gdy Mboga zerwal sie nagle na rowne nogi, jakby podrzucony sprezyna, po czym zamarl w bezruchu, zwrociwszy twarz ku rzece. Popow oczywiscie takze odwrocil sie ku blyszczacej wstedze.

Jakies olbrzymie czarne cielsko toczylo sie ku obozowi od strony rzeki.

Helikopter czesciowo je zaslanial, ale widac bylo, jak sie kolysze w biegu i jak zachodzace slonce blyszczy na jego wilgotnych, lsniacych bokach, rozdetych niczym brzuch hipopotama. Ta gora miesa poruszala sie dosc szybko, torujac sobie droge w trawie i Popow z przerazeniem zobaczyl, jak helikopter zachybotal sie, a nastepnie zaczal powoli przechylac sie na bok. Miedzy sciana budynku a dnem helikoptera przecisnelo sie niskie masywne czolo z dwiema pokaznymi wypuklosciami. Popow ujrzal dwa malenkie tepe slepia, skierowane — jak mu sie zdawalo — prosto na niego.

— Ostrozniej! — ryknal na cale gardlo, nie zdajac sobie sprawy z tego, co mowi.

Helikopter runal na ziemie i zaryl sie w trawe…

Potwor w dalszym ciagu zblizal sie do obozu. Mial on co najmniej trzy metry wysokosci, jego plaskie boki miarowo wznosily sie, to znow opadaly i rozlegalo sie rytmiczne donosne sapanie.

Popow uslyszal, jak za jego plecami Mboga szczeknal zamkiem karabinka. Wowczas dopiero ocknal sie, rejterujac do namiotow. Lecz wyprzedzil go Fokin, ktory zdumiewajacym cwalem przemknal obok niego na czworakach. Potwor byl juz o jakies dwadziescia krokow.

— Zdazycie zwinac oboz? — rzucil Mboga.

— Nie — odparl Popow.

— Bede strzelal’

— Zaczekajcie — rzekl Popow, po czym ruszyl naprzod, machnal reka i krzyknal: — Stoj!

Na chwile gora zywego miesa stanela jak wryta. Najezone guzami czolo unioslo sie nagle i wszyscy zobaczyli otwierajaca swe podwoje potezna paszcze nie mniejsza od kabiny helikoptera, wypelniona po brzegi zielona trawiasta masa.

— Tola! — krzyknela Tania. — Wracaj natychmiast! Potwor wydal z siebie przeciagly chrapliwy dzwiek i ruszyl naprzod jeszcze szybciej.

— Stoj! — zawolal znowu Popow, ale juz bez wiekszego entuzjazmu.

— Widocznie jest trawozerny — powiedzial i zaczal z wolna wycofywac sie w strone namiotow.

Obejrzal sie jeszcze. Mboga czekal z karabinkiem przy ramieniu i Tania juz zatykala uszy. Obok Tani, z tobolem na plecach i trojnogiem w reku, stal Fokin, nastroszywszy wasy.

— Czy bedzie sie dzis do niego strzelac, czy nie? — ryknal pelnym napiecia glosem. — Uciekac z intrawizorem, czy…

Du-dut! Polautomatyczny sztucer mysliwski Mbogi mial kaliber 16,3

mm i sila uderzenia kuli z odleglosci dwudziestu krokow rownala sie osmiu tonom. Uderzenie wypadlo akurat w sam srodek czola miedzy dwoma guzami. Potwor z rozmachem przysiadl na zadzie.

Du-dut! Drugie uderzenie powalilo potwora na grzbiet. Krotkie, tluste nogi konwulsyjnie zadrgaly w powietrzu. Chchaa-aa… rozleglo sie z gestej trawy. Wzdelo sie i opadlo czarne brzuszysko i wszystko scichlo.

Mboga opuscil karabin.

— Chodzmy obejrzec — powiedzial.

Potwor nie ustepowal wcale swymi rozmiarami doroslemu afrykanskiemu sloniowi, ale przypominal raczej gigantycznego hipopotama.

— Krew czerwona — zauwazyl Fokin.

— A to co takiego?

Potwor lezal na boku a wzdluz jego brzucha ciagnely sie trzy rzedy miekkich wyrostkow wielkosci piesci. Z wyrostkow saczyla sie lsniaca, gesta ciecz. Nagle Mboga glosno wciagnal nosem powietrze, wzial na koniuszek palca krople plynu i sprobowal jezykiem.

— Fu! — wstrzasnal sie Fokin.

Na wszystkich twarzach odmalowal sie ten sam wyraz.

— Miod — przemowil wreszcie Mboga.

— Co takiego?! — zdziwil sie Popow.

Zawahal sie przez chwile i w koncu sam wyciagnal palec. Tania i Fokin ze wstretem sledzili jego ruchy. — Prawdziwy miod! — oswiadczyl. — Lipowy miod!

— Doktor Dixon mowil, ze w tej trawie jest duzo sacharydow — zauwazyl Mboga.

— Miodonosne monstrum — przemowil Fokin. — Szkoda, ze my go tak…

— Co za „my” — obruszyla sie Tania. — Utrapienie ty moje, wez sie wreszcie za intrawizor.

— No dobrze — powiedzial Popow. — Ale co dalej robic? Taki upal, a do tego jeszcze tyle scierwa przy obozie…

— To juz moja sprawa — stwierdzil Mboga. — Odciagnijcie namioty ze dwadziescia krokow wzdluz ulicy, a ja zrobie wszystkie pomiary, popatrze cos niecos i zniszcze go.

— Jak? — zapytala Tania.

— Dezintegratorem. Przeciez go mam. A ty, Taniu, lepiej stad zmykaj.

Zaraz wezme sie do bardzo nieapetycznej pracy.

Rozlegl sie nagle tupot nog i zza namiotow wybiegl Lu z wielkim automatycznym pistoletem.

— Co sie stalo? — zawolal, chwytajac lapczywie powietrze.

— Zabilismy jednego z waszych hipopotamow — powiedzial Fokin z przesadna powaga.

Lu szybko objal wszystkich wzrokiem i od razu uspokoil sie.

— Czy to zwierze na was napadlo? — spytal, wkladajac pistolet za pas.

— Wlasciwie to nie — odrzekl Popow zmieszany. — Wedlug mnie, to ono po prostu spacerowalo, ale trzeba je bylo jakos zatrzymac.

Lu popatrzyl na przewrocony helikopter i skinal glowa.

— A czy on jest jadalny? — krzyknal Fokin z namiotu.

— Zdaje sie, ze ktos go juz probowal jesc — odparl Mboga z niezmaconym spokojem.

Popow i Lu podeszli do niego. Mboga obmacywal palcami proste, szerokie i glebokie blizny na grzbiecie zwierzecia.

— To jakies potezne kly przeoraly mu poledwice — powiedzial Mboga.

— I ostre jak noze. Wyglada na to, ze ktos scinal z niego za jednym zamachem kawaly miesa, wazace po dwa, trzy kilogramy.

— To okropne! — z nieukrywana trwoga krzyknal Lu.

Dziwny przeciagly krzyk rozlegl sie wysoko nad ziemia.

— Oto one! — powiedzial Lu.

Na miasto sfrunely gwaltownie wielkie jasnoszare ptaki, podobne do orlow. Lecac gesiego spadaly kolejno z niebywalej wysokosci i dopiero tuz nad samymi glowami ludzi rozposcieraly szeroko swe miekkie skrzydla, by tak samo gwaltownie wzbic sie w gore, owionawszy wszystkich falami cieplego powietrza. Byly to olbrzymie ptaki, potezniejsze od ziemskich kondorow i nawet od latajacych smokow Pandory.

— Drapiezcy! — goraczkowal sie Lu. Chcial juz wyciagnac zza pasa pistolet, gdy Mboga schwycil go mocno za reke.

Ptaki przelatywaly nad miastem, uchodzac na zachod. Kiedy w liliowym wieczornym niebie rozplynely sie kontury ostatniego ptaka, rozlegl sie ten sam trwozny przeciagly krzyk.

— Niewiele juz brakowalo, zebym wystrzelil — odetchnal z ulga Lu.

— Ja wiem — powiedzial Mboga. — Ale mnie sie wydalo… — urwal nagle.

— Wlasnie — powiedzial Popow. — Mnie sie tez wydalo…

III

Po pewnym namysle Popow polecil nie tylko odsunac namioty o dwadziescia krokow, lecz przeniesc je

Вы читаете Ostatni z Atlantydy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×