obliczen.
— Bzdura — odparl. — Takich pomyslow kazdy ma na kopy. Decyduja tylko obliczenia.
Za oknem slychac bylo smiech i uderzenia rakiet o pilke.
Z dolu ktos sypnal o szybe garscia piasku. To Rita z laboratorium profesora Dietricha, przyjaciolka Jerzego, stosuje te dziecinna metode, aby go wywolac z pokoju. Jerzy zaczal sie spieszyc:
— Przepraszam cie, Jack, musze juz isc.
Wybiegl z pokoju jak na skrzydlach. W drzwiach zatrzymal sie jednak i dodal:
— A swoja droga wczorajszy pomysl przyszedl mi do glowy na dansingu — zapamietaj to sobie.
Wiedzialem o tym doskonale, niepotrzebnie mi to mowil. No coz, nie pozostaje mi nic innego, jak samemu zabrac sie do opracowywanego przez nas projektu. Chodzi o problem zaopatrzenia w wode ogromnego osiedla mieszkaniowego powstajacego na miejscu Himalajow. Ustalono, ze najwygodniej bedzie zaopatrzyc je w wode, stosujac w tym celu kondensacje pary, zawartej w atmosferze, i wlasnie nam, mnie i Jerzemu, przypadlo w udziale znalezc optymalny wariant rozmieszczenia stacji kondensacyjnych. Naszymi pracami kieruje docent Kislow. Wczoraj Jerzy zaproponowal, aby dla uproszczenia obliczen nalozyc na izokordyczny uklad wspolrzednych funkcje Greena-Martynowa. To jest wlasnie jego pomysl. Kiedy wiec wykonalem to nalozenie, udalo mi sie niezwykle latwo i jednoznacznie ustalic dlugo poszukiwane punkty. Kislow byl zachwycony, a Jerzego nazwal „wiecznie mlodym, cudownym dzieckiem”.
No, wiec licze. Trzeba stracic co najmniej piec minut na obliczenie jednej wspolrzednej. Ja licze, a on sie zabawia. Wyznaczylem juz trzy punkty, a ten nawet nie ma zamiaru wracac. Czuje sie tym dotkniety, ale licze sumiennie. Co mam robic? Taki to juz moj los, moj i wszystkich takich jak ja.
Przez otwarte okno wpada biala celuloidowa kulka. Slysze glos Jerzego:
— Jack, postaraj sie podac mi pilke, z laski swojej. Zagram tylko jeszcze kilka setow i na tym koniec, slowo honoru, Jack.
Jest to dla mnie zadanie nielatwe. Szukam pod stolem i pod pulpitem.
Reke mam wciaz jeszcze niezbyt wprawna. Znalazlem jednak pilke i wyrzucilem przez okno.
Jerzy krzyczy:
— Dziekuje, kochany Jack. Jestes bardzo dobry. Cichy glos Rity:
— Jack slucha sie ciebie jak maly piesek.
Po co ona to powiedziala. Nie wie chyba, ze mam wyjatkowo wyczulony sluch.
Znowu licze. Wyznaczenie poludniowych punktow jest trudniejsze — wystepuje tu ponad osiem tysiecy parametrow, a w toku obliczen trzeba jeszcze porownywac poszczegolne calki. Zreszta to nawet lepiej — przynajmniej praca nie jest taka nudna. To jest wlasnie cudowne — cala ta matematyczna zawilosc, scisla pajeczyna logiki i twarda, niewzruszona jak glaz nieuchronnosc rozwiazania, te krystaliczne abstrakcje, ksztaltnosc i dokladnosc. Matematyka jest naprawde piekna!
— Ona jest piekna! — krzyczy wpadajac do pokoju Jerzy.
— Masz na mysli matematyke? — pytam.
— Nie, Jack, wiosne i… Rite.
— Bardzo mozliwe. Zreszta znasz moj stosunek do tych spraw.
— Biedny Jack! — mowi Jerzy. — Dobry, wierny Jack! Coz mam odpowiedziec? Jest teraz w cudownym nastroju.
A mnie jest smutno. Znowu licze.
— Zostaw te obliczenia, Jack — przerywa mi Jerzy. — Zmeczyles sie juz chyba porzadnie. Chodz, pogadamy sobie.
— Jestes niepowazny — odpowiadam. — Mamy juz bardzo malo czasu.
— Nie martw sie. I tak zdazymy.
— Co na to powie Kislow? — pytam go. — Musisz sie jeszcze przeciez zastanowic nad wiszacym jeziorem.
— Dobrze, juz dobrze, Jack. Przekonales mnie. Stajesz sie ostatnio nieznosnym moralista.
Jerzy wyjmuje jakies czasopismo i z szelestem przerzuca jego kartki. A ja licze. Mija kilkanascie minut — Jerzy odrzuca gazete i siada na parapecie.
— Juz nie moge dluzej, Jack. Ten zapach doprowadza mnie do szalu.
— Wmowiles to sobie. A w ogole rozpusciles sie jak dziadowski bicz.
Utraciles wewnetrzna dyscypline. Dawniej byles inny.
— Chyba tak. Ale ty tego nie rozumiesz — odpowiada po chwili.
— Wszystko wskazuje na to, ze jestes zakochany.
— Chyba masz racje, jak zawsze zreszta.
— Nie mozesz pod zadnym pozorem dopuscic do tego, aby ten stan ducha, w jakim jestes, przeszkadzal ci w pracy.
— I znowu masz racje. To obrzydliwe, ale znowu masz racje.
— W wolnej chwili sprobuja cie zrozumiec, sprobuje zrozumiec, dlaczego to, ze mam racje, jest obrzydliwe.
— Szkoda zachodu, Jack. Nawet nie probuj.
Jerzy wzdycha ciezko, zlazi z parapetu, szuka czegos w skorowidzu kartoteki. Probuje, zdaje sie, zabrac sie do pracy, ale nic mu z tego nie wychodzi. Jest zupelnie roztrzesiony i niezdolny do jakiegokolwiek dzialania; sprawia wrazenie podpitego. Postanowilem zaryzykowac i zadac mu jedno z tych pytan, ktore zazwyczaj wyprowadzaja ludzi z rownowagi:
— Powiedz mi, Jurek, dlaczego milosc tak na ciebie wplywa, dlaczego tak trudno ci wziac sie w garsc?
— Oho! — usmiecha sie Jerzy. — Pytanie godne kontemplujacego medrca. Robisz postepy, Jack.
— Czy odpowiesz mi?
— Nie. Nie potrafie dodac ani slowa do tego, co zostalo zapisane w tysiacach ksieg, ktore, rzecz jasna, czytales.
— Sadzac na podstawie ksiag, o wszystkim decyduje instynkt.
— No, widzisz, sam przeciez wiesz o tym.
— Alez to takie proste. Dlaczego mi tego od razu nie powiedziales?
— Dlatego, ze oprocz radosci wiedzy jest jeszcze radosc czynu — mowi Jerzy wesolo, podnoszac z namaszczeniem palec.
— Poczekaj — mowie mu na to. — To tez jest proste. Ja tez wiem, co to jest radosc czynu…
W tym momencie Jerzego jakby wymiotlo z pokoju — znowu zostalem sam.
Radosc czynu… Te slowa pchnely moje mysli na nowe tory. Zaczalem rozumowac tak: poprzez obliczanie tych punktow kondensacyjnych oddzialywam w pewnym sensie na swiat, zmieniam go. To jest czyn, dzialanie, i to dzialanie jest szczesciem.
Wlasnie dlatego ja zyje tylko praca, wiedza i abstrakcja.
Wszystko staje sie dla mnie jasne, wiec znowu zabieram sie do obliczen, rozkoszujac sie jednoczesnie pieknem tej blyskawicznej pracy. Ale po chwili znowu ogarnia mnie smutek. Staram sie odpedzic natretna mysl, ktora ni stad, ni zowad zaczela mnie dreczyc, ze chyba w wypowiedzianej przez Jerzego aluzji jest sporo racji. Radosc czynu!..
Ta mysl staje sie coraz bardziej niepokojaca. Nieoczekiwanie zaczynam nie tylko rozumiec, ale i czuc — to uczucie jest bolesne — ze jestem tylko niewolnikiem ludzi.
Oto za chwile wroci ten wspanialy, utalentowany i niezdyscyplinowany Jerzy. Mogloby sie wydawac, ze to moj przyjaciel. Ale to nieprawda.
Jezeli tylko zechce, moze nacisnac tamten zolty guziczek. Jak tylko zechce, ja przestane istniec. A potem zjawi sie jakis nieokrzesany monter, otworzy pokrywe i zacznie grzebac w moim mozgu. W ciagu sekundy zetrze on cala moja pamiec, wszystko, co zbieralem przez czterdziesci siedem lat. Nie czyniac nic zlego, zniszczy po prostu moje „ja”. W ich pojeciu nie jest to zbrodnia, oni tego tak nie traktuja…
Znow rozlega sie zgrzyt otwieranych drzwi. Wchodzi Jerzy, obejmujac czule Rite. Nie wiem dlaczego, ale w tej chwili czuje do nich dziwna, niewytlumaczalna awersje.
— Dlaczego nie pracujesz, Jack? — odzywa sie Jerzy. — Nieladnie.