Potem byl gesto zamazany kreskami ciemny pas. A potem znow dwaj ludzie w skafandrach i slonce.

— Myslisz, ze zrozumieja? — zapytal Talanow. Wladyslaw z powatpiewaniem spojrzal na rysunek i wzruszyl ramionami:

— Kto ich tam wie.

A jednak chyba zrozumieli, gdyz w owalnym okienku znow zjawila sie reka i machala z prawa na lewo.

— Co to znaczy? „Zgadzamy sie”, czy „zrozumielismy”? — na glos zastanawial sie Talanow.

W oknie ukazala sie jedna twarz, potem druga. Potem obydwie zniknely.

Okienko zaczelo szybko metniec, zaciagnelo sie blona, wreszcie stracilo przejrzystosc i zlalo sie ze sciana.

— Na dzisiejszy dzien widocznie dosc! — zawyrokowal Talanow.

* * *

— Prawie wszystko jest zrozumiale — powiedzial Kazimierz. — Pierwsza tabliczka: „Kto jestescie? Skad? Przyjaciele czy wrogowie?

Chcemy z wami pomowic. Nie mozemy wyjsc. Boimy sie…” I tu jest dopiero niezrozumiale, czego sie oni boja. Slowo to brzmi mniej wiecej jak „gleg”. Boja sie glegow — w liczbie mnogiej.

— Pewnie ich wladza. A moze policja.

— Nigdzie nic nie wyczytalem o glegach. Straz rzadowa nazywa sie inaczej, mineni. Rzad nazywa sie roznie, ale tez nie tak.

— Napisali, ze mieli cos w rodzaju parlamentu? — zapytal Talanow.

— Tak, i cos w rodzaju prezydenta. Tylko prawdopodobnie z wladza dyktatora. A teraz druga tabliczka. Na niej napisali: „Powiedzielismy, ze boimy sie glegow. Glegi nie znaja litosci. Nie mozemy wyjsc. Ratujcie nas”.

— I zrozum cos z tego! — westchnal Talanow. — Kogo: nas? Co to sa glegi i jak sie dobrac im do skory? Ale odlozmy to do jutra: sen przynosi dobra rade. Pojde odwiedzic chorych.

Wszedl do pierwszej kabiny przedzialu lekarskiego. Nie bylo tam nikogo. Zastukal do drzwi izolatki — nikt nie odpowiedzial. Zajrzal.

Wiktor i Herbert stali odwroceni plecami do niego przy lozku Karela.

— Spalem — bezbarwnym, zamierajacym glosem ciagnal Herbert. — A moze nie spalem, tylko zdawalo mi sie, ze spie…

— Ale po co przyniosles tutaj swoj pistolet promieniowy?

— Szedlem na dyzur… nie przypuszczalem, ze zachoruje… a pozniej zapomnialem.

Wiktor powoli sie obrocil. Mial twarz tak samo blada i zmeczona jak Herbert.

— Karel… popelnil samobojstwo.

Talanow zblizyl sie do lozka. Karel lezal z odrzucona do tylu glowa. Na twarzy zastygl wyraz cierpienia. Pod rozchelstana koszula widniala na piersi jaskrawa plama oparzenia promieniowego. „Szarozielona koszula… jego ulubiona koszula, tak jakby talizman — pomyslal Talanow. — Gdzie on juz nie byl w tej koszuli… Dwanascie lat w Kosmosie… Piaty lot na nieznane planety… A teraz taka bezsensowna smierc. Ze strachu… ze strachu przed samym soba”. Talanow stal z pochylona glowa. Ogarnela go nawet nie rozpacz, lecz przerazliwe zmeczenie. Takie zmeczenie, ze wszystko dookola stalo sie obojetne.

Poczul zimne dreszcze. I znow wydalo mu sie, ze jest to poczatek choroby.

Musial zdobyc sie na wysilek woli, zeby otrzasnac sie z odretwienia.

Wiktor westchnal czy tez jeknal. Talanow z trudem obrocil w jego kierunku glowe. Wiktor byl bardzo blady, prawie tak blady jak Karel i nawet wargi mu zupelnie zbielaly.

— Jestes zdrow? — z niepokojem zapytal Talanow.

— Jeszcze zdrow — po namysle odpowiedzial Wiktor. — Trzeba dokads przeniesc Karela.

— Zaraz zawolam Wladyslawa.

— Damy sobie rade we dwojke. Nie trzeba nikogo wolac. Pan… Pan i tak juz wszedl do izolatki. Tylko prosze wlozyc fartuch, rekawiczki i gazowa maske.

— A Herbert?

Herbert Jung zmeczonym ruchem pokrecil glowa:

— Ja nie popelnie samobojstwa. Mam zone i dzieci. Musze wyzdrowiec.

A Karel…

— Tak, oczywiscie — pospiesznie odparl Talanow. — Ale moze jednak lepiej nie zostawiac cie samego?

— Ja… — cichutko powiedzial Herbert. — Daj mi na sen, Wiktorze, i to wszystko… — Sprawial takie wrazenie, jakby chcial sobie cos przypomniec. — Daj proszek nasenny… — powtorzyl.

Przelknal lekarstwo i ulozyl sie twarza do sciany. Wiktor i Talanow przeniesli Karela do jego pustej kabiny i polozyli na lozku.

— Trzeba bedzie zrobic sekcje — powiedzial Wiktor, gdy juz wracali.

— Zbadalem krew jemu i Herbertowi, ale nic nie znalazlem. Ta choroba pod wieloma wzgledami jest podobna do naszych zakazen neurowirusowych, na przyklad do zapalenia mozgu. Byc moze, tak jak przy wsciekliznie, wirusy przenikaja wzdluz pni nerwowych, a nie przez krew. A wiec trzeba zbadac mozg… koniecznie..

Mowil jakims drewnianym, martwym glosem. Talanow zatrzymal sie i polozyl mu rece na ramiona.

— Wiktorze, jestes chory! Powiedz prawde.

— Jestem zdrow — odpowiedzial Wiktor odwracajac spojrzenie. — To przez Karela… i w ogole…

— Rozumiem — z niedowierzaniem odparl Talanow. — Odpocznij.

Kazimierz podyzuruje zamiast ciebie.

— Niepotrzebny mi jest odpoczynek. Nie mam na to czasu — takim samym bezdzwiecznym glosem odpowiedzial Wiktor. — Niech Kazimierz mi asystuje. A Wladyslaw niech tymczasem sprobuje uruchomic aparat do elektrosnu.

Przeszedl jeszcze pare krokow i zatrzymal sie. Talanow patrzyl za nim z niepokojem. Wiktor wymowil z wysilkiem:

— Jestem bardzo zmeczony… A poza tym, gdybym posluchal rady Junga co do anabiozy, Karel by zyl.

— Nie, nie wiadomo! — kategorycznie zaprzeczyl Talanow i raptem urwal.

Wszystko dookola pokrylo sie nagle teczowa, przelewajaca sie mgla, kontury przedmiotow zatracily ostrosc, zaczely sie zacierac i dwoic. Twarz Wiktora tez sie rozplynela i przeksztalcila w biala, mglista plame. „Juz sie zaczyna” — pomyslal Talanow, zaciskajac zeby. Nie tyle zobaczyl, ile wyczul, ze Wiktor uwaznie go obserwuje.

— Sam pan jest chory, panie Michale! — uslyszal jakby przez sen.

Wiktor podtrzymal go pod reke. „Co to bedzie?” — przerazil sie Talanow. Kroczac przez teczowa mgle, jakos niepostrzezenie znalazl sie w izolatce i dostrzegl, ze Wiktor zdejmuje posciel z lozka Karela. A potem zrozumial, ze lezy na lozku. Przedmioty dookola staly sie wyrazniejsze i bardziej ustabilizowane, ale poblakly i utracily wyglad realny. Potem wszystko nabralo prawidlowych kolorow, biale swiatlo lampy u sufitu utracilo trupi odblask, stalo sie normalne, jakies bliskie. Talanow westchnal z ulga i usiadl na lozku.

— No… Juz poskutkowalo! — powiedzial Wiktor. Wtedy dopiero Talanow zrozumial, a moze przypomnial sobie, ze Wiktor dal mu tabletke energiny i przed oczami pociemnialo mu ze strachu. Sam zachorowal! On — kierownik ekspedycji. Wiktor pewno takze, Wladyslaw — to doswiadczony kosmonauta, niewatpliwie sprowadzilby rakiete na Ziemie, ale on przeciez rowniez zachoruje. A wtedy… wtedy wszyscy zgina.

Diabli wiedza, do czego prowadzi ta choroba? Do pomieszania zmyslow?

Do samobojstwa?

— Trzeba i panu dac srodek nasenny — powiedzial Wiktor. — Juz wszystko przygotowalem do sekcji. Zaraz pojde z Kazimierzem. A jak pan sie czuje?

— Tak jak wszyscy — niechetnie odparl Talanow. — Przeciez juz wiesz, jak to jest.

Wiktor w milczeniu patrzyl na niego. I Talanowowi nagle z calego serca zrobilo sie zal tego szczuplego, zrecznego mlodzienca o jasnym, wesolym obliczu. Nie wygladal na swoje dwadziescia szesc lat. Swietny chlopak.

Tak sie rwal do swego pierwszego dalekiego lotu. Czyzby ten pierwszy lot mial sie stac dla niego ostatnim? Coz, zdarzalo sie i tak. Roznie bywa w Kosmosie.

Вы читаете Ostatni z Atlantydy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату