przede wszystkim na plaski dach jednego z budynkow. Budynki byly niskie — mialy zaledwie metr osiemdziesiat i wchodzic na nie bylo latwo. Na dach sasiedniego domu Tania i Fokin wciagali toboly z najcenniejszymi przyrzadami. Zajeto sie takze helikopterem, ktory — jak sie wyjasnilo — wyszedl bez szwanku.
Popow wystartowal na nim i z pedantyczna dokladnoscia osiadl na dachu trzeciego domostwa.
Mboga przesleczal cala noc przy swietle reflektorow nad padlem potwora. O swicie cala ulica rozbrzmiewala przenikliwym syczeniem, nad miastem wzlecial w gore wielki oblok bialej pary, po czym rozgorzala na mgnienie oka pomaranczowa luna. Fokin, ktory nigdy przedtem nie widzial, jak dziala organiczny dezintegrator, w samych spodenkach wyskoczyl z namiotu, ale zobaczyl tylko Mboge, zabierajacego bez pospiechu reflektory, i wielki stos drobniutkiego szarego proszku na sczernialej trawie. Z miodonosnego monstrum pozostal tylko doskonale spreparowany, oblany przejrzysta masa plastyczna potworny leb, przeznaczony dla Muzeum Kosmozoologii w Kapsztadzie.
Fokin, zyczac Mbodze milego poranku, mial juz wrocic do namiotu, by sobie jeszcze pospac, gdy spotkal sie oko w oko z Popowem.
— A dokad kto? — zainteresowal sie Popow.
— Przeciez musze sie ubrac — z godnoscia odrzekl Fokin.
Ranek byl swiezy i jasny, tylko na poludniu na liliowym niebie znieruchomialy biale rozwichrzone chmury. Popow zeskoczyl na trawe i poszedl przygotowac sniadanie. Chcial zrobic jajecznice, ale wkrotce zorientowal sie, ze nie moze nigdzie znalezc masla.
— Borys! — zawolal. — Gdzie maslo?
Fokin stal na dachu w dziwnej pozie: zajmowal sie gimnastyka wedlug wlasnego systemu.
— Nie mam pojecia — odparl stanowczo.
— Przeciez byles wczoraj dyzurnym.
— Zaraz, zaraz… no, tak. To znaczy, ze maslo jest tam, gdzie bylo wczoraj.
— A gdzie ono bylo wczoraj? — zapytal grzecznie Popow, z trudem panujac nad soba.
Fokin z pomrukiem niezadowolenia wyciagnal glowe spod prawego kolana.
— Skad mam wiedziec? — burknal. — My przeciez poprzestawialismy potem wszystkie skrzynki.
Popow, wyslawszy go do wszystkich diablow, zaczal cierpliwie obszukiwac skrzynke po skrzynce. Masla jednak nie bylo. Wtedy podszedl do budynku i — chwyciwszy Fokina za noge — sciagnal na dol.
— Gdzie maslo? — wrzasnal.
Fokin otwieral juz usta, gdy nagle zza rogu wyszla Tania w bluzeczce bez rekawow i w krotkich spodenkach. Wlosy miala mokre.
— Dzien dobry, chlopcy — powiedziala.
— Dzien dobry, Taniu — odezwal sie Fokin wesolo. — Czys nie widziala przypadkiem skrzynki z maslem?
— Gdzies ty byla? — warknal wsciekle Popow.
— Kapalam sie — odpowiedziala Tania.
— A niech to diabli! Kto ci pozwolil?
Tania odpiela od paska i rzucila na skrzynki duzy elektryczny noz w pochwie z masy plastycznej.
— Toleczku — zaszczebiotala — tam nie ma zadnych krokodyli.
Wyborna woda z trawiastym dnem.
— Czy nie widzialas masla? — zapytal Popow.
— Masla nie zauwazylam, ale kto za to widzial moje trzewiki?
— Ja widzialem — rzekl Fokin. — Sa na tamtym dachu.
— Kiedy na tamtym dachu wlasnie ich nie ma.
Wszyscy troje odwrocili sie i popatrzyli na dach. Trzewikow rzeczywiscie nie bylo. Wowczas Popow przeniosl wzrok na doktora Mboge. Doktor Mboga lezal w cieniu, rozciagniety na trawie, i mocno spal, podlozywszy pod policzek malenka piastke.
— No, cos ty — obruszyla sie Tatjana. — Po coz mu moje trzewiki?
— Albo maslo — dodal Fokin.
— Moze mu to przeszkadzalo — warknal Popow. — No trudno, postaram sie jakos spitrasic cos bez masla.
— I bez trzewikow.
— Dobrze juz, dobrze — powiedzial Popow. — Idz i zajmij sie intrawizorem. I ty, Taniu, takze. Postarajcie sie go jak najszybciej zlozyc.
W porze sniadania przyszedl Lu. Przed soba pedzil wielka czarna maszyne na szesciu hemomechanicznych nogach. Za maszyna pozostawala w trawie szeroka przesieka, znaczaca swoj slad od samej bazy. Lu wdrapal sie na dach i usiadl przy stole, a maszyna znieruchomiala posrodku ulicy.
— Sluchajcie uwaznie, fizyku Lu — zaczal Popow. — Czy u was w bazie nic nie ginelo?
— Jak mam to rozumiec? — zapytal Lu.
— No… zostawiacie cokolwiek na noc na dworze, a rano nie mozecie znalezc?
— Chyba nie — odparl Lu, wzruszywszy ramionami. — Najwyzej gina czasem jakies drobiazgi, wszelkiego rodzaju odpadki… kawalki drutu, skrawki plastolitu. Ale mysle, ze ten caly szmelc zabieraly moje cybery.
To bardzo oszczedni towarzysze, oni wszystko potrafia wykorzystac.
— A czy moga im sie na cos przydac moje trzewiki? — zapytala Tania z glupia frant.
Lu rozesmial sie.
— Nie sadze — odparl. — Chyba nie.
— A czy moga zuzyc na cos skrzynke smietankowego masla? — atakowal Fokin.
Lu przestal sie smiac.
— Zginelo wam maslo? — zapytal.
— I trzewiki — dodala Tania.
— Alez nie — powiedzial Lu. — Cybery do miasta nie chodza.
Na dach zrecznie jak jaszczurka wdrapal sie Mboga.
— Dzien dobry! — zawolal. — Przepraszam za spoznienie.
Tania nalala mu kawy. Sniadanie Mbogi skladalo sie zawsze z jednej tylko filizanki kawy.
— A wiec jestesmy okradzeni? — zapytal z usmiechem.
— To naprawde nie wy, doktorze? — zdziwil sie Fokin.
— Mozecie mi chyba wierzyc — odrzekl Mboga. — Ale noca ponad miastem dwukrotnie przelatywaly wczorajsze ptaki…
— Taakie buty… — irytowal sie Fokin. — Ja gdzies czytalem…
— No, a skrzynka z maslem? — niecierpliwie przerwal Popow.
Nikt nie odpowiedzial. Mboga pil kawe w glebokiej zadumie.
— Przez dwa miesiace nic mi nie zginelo — odezwal sie Lu. — Wprawdzie wszystko trzymam w kopule. Zreszta mam te swoje cybery.
Stale tylko dym i loskot. Ktoz by podszedl?!
— No dobrze — powiedzial Fokin, wstajac. — Chodzmy do pracy, Taniu. Zapomnij o trzewikach.
Gdy odeszli, Popow wzial sie do zbierania naczyn.
— Od dzisiejszego wieczoru — oznajmil Lu — rozstawie wokol was warty.
— Prosze bardzo — powiedzial Mboga w zadumie. — Ale ja bym, Tolu, wolal z poczatku sam. Teraz sie przespie, a w nocy urzadze niewielka zasadzke.
— Dobrze, doktorze Mboga — niechetnie zgodzil sie Popow.
— Ja takze, za pozwoleniem, chetnie wtedy przyjde — zglosil sie Lu.
— Przyjdzcie… ale, prosze, bez cyberow.
Z sasiedniego dachu rozlegl sie okrzyk oburzenia.
— Utrapienie ty moje, przeciez prosilam ciebie, abys rozlozyl toboly w kolejnosci montazu!
— A co ja zrobilem? Przeciez rozlozylem!
— To sie u ciebie nazywa „w kolejnosci montazu”? Rejestr „E-7”, „A-
2”, „W-16”… znowu „E”!.
— Taniuska! Slowo honoru! Towarzysze! — wrzasnal na cala ulice smiertelnie obrazony Fokin. — Kto