— Ale to w domu! — powiedzial dobitnie Gaj. — W domu wszystko wolno.
— A jezeli na strzelaniach podasz nam nieprawidlowy celownik? Przyjmiesz zla poprawke na wiatr? Co wtedy?
— W zadnym wypadku — powiedzial stanowczo Gaj.
— Strzelac nieprawidlowo? — zdumial sie Maksym.
— Strzelac zgodnie z rozkazem — powiedzial surowym glosem Gaj. — Sluchaj, Mak. W ciagu tych dziesieciu minut nagadales sobie piecdziesiat dni aresztu. Rozumiesz?
— Nie, nie rozumiem… A jak w boju?
— Co w boju?
— Dasz nam zly celownik? Co?
— Hm… — powiedzial Gaj, ktory jeszcze nie dowodzil w czasie walki. Przypomnial sobie nagle, jak kapral Bachtu w czasie zwiadu bojem zaplatal sie w mapie, wpedzil druzyne pod ogien bezposredni sasiedniej kompanii, sam tam zostal i polowe druzyny zmarnowal. Wszyscy wtedy wiedzieli, ze sie zgubil, ale nikt ani myslal zwracac mu uwagi.
Moj Boze — pojal nagle Gaj. — Przeciez zadnemu z nas nawet by do glowy nie przyszlo, ze mozna go poprawic. Rozkaz dowodcy jest prawem, a nawet wiecej niz prawem, bo o prawach mozna dyskutowac, natomiast dyskusja nad rozkazem jest rzecza glupia, szkodliwa, wreszcie zwyczajnie niebezpieczna… A on tego nie rozumie, co tam zreszta nie rozumie, tu nie ma nic do rozumienia, po prostu nie uznaje. Ile to juz razy tak bylo: bierze jakas oczywista prawde i odrzuca ja, i nie tylko nie daje sie przekonac, lecz w dodatku potrafi obudzic watpliwosci, zawrocic w glowie, calkowicie czlowieka oglupic… Nie, to jednak naprawde niezwykly czlowiek. Wyjatkowy czlowiek. Jezyka nauczyl sie w ciagu miesiaca, czytal i pisal juz po dwoch dniach. W ciagu nastepnych dwoch dni przeczytal wszystko, co mam. Matematyke i mechanike zna lepiej od panow wykladowcow, a przeciez na naszych kursach wykladaja prawdziwi fachowcy. Albo wezmy wujka Kaana…
Ostatnio staruszek wszystkie swoje monologi przy stole adresowal wylacznie do Maksyma. Wiecej nawet, juz kilka razy dawal do zrozumienia, ze Maksym jest chyba jedynym czlowiekiem, ktory w obecnych ciezkich czasach przejawia takie zdolnosci i takie zainteresowanie zwierzetami kopalnymi. Rysowal Maksymowi na papierku jakies straszliwe zwierzeta, Maksym rysowal mu na papierku jakies jeszcze straszliwsze potwory i dyskutowal, ktory z tych zwierzakow jest starszy i ktory od ktorego pochodzi, i dlaczego tak sie stalo. W ruch szly ksiegi naukowe z wujkowej biblioteki, a mimo tego zdarzalo sie, ze Maksym nie dawal staruszkowi ust otworzyc. Gaj i Rada nie rozumieli z tego wszystkiego ani slowa, wujaszek zas albo krzyczal do zachrypniecia, rwal na strzepy Maksymowe rysunki, wyzywal Maksyma od nieukow gorszych od idioty Szapszy, albo tez nagle zaczynal wsciekle szarpac obiema rekami resztki siwych wloskow na ciemieniu i mruczec z oslupialym usmiechem: „Odwaznie, massaraksz, odwaznie… Masz fantazje, mlody czlowieku!” Szczegolnie wyraznie zapamietal Gaj pewien wieczor, kiedy staruszka doslownie zwalilo z nog oswiadczenie Maksyma, ze jakoby niektore z tych przedpotopowych straszydel poruszaly sie na tylnych lapach. Ten domysl widocznie bardzo prosto i naturalnie przecinal jakis dlugi, jeszcze przedwojenny spor…
Matematyke zna, mechanike zna, chemie wojenna zna doskonale, paleontologie — moj ty Boze, kto w naszych czasach slyszal o paleontologii! — paleontologie tez zna… Rysuje jak malarz, spiewa jak artysta… i jest dobry, nienaturalnie dobry. Rozpedzil i pozabijal bandytow. Osmiu w pojedynke, golymi rekami. Inny na jego miejscu chodzilby dumny jak paw, patrzyl na wszystkich z gory, a ten dreczyl sie, nie spal po nocach, trapil sie, kiedy go chwalono i dziekowano, a pozniej nagle wybuchnal: zrobil sie bialy jak kreda i wykrzyknal, ze to nieuczciwie chwalic za morderstwo… A jak trudno bylo go namowic, aby wstapil do legionu!
Wszystko rozumie, ze wszystkim sie zgadza, ale przeciez tam — mowi — trzeba bedzie strzelac. Do ludzi. A ja mu na to: do wyrodkow, a nie do ludzi, do wyrzutkow gorszych niz bandyci. Umowilismy sie, ze z poczatku, dopoki sie nie przyzwyczai, bedzie po prostu rozbrajal. Nie, nie na darmo ciagle powtarza, ze niby przyszedl z innego swiata. Znam ja ten swiat. Wujaszek ma nawet o nim ksiazke. „Mglisty Kraj Zartak”. Jest podobno w gorach na wschodzie dolina Zartak, w ktorej mieszkaja szczesliwi ludzie. Z opisu wynika, ze wszyscy sa tacy sami jak Maksym. A najdziwniejsze jest to, ze jesli ktorys z nich opusci swoja doline, to od razu zapomina, skad pochodzi i co sie z nim przedtem dzialo, pamieta tylko, ze jest z innego swiata… Wujek, co prawda, twierdzi, ze takiej doliny wcale nie ma, ze to wszystko wymysl, ze jest tylko grzbiet Zartak, a zreszta — mowi — w czasie ostatniej wojny rabneli w ten grzbiet kilkoma bombami wodorowymi, tak ze wszystkim tym goralom na zawsze pamiec odjelo…
— Dlaczego milczysz? — spytal Maksym. — Myslisz o mnie?
Gaj zmieszal sie.
— No wiec — powiedzial. — Prosze cie tylko o jedno: dla dobra dyscypliny nigdy nie okazuj, ze znasz mnie blizej. Patrz, jak zachowuja sie inni i rob dokladnie to samo.
— Staram sie — powiedzial smutno Maksym. Po chwili dodal: — Trudno sie przyzwyczaic. U was to wszystko jest jakies dziwne.
— A jak twoja rana? — zapytal Gaj chcac zmienic temat.
— Moje rany szybko sie goja — powiedzial Maksym roztargnionym tonem. — Sluchaj, Gaj, po akcji chodzmy prosto do domu. No, co tak na mnie patrzysz? Stesknilem sie za Rada. A ty nie? Chlopakow zawieziemy do koszar, a potem pojedziemy ciezarowka do domu. Kierowce zwolnimy…
Gaj nabral pelne pluca powietrza, ale wtedy srebrzysta skrzynka glosnika, wiszaca prawie nad ich glowami, warknela i glos oficera dyzurnego brygady zakomenderowal:
— Szosta kompania na plac! Uwaga, szosta kompania…
Gaj huknal wiec tylko:
— Kandydat Sym, konczyc rozmowy, marsz na zbiorke! — Maksym poderwal sie, ale Gaj chwycil go za lufe automatu. — Bardzo cie prosze — powiedzial. — Jak wszyscy! Zachowuj sie jak wszyscy! Dzis sam pan rotmistrz bedzie cie obserwowal…
Trzy minuty pozniej kompania juz stala w szyku. Zrobilo sie ciemno i nad placem zablysly reflektory. Z tylu za szeregiem miekko pomrukiwaly silniki samochodow. Pan brygadier, jak zawsze przed akcja, w asyscie pana rotmistrza Czaczu obszedl bez slowa cala kompanie sprawdzajac kazdego legioniste. Byl spokojny, oczy mial przymruzone, a kaciki ust uniesione ku gorze. Potem milczaco skinal glowa panu rotmistrzowi i odszedl. Rotmistrz kolyszac sie z nogi na noge i wymachujac okaleczona reka wyszedl przed front kompanii i zwrocil ku legionistom swoja ciemna, prawie czarna twarz.
— Legionisci! — krzyknal glosem, od ktorego Gajowi przebiegly mrowki po skorze. — Czeka nas robota. Wykonamy ja z godnoscia… Uwaga, kompania! Do samochodow! Kapral Gaal, do mnie!
Kiedy Gaj podbiegl i wyprezyl sie przed nim, rotmistrz powiedzial polglosem:
— Wasza druzyna ma specjalne zadanie. Po przybyciu na miejsce nie wychodzic z samochodu. Bede osobiscie dowodzil.
Rozdzial VI
Ciezarowka miala kiepskie amortyzatory, co sie mocno odczuwalo na okropnej jezdni brukowanej polnymi kamieniami. Kandydat Mak Sym zacisnal automat miedzy kolanami i pieczolowicie przytrzymywal Gaja za pas glowny. Doszedl bowiem do wniosku, ze kapralowi, ktory tak bardzo troszczy sie o swoj autorytet, nie przystoi szybowac nad lawkami niczym jakis tam kandydat Zojza. Gaj nie protestowal, a moze po prostu nie zauwazal uczynnosci podkomendnego. Po rozmowie z rotmistrzem kapral byl czyms mocno zatroskany. Maksym zas cieszyl sie, ze zgodnie z rozkazem bedzie walczyl obok niego i w razie potrzeby bedzie mogl przyjacielowi pomoc.
Samochody minely Teatr Centralny, dlugo toczyly sie wzdluz cuchnacego Kanalu Cesarskiego, pozniej skrecily w pusta o tej porze ulice Szewska i zaczely przedzierac sie przez krzywe zaulki jakiegos przedmiescia, gdzie Maksym nigdy jeszcze nie byl. A bywal ostatnimi czasy w roznych miejscach i poznal miasto gruntownie. W ciagu ponad czterdziestu dni zdarzylo mu sie w ogole zobaczyc i uslyszec wiele rzeczy dziwnych i nieprzyjemnych. Sytuacja byla znacznie gorsza i dziwaczniejsza, niz przypuszczal.
Sleczal jeszcze nad elementarzem, kiedy Gaj zaczal zanudzac go pytaniem, skad Maksym sie wlasciwie wzial. Rysunki nie pomagaly, Gaj przyjmowal je z jakims dziwnym usmiechem i powtarzal: „Skad jestes?”