dwa wielkie panstwa, Chontia i Pandea, dawniejsze prowincje czy tez kolonie. O tych panstwach nikt niczego nie wiedzial, ale bylo pewne, ze oba te kraje maja agresywne zamiary, nieustannie wysylaja szpiegow i dywersantow, organizuja incydenty zbrojne na granicy i przygotowuja sie do wojny. Celow tej wojny Gaj nie potrafil wyjasnic, nigdy zreszta sie nad tym nie zastanawial. Na polnocy byli wrogowie, z agentura walczyl na smierc i zycie, i to mu w zupelnosci wystarczalo.
Na poludniu za przygranicznymi lasami, lezala pustynia wypalona wybuchami jadrowymi. Pustynia ta powstala na miejscu calej grupy krajow, ktore braly najczynniejszy udzial w dzialaniach wojennych. O tym, co sie dzieje na tych milionach kilometrow kwadratowych, tez nic nie bylo wiadomo, nikogo to zreszta nie interesowalo. Poludniowe granice narazone byly na nieustanne napady wielkich hord poldzikich wyrodkow, od ktorych az sie roily lasy za rzeka Blekitna Zmija. Problem poludniowych granic uwazany byl niemal za najwazniejszy. Stamtad grozilo niebezpieczenstwo i wlasnie tam koncentrowaly sie wyborowe jednostki Legionu Bojowego. Gaj sluzyl na poludniu trzy lata i opowiadal nieprawdopodobne historie.
Na poludnie od pustyni, na drugim koncu jedynego kontynentu, rowniez mogly zachowac sie jakies panstwa, ale nic o nich nie bylo wiadomo. Natomiast ciagle i w sposob wysoce nieprzyjemny dawalo o sobie znac tak zwane Imperium Wyspiarskie rozsiadle na dwoch poteznych archipelagach drugiej polkuli. Ocean Swiatowy nalezal do niego. Radioaktywne wody prula ogromna flota okretow podwodnych pokrytych wyzywajaco snieznobiala farba, wyposazonych w najnowoczesniejsze urzadzenia do niszczenia i zabijania, z bandami specjalnie wytresowanych mordercow na pokladach. Biale lodzie podwodne trzymaly w straszliwym napieciu nabrzezne rejony kraju, dokonywaly nie prowokowanych ostrzalow artyleryjskich i wysadzaly pirackie desanty. Temu bialemu zagrozeniu rowniez stawial czolo legion.
Obraz wszechswiatowego chaosu i zniszczenia wstrzasnal Maksymem. Lezala przed nim planeta- cmentarzysko, na ktorej ledwie tlilo sie rozumne zycie, gotowe lada chwila ostatecznie zgasnac.
Maksym sluchal Rady, sluchal jej spokojnych i strasznych opowiesci o tym, jak matka otrzymala zawiadomienie o smierci ojca (ojciec, lekarz epidemiolog, nie chcial opuscic zadzumionej okolicy, panstwo zas wowczas nie mialo czasu ani mozliwosci walczyc z dzuma zwyklymi srodkami, na zadzumione tereny zrzucono wiec po prostu bombe); o tym, jak dziesiec lat temu do stolicy zblizyli sie buntownicy, zaczela sie ewakuacja i w tlumie atakujacych pociag zadeptano babke, matke ojca, a dziesiec dni pozniej umarl mlodszy braciszek; o tym, jak po smierci matki chcac wykarmic malego Gaja i zupelnie bezradnego wujka Kaana pracowala po osiemnascie godzin na dobe jako pomywaczka w punkcie ewakuacyjnym, pozniej jako sprzataczka w luksusowej spelunce dla spekulantow, pozniej startowala w hazardowych biegach kobiecych, pozniej siedziala w wiezieniu, co prawda niedlugo, ale pozostala bez pracy i kilka miesiecy zebrala…
Maksym sluchal wujka Kaana, niegdys wybitnego uczonego, ktory opowiadal, jak od razu na poczatku wojny zamknieto Akademie Nauk i z jej czlonkow utworzono Batalion Akademii Jego Cesarskiej Wysokosci; jak w czasie glodu oszalal i powiesil sie tworca teorii ewolucyjnej; jak gotowano polewke ze swierszczy i zielska; jak glodny tlum spladrowal muzeum zoologiczne i zjadl zakonserwowane w spirytusie preparaty…
Maksym sluchal Gaja, sluchal jego prostodusznych opowiesci o budowie wiez obrony przeciwbalistycznej na granicy poludniowej, jak nocami ludojady podkradaja sie pod place budowy i porywaja wychowywanych i wartownikow— legionistow; jak w ciemnosci niczym widma atakuja nieublagane wilkolaki, polludzie, polniedzwiedzie, polpsy; wysluchiwal jego zachwytow nad systemem OPB, ktory powstal w ostatnich latach wojny kosztem nieprawdopodobnych wyrzeczen i ktory w gruncie rzeczy spowodowal przerwanie dzialan wojennych osloniwszy kraj przed atakiem z powietrza, ktory i do tej pory jest jedynym zabezpieczeniem kraju przed agresja z polnocy… A te dranie organizuja napady na wieze obronne, sprzedajne lobuzy, mordercy kobiet i dzieci kupieni za brudna forse Chontii i Pandei, wyrodki, bydleta, gorsze od najpodlejszego Szczurolapa… Nerwowa twarz Gaja wykrzywiala sie z nienawisci. To jest najwazniejsze, mowil postukujac piescia w stol, i dlatego poszedlem do legionu, nie do fabryki, nie na role, nie do biura, lecz do legionu, ktory teraz odpowiada za wszystko…
Maksym sluchal chciwie, sluchal tego wszystkiego jak strasznej, nierealnej basni, tym straszniejszej i bardziej nieprawdopodobnej, ze prawdziwej i ze rzeczy najstraszliwsze, najbardziej niepojete mogly sie w kazdej chwili powtorzyc. Zawstydzil sie. Jego niepowodzenia wydaly mu sie smieszne, a problemy staly sie niewazne; jakis tam kontakt, nadajnik zeroprzestrzenny, rozpacz, zalamywanie rak.
Ciezarowka ostro skrecila w niezbyt szeroka ulice z wielopietrowymi ceglanymi domami po obu stronach i Pandi powiedzial: „Jestesmy na miejscu”. Przechodnie odskoczyli pod sciany zaslaniajac oczy przed swiatlem reflektorow. Ciezarowka zatrzymala sie. Nad kabina kierowcy wyrosla dluga teleskopowa antena.
— Wysiadac! — wrzasneli rownoczesnie dowodcy drugiej i trzeciej druzyny. Legionisci zaczeli wyskakiwac.
— Pierwsza druzyna pozostaje na miejscu — zakomenderowal Gaj.
Pandi i Maksym, ktorzy zdazyli sie poderwac znowu usiedli.
— Na trojki, rozbic sie! — wrzeszczeli kaprale na chodniku. — Druga druzyna, naprzod. Trzecia druzyna, naprzod!
Zalomotaly podkute buty, pisnal zachwycony kobiecy glos, ktos z gornego pietra przenikliwie krzyknal: „Panowie! Legion Bojowy!”. „Hura!” — zawolali bladzi ludzie przyciskajacy sie do scian. Ci przechodnie zdawali sie czekac na legionistow i teraz cieszyli sie, jakby ujrzeli najlepszych przyjaciol. Siedzacy po prawej stronie Maksyma kandydat Zojza, jeszcze zupelny smarkacz, chudy dragal z puszkiem na policzkach tracil Maksyma ostrym lokciem w bok i radosnie mrugnal do niego. Maksym usmiechnal sie w odpowiedzi. Druzyny juz zniknely w bramach, pod drzwiami stali tylko kaprale, stali twardo, z nieruchomymi twarzami pod przekrzywionymi beretami. Trzasnely drzwiczki kabiny i glos rotmistrza Czaczu wykrakal:
— Pierwsza sekcja, wysiadac! Zbiorka!
Maksym jednym skokiem przerzucil cialo przez burte. Kiedy druzyna sie ustawila, rotmistrz ruchem reki zatrzymal Gaja, ktory podbiegl z raportem, podszedl tuz do szeregu i zakomenderowal:
— Helmy wloz!
Czynni szeregowi jakby tylko czekali na ten rozkaz, kandydaci natomiast troche sie guzdrali. Rotmistrz niecierpliwie postukujac obcasem poczekal, az Zojza upora sie z paskiem i zakomenderowal: „Na prawo, zwrot” i „Biegiem naprzod, marsz”. Sam pobiegl przodem, nieoczekiwanie zwinny, wymachujac zraniona reka, i poprowadzil druzyne pod ciemny luk bramy, obok zelaznych zbiornikow z gnijacymi odpadkami, na podworko waskie i mroczne jak studnia, zastawione stertami drewna opalowego. Skrecil pod drugi luk, taki sam mroczny i cuchnacy i zatrzymal sie przy odrapanych drzwiach pod metna zarowka.
— Uwaga! — zakrakal. — Pierwsza trojka i kandydat Sym pojda ze mna. Reszta zostanie tutaj. Kapral Gaal na gwizdek przyprowadzi do mnie na gore, na trzecie pietro, druga trojke. Nikogo nie wypuszczac, brac zywcem, strzelac tylko w ostatecznosci. Pierwsza trojka i kandydat Sym, za mna!
Popchnal odrapane drzwi i znikl. Maksym wyprzedzil Pandiego i rzucil sie za nim. Za drzwiami byly strome schody z lepkimi zelaznymi poreczami, waskie i brudne, oswietlone jakims niezdrowym, zgnilym swiatlem. Rotmistrz biegl, zrecznie przeskakujac po trzy stopnie naraz. Maksym dopedzil go i zauwazyl w jego reku pistolet. Wowczas zdjal w biegu automat z szyi i przez chwile poczul mdlosci na mysl, ze bedzie musial strzelac do ludzi, ale zaraz odpedzil te mysl. To nie byli przeciez ludzie, to byly zwierzeta gorsze od wasatego Szczurolapa, gorsze od plamistych malp. Wstretne brudy pod nogami, zgnile swiatlo i zaplute sciany potwierdzaly i podtrzymywaly to wrazenie.
Pierwsze pietro. Duszacy kuchenny odor, w szczelinie uchylonych drzwi ze strzepami maty — wystraszona twarz staruszki. Spod nog wyskakuje oszalaly ze strachu kot. Drugie pietro. Jakis balwan zostawil na srodku podestu wiadro z pomyjami. Rotmistrz przewraca wiadro, pomyje leja sie na dol. „Massaraksz…” — wrzeszczy z dolu Pandi. Chlopiec i dziewczyna objeci w pol przytuleni w ciemnym kacie. Twarze maja wystraszone i radosne. „Uciekajcie na dol” — kracze w biegu rotmistrz. Trzecie pietro. Obskurnie brazowe drzwi ze zluszczona olejna farba, porysowana blaszana tabliczka z napisem: „Gobbi. Dentysta. Wizyty o kazdej porze”. Za drzwiami ktos przeciagle krzyczy. Rotmistrz zatrzymuje sie i chrypi: „Zamek!” Po jego czarnej twarzy splywa pot. Maksym nie rozumie. Nadbiega Pandi, odpycha go ramieniem, przystawia lufe automatu do drzwi nad klamka i wypuszcza serie. Sypia sie iskry, leca kawalki drewna i zaraz potem za drzwiami rozlegaja sie gluche wystrzaly, ktos jeczy, znowu z trzaskiem leca drzazgi, cos goracego i twardego ze wstretnym piskiem przemyka nad glowa Maksyma. Rotmistrz otwiera drzwi. W srodku jest ciemno, zolte ogniki wystrzalow oswietlaja kleby dymu. „Za mna!” — chrypi rotmistrz i nurkuje glowa naprzod prosto w rozblyski. Maksym i Pandi skacza za nim, drzwi sa waskie, przygnieciony Pandi krotko steka. Korytarz, zaduch, dym. Zagrozenie z lewej. Maksym wyrzuca reke, chwyta goraca lufe, szarpie bron od siebie i ku gorze. Cicho, lecz okropnie wyraznie chrzeszcza czyjes wylamywane