— Obawiam sie, ze sluchowo tego nie uchwycimy. Maja bardzo skomplikowany system fonetyczny. Wszystko zalezy od wysokosci i modulacji dzwieku. Cos jakby Enirnejen albo Iniemiin.
— A co powiada „Ling”?
— O to wlasnie chodzi, ze „Ling” nie mowi, tylko pisze — z zazenowaniem odparl Kazimierz. — Wszystko tlumaczy szczegolowo, a ja mimo to nie moge uchwycic subtelnosci wymowy. Gdyby uslyszec zywa mowe…
— Gdyby! — usmiechnal sie Talanow. — Dobrze, to zanotuj tekst.
Dalej tak: „Chcemy jak najszybciej porozumiec sie z wami. Jestesmy waszymi przyjaciolmi. Dlaczego sie przed nami ukrywacie?” Na poczatek to wystarczy. Zwlaszcza ze nie bardzo wiem, gdzie i jak ich zobaczymy.
— No, do dziela! — zakonczyl Talanow. — Pozdrowienia dla „Linga”, a ja zajrze tymczasem do Wiktora.
Wladyslaw nie mial ochoty ogladac chorych. Zreszta, Wiktor i tak trzymal ich w izolatce i nikogo do nich nie dopuszczal. Nie chcial takze ogladac zielonych i czerwonych ognikow blyskawicznie migajacych na bialej tablicy rozdzielczej „Linga”. Zostal w kabinie i odchylil sie na oparcie fotela, gdyz poczul sie ogromnie zmeczony. „I tak, psiakrew, nie zdazymy… Wiec po co to wszystko?” — pomyslal i nagle przerazil sie: „A jesli jest to juz poczatek choroby?” — Zerwal sie na rowne nogi i zaczal szybkim krokiem przemierzac kabine. A potem zdecydowal, ze trzeba sprawdzic, czy jego cialo nie wydaje mu sie obce, i zaczal wykonywac cwiczenia gimnastyczne. Kazimierz wszedl akurat w chwili, kiedy Wladyslaw z wsciekloscia zadawal ciosy, mierzac do jakiegos niewidzialnego celu. Na widok Kazimierza przestal natychmiast i poczerwienial. Ale Kazimierz nawet nie myslal z niego kpic.
— Cwiczysz miesnie? Doskonale! — A potem dodal z tesknota w glosie. — Ech, zeby tak byc w tej chwili w naszym kochanym Zakopanem. Snieg sie skrzy, a narty same niosa…
— Tak, dobrze by bylo — westchnal Wladyslaw. — Napisales?
— A jakze. „Ling” poradzil sobie raz, dwa… W drzwiach zjawil sie Talanow:
— Pokaz, jak ten list wyglada?
— Prosze — odparl Kazimierz, podajac mu gruby arkusz papieru, caly zarysowany jakimis niezrozumialymi znakami; jeden wiersz byl nieco wiekszy, a bezposrednio nad nim widnial szereg drobniejszych znaczkow.
— Mam nadzieje, ze bedzie to dla nich zrozumiale. Oczywiscie, jezeli to jest ich jezyk.
— A czyj moze byc?
— Ktoz to wie! Moze ci, co teraz mieszkaja w podziemiach, wyniszczyli wszystkich mieszkancow tej planety — w zamysleniu ciagnal Kazimierz. — Pozabijali tych, ktorzy kochaja slonce, gdyz sami boja sie swiatla i nienawidza go.
— Ponury obrazek — powiedzial Wladyslaw.
— A ty uroiles sobie cos bardziej wesolego? — zainteresowal sie Kazimierz.
Talanow w zamysleniu przygladal sie pismu.
— Dlaczego pisza w dwoch rzedach? — zapytal po chwili.
— Gorny rzad z drobnymi znaczkami oznacza wysokosc i modulacje dzwieku. Maja widocznie duzo samoglosek i rozane sposoby ich wymawiania, co zmienia sens slowa. Prawdopodobnie obdarzeni sa bardziej subtelnym i precyzyjnym sluchem niz my. Bez tego gornego wiersza nie mozna zrozumiec, o czym jest mowa w tekscie zasadniczym.
Ale za to zasadniczych znakow jest bardzo niewiele.
— Nonsens — zauwazyl Wladyslaw. — Prosciej byloby miec wiecej znakow podstawowych.
— W naszych ziemskich jezykach tez jest do licha nonsensow — odparl Kazimierz.
— A czys ty w ich ksiazkach nigdzie nie spotykal wzmianki o podziemiach, o korytarzach pod miastem? — zapytal Talanow.
— Nie. Zreszta, przeciez dotad bardzo malo przeczytalem.
— No, dobrze. Jedziemy, Wladku!
Z wielka szybkoscia pedzili droga biegnaca pomiedzy wzgorzami.
Krzewy, ktorymi byly porosniete strome zbocza, uderzaly swymi gietkimi rozowoczerwonymi galeziami o boki wszedolazu. Juz bylo widac w oddali miasto o charakterystycznych i dziwnych dla ziemskiego oka slimakowych ulicach, z okraglymi albo owalnymi domami bez okien i drzwi, z nieco wyblaklymi, swiecacymi malowidlami na scianach. Biale i bladozielone jak niebo, slomkowe i jasnobrazowe budynki wznosily sie wsrod bujnie rozrosnietych, zdziczalych drzew, krzewow i pnaczy, wijacych sie po scianach i kopulach dachow. Cale miasto bylo jak gdyby zalane krwia, ktora gestniala i nabierala ciemniejszego odcienia na wielkim placu, posrodku ktorego widac bylo bialy owalny gmach z okraglym dachem i lekko swiecacymi scianami, podobny do gigantycznego srebrzystego jaja.
Drzewa, posadzone w pewnej odleglosci od budynku, ciemnopasowymi galeziami z wzorzysta purpura lisci dosiegaly juz swiecacych sie, oblych scian. W dole, od pasa krzewow ciagnely sie chwytliwe szkarlatne pedy; kolyszac sie w powietrzu, bezskutecznie staraly zaczepic sie o nieskazitelnie gladkie sciany, a osiagnawszy galezie drzew, oplataly sie dookola nich.
Talanow i Wladyslaw wysiedli na glownym placu z wszedolazu.
— Oczywiscie, wszystko musialo sie wydarzyc stosunkowo niedawno — powiedzial Talanow przygladajac sie drzewom i krzewom. — Herbert powiada, ze tutejsze drzewa i krzaki rosna mniej wiecej tak szybko, jak u nas w klimacie umiarkowanym. To znaczy, ze nie maja wiecej niz piec — dziesiec lat. No, gdzies to zobaczyl? Pokaz!
— Przeciez ja wlasciwie nic nie widzialem — odparl Wladyslaw, kroczac po owalnie wygietych szerokich stopniach. — Wydawalo mi sie po prostu, ze ktos nas sledzi. Nawet nie wiem, dlaczego. Juz panu mowilem: nic okreslonego.
Weszli do wielkiej jasnej sali. Fantastycznie wygiete cienie galezi kladly sie na mgliscie srebrzacej sie podlodze.
— Czys wyczul to tylko na dole? A tutaj, na gorze, nie miales takiego wrazenia? — zapytal Talanow.
— Tylko na dole. Tak jak gdyby ktos na nas patrzyl. A pozniej — slabiutki szmerek, jakby z oddali. Ale patrzyli z bliska. Nie potrafie tego wytlumaczyc.
— Chodzmy na dol — powiedzial Talanow.
Owalny otwor ciemnial w glebi sali. Pokrywa byla uchylona.
— Tak juz bylo. Inaczej nie zauwazylibysmy tego wejscia. — Nagle Wladyslaw zatrzymal sie. — Zreszta… Pamieta pan, po raz pierwszy bylismy tu razem z panem. Jestem zupelnie pewien, ze wtedy przechodzilem w tym miejscu i nic nie zauwazylem.
— Jestes pewien?
— Jak najbardziej. A i Karel byl wtedy razem ze mna. Karel… Moze jednak pamieta…
— No dobrze, chodzmy na dol.
Talanow zaczal schodzic po stopniach, wlaczywszy latarke wiszaca na piersi. Zrobili pare krokow wzdluz podziemnej galerii. Srebrzyste tafle sufitu i scian swiecily w mroku jasniej i Talanow zgasil latarke. Postali chwile, zeby przyzwyczaic wzrok. Nagle Wladyslaw szepnal:
— Oni znow nas sledza…
Talanow odwrocil sie i zaczal nasluchiwac.
— Czy ci sie aby nie zdaje? — zapytal z niedowierzaniem. — Bo ja nic nie slysze.
— Ja tez nic nie slysze. Tylko czuje czyjs wzrok.
— Wczoraj takze w tym wlasnie miejscu przywidzialo ci sie?
— Tak, zdaje sie, ze tu.
Talanow zaswiecil latarka i zaczal uwaznie ogladac sciany. Byly wszedzie jednakowe, lekko blyszczace w przenikliwej, bialej smudze latarki. Talanow odniosl wrazenie, ze w jednym miejscu tafle okladziny przylegaja do siebie nie tak szczelnie; przyblizyl twarz do sciany i tez nagle poczul, ze ktos na niego patrzy. Cofnal sie odruchowo, starajac sie uzmyslowic, skad pochodzi to dziwne wrazenie. „A moze tak sie zaczyna ta przekleta choroba? — pomyslal.
— Chociaz nie! U Karela i Herberta bylo inaczej…
— Czy pan slyszal? — wyszeptal Wladyslaw. Talanow ponownie przyblizyl latarke do sciany. No tak!