chlopakow? Pracuja dla mnie. A zauwazyles barke, ktora przed chwila tedy plynela? Sterowal nia moj czlowiek. Upewnialismy sie, czy nikt cie nie sledzi.
Debre wsunal rece do kieszeni. Anglik przyjrzal sie mu uwaznie.
– Gdzie towar?
– W magazynie.
– Miales go przyniesc tutaj.
– Paryska policja przez cala noc przeprowadza kontrole drogowe. Podobno chodzi o zagrozenie atakiem bombowym. Szukaja jednego z ugrupowan arabskich. Chyba algierskiego. Przynoszenie jej tutaj nie byloby bezpieczne.
Anglik nie zauwazyl zadnych patroli drogowych.
– Skoro policja moze mnie zatrzymac na ulicy, w jaki sposob mam przetransportowac towar z powrotem do miasta?
– To juz twoj problem, przyjacielu.
– Gdzie jest magazyn?
– W dokach, pare kilometrow w dol rzeki. – Ruchem glowy wskazal dzielnice lacinska. – Mam samochod.
Anglikowi nie podobala sie zmiana planow, ale nie mial wyboru. Skinal glowa i podazyl za Debrem na gore, po kamiennych schodkach, a potem przez Pont St. Louis.
Ich oczom ukazala sie skapana w sztucznym swietle Notre Dame. Debre popatrzyl na wlosy Anglika i skrzywil usta z typowo galijska dezaprobata.
– Wygladasz niedorzecznie, ale musze przyznac, ze dobrze sie zamaskowales. Malo brakowalo i nie poznalbym cie.
– O to chodzilo.
– Niezle ciuchy. Bardzo modne. Powinienes uwazac, dokad idziesz w takim stroju. Niektorzy chlopcy mogliby wyciagnac bledne wnioski na twoj temat.
– Gdzie ten cholerny samochod?
– Cierpliwosci, przyjacielu.
Stal na Quai de Montebello z wlaczonym silnikiem. Za kierownica siedzial wielki mezczyzna i palil papierosa.
– Usiadz z przodu – zaproponowal Debre. – Bedzie ci wygodniej.
– Prawde mowiac, wole z tylu. A jesli jeszcze raz zachecisz mnie, abym usiadl z przodu, uznam, ze zastawiles na mnie pulapke. Wierz mi, Pascal: w najmniejszym stopniu nie chcialbys, zebym czul zagrozenie.
– Rob, jak chcesz. Mozesz siedziec z tylu, jesli masz ochote. Staralem sie tylko okazac uprzejmosc. Jezu Chryste!
Jechali przez dwadziescia minut. Wycieraczki pracowaly intensywnie, ogrzewanie glosno szumialo. Swiatla centrum Paryza powoli znikaly… Znalezli sie w ponurej dzielnicy przemyslowej; mrok rozpraszala zoltawa poswiata latarni sodowych. Debre spiewal do amerykanskiej muzyki, ktora wlasnie nadawano przez radio. Anglika bolala glowa. Opuscil szybe – wilgotne powietrze owialo mu policzek.
Zalowal, ze Debre nie siedzi cicho. Anglik wszystko o nim wiedzial. Pascal Debre nie potrafil zrealizowac swoich ambicji zyciowych. Pragnal byc skrytobojca, podobnie jak Anglik, lecz zawalil wazna robote przy eliminowaniu czlonka konkurencyjnego gangu. Blad kosztowal go utrate dwoch palcow i powaznie zaszkodzil karierze. Zdegradowano go do poziomu zwyklego bandyty, odpowiedzialnego za wymuszenia. Znany byl z prymitywnych, lecz skutecznych pogrozek: “Dajesz nam forse albo puszczamy z dymem ten twoj interes. Jak sprobujesz zawiadomic policje, zgwalcimy ci corke, a pozniej potniemy na sto kawalkow”.
Przejechali przez brame w ogrodzeniu z siatki drucianej, prosto do okopconego sadza magazynu. Powietrze bylo ciezkie od smrodu oleju i rzeki. Debre poszedl przodem do niewielkiego biura i zapalil swiatlo. Chwile pozniej wylonil sie stamtad z duza walizka, ktora trzymal w zdrowej rece.
Polozyl bagaz na masce samochodu i odblokowal zamki.
– To proste urzadzenie – tlumaczyl. – Tu jest zegar. Mozesz go nastawic na minute, godzine, tydzien. Na kiedy chcesz. Tutaj masz detonator, a tu maly ladunek wybuchowy. W zbiornikach znajduje sie benzyna. Walizka jest czysta jak lza. Nawet jesli jakis element przetrwa ogien – co malo prawdopodobne – nie ma mozliwosci, aby policja doszla jego sladem do ciebie lub do nas.
Debre zamknal wieko. Anglik wyciagnal koperte z frankami i rzucil ja na samochod obok walizki. Juz siegal po bombe, lecz Debre powstrzymal go, kladac mu na rece okaleczona dlon.
– Przykro mi, przyjacielu, ale cena wzrosla.
– Czemu?
– Nieprzewidywalne fluktuacje rynkowe. – Debre wyjal pistolet i wycelowal go w klatke piersiowa swego rozmowcy. Kierowca momentalnie znalazl sie za plecami Anglika, ktory nie mial watpliwosci, ze drugi napastnik rowniez ma bron. – Dobrze wiesz, jak to bywa, przyjacielu.
– Szczerze mowiac, nie. Moze mi wyjasnisz?
– Po naszej rozmowie zaczalem myslec.
– Pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy.
– Stul pieprzona jadaczke!
– Wybacz, Pascal, ze ci przerywam. Kontynuuj.
– Zadalem sobie proste pytanie. Dlaczego taki czlowiek jak ty, przyjacielu, potrzebuje takiego urzadzenia? Przeciez zawsze zabija nozem. Moze niekiedy pistoletem, ale zwykle nozem. Potem mnie olsnilo. Potrzebuje takiej walizki, bo tego zazadali jego pracodawcy. Jesli podniose cene, bedzie mu wszystko jedno, bo i tak obarczy kosztami zleceniodawce.
– Ile chcesz?
– Dwiescie.
– Umowilismy sie na sto.
– Warunki umowy sie zmienily.
– A jesli odmowie?
– To bedziesz musial szukac towaru gdzie indziej. Tylko pamietaj, ze moge ulec pokusie i zadzwonic do naszego przyjaciela z policji. Wiesz, jednego z tych, ktorych zaopatrujemy w wino i dziwki. Niewykluczone, ze ten przyjaciel dowie sie ode mnie, ze jestes w miescie w sprawach zawodowych.
– Niech bedzie. Zaplace ci tyle, ile zadasz, ale po robocie wykonam anonimowy telefon na paryska policje i wyjasnie, od kogo dostalem urzadzenie. Dzieki twojej glupocie bede im mogl powiedziec nawet to, gdzie mi je przekazano. Funkcjonariusze zloza ci wizyte, aresztuja cie, a twoi szefowie pozbawia reszty palcow.
Debre zrobil sie nerwowy. Mial rozbiegany wzrok, niespokojnie oblizywal wargi, a pistolet w jego lewej rece zaczal dygotac.
Dotychczas na jego grozby ludzie zwykle reagowali strachem. Nieczesto zdarzalo mu sie spotkac z kims pokroju Anglika.
– Dobra, wygrales – zdecydowal. – Wracamy do pierwotnej ceny. Sto tysiecy frankow. Bierz ten zlom i zjezdzaj stad.
Anglik postanowil pojsc za ciosem.
– Jak mam wrocic do Paryza?
– Twoj problem.
– To dluga trasa. Taksowka bedzie sporo kosztowala. – Wyciagnal reke i podniosl koperte. – Pewnie kolo stu tysiecy frankow.
– Co ty do cholery wymyslasz?
– Zabieram walizke i pieniadze. Jesli sprobujesz mnie zatrzymac, powiem policji o tym magazynie. Wierz mi, ze tym razem twoj szef w Marsylii nie poprzestanie na twojej dloni.
Debre uniosl pistolet. Anglik doszedl do wniosku, ze ta zabawa trwa zbyt dlugo. Pora na final. Szybkim jak blyskawica ruchem chwycil Debrego za reke i gwaltownie ja wykrecil, lamiac w kilku miejscach. Francuz ryknal z bolu, a jego bron z loskotem upadla na podloge.
Kolejny ruch nalezal do kompana Debrego. Anglik uznal, ze tamten nie uzyje pistoletu, aby nie zranic kumpla, i dlatego bedzie usilowal obezwladnic go ciosem w tyl glowy. Schylil sie, uderzenie trafilo w powietrze, a on zlapal