pracy. Nigdy dotychczas nie znal tej blogiej obojetnosci. Jesli na stole operacyjnym cos mu nie wyszlo tak, jak tego pragnal, byl zrozpaczony i nie mogl spac. Czesto tracil wtedy ochote nawet na kobiety. „Es muss sein” jego zawodu bylo jak wampir, ktory mu wysysal krew.
Teraz chodzil po Pradze z tyczka do mycia witryn sklepowych i ze zdziwieniem stwierdzil, ze czuje sie o dziesiec lat mlodszy. Sprzedawczynie z wielkich magazynow zwracaly sie do niego „panie doktorze” (praski tam- tam funkcjonowal niezawodnie) i prosily go o rady dotyczace ich katarow, bolow kregoslupa i nieregularnych menstruacji. Niemalze wstydzily sie obserwujac, jak polewa szyba wode, wsadza szmate na kij i zaczyna myc witryne. Gdyby mogly zostawic klientow w sklepie, z pewnoscia odebralyby mu tyczke i myly szyby zamiast niego. Tomasza zamawialy na ogol duze sklepy, ale przedsiebiorstwo posylalo go czesto rowniez do prywatnych klientow. Ludzie przezywali jeszcze wowczas masowe przesladowania czeskich intelektualistow w jakiejs euforii solidarnosci. Kiedy jego dawni pacjenci dowiedzieli sie, ze Tomasz myje okna, dzwonili do jego przedsiebiorstwa i zamawiali go. Witali go butelka szampana albo sliwowicy, wypisywali zaswiadczenia, ze umyl trzynascie okien i przez dwie godziny gadali z nim i wznosili toasty. Tomasz odchodzil do nastepnego mieszkania albo sklepu w swietnym humorze. Rodziny oficerow rosyjskich zamieszkaly w jego kraju, z radia rozbrzmiewaly pelne pogrozek wystapienia urzednikow Ministerstwa Spraw Wewnetrznych, ktorzy zastapili wyrzuconych z pracy redaktorow, a on szwendal sie pijany po Pradze i wydawalo mu sie, ze idzie z jednej uroczystosci na druga. Byly to jego wielkie wakacje. Wracal do czasow kawalerstwa. Nagle bowiem byl bez Teresy. Widywal sie z nia tylko w nocy, kiedy wracala z restauracji, a on lekko przebudzal sie z pierwszego snu, a potem rano, kiedy ona jeszcze byla zaspana, a on spieszyl sie do pracy. Mial szesnascie godzin wylacznie dla siebie i byla to nieoczekiwana przestrzen wolnosci. Przestrzen ta od wczesnej mlodosci oznaczala dla niego kobiety.