Legionisci podnosili zatrzymanych, kopniakami stawiali ich na nogi i prowadzili do drzwi. Aresztowani sie nie bronili. Wygladali, jakby byli z waty, chwiali sie, nogi sie pod nimi uginaly. Tegi czlowiek, ktory strzelal w korytarzu, glosno pojekiwal i klal szeptem. Kobieta bezdzwiecznie poruszala wargami. Oczy jej dziwnie blyszczaly.

— Hej, Mak — powiedzial Pandi — wez ten koc z lozka i owin nim ksiazki, a jak nie starczy, wez jeszcze przescieradlo. Zanies potem wszystko na dol. Ja wezme obraz… Tylko nie zapomnij automatu, tepa palo! Wiesz, dlaczego pan rotmistrz sie na ciebie wsciekl? Rzuciles automat. Broni nie wolno rzucac, i to w dodatku w czasie walki! Ech, ty kolku…

— Co to za rozmowki, Pandi? — powiedzial gniewnie Gaj. — Bierz obraz i idz.

W drzwiach odwrocil sie ku Maksymowi, postukal sie palcem w czolo i wyszedl. Bylo slychac, jak Pandi schodzac po schodach wyspiewuje na cale gardlo „Daj spokoj, mamusiu”. Maksym westchnal, polozyl automat na stole i podszedl do stosu ksiazek zwalonych na lozko i podloge. Nigdzie tu jeszcze, oprocz bibliotek, nie widzial tyle ksiazek naraz. W ksiegarniach ksiazek oczywiscie tez bylo wiecej, ale wiecej egzemplarzy, a nie tytulow.

Ksiazki byly stare, o pozolklych stronicach. Niektore byly troche nadpalone, a niektore — ku zdumieniu Maksyma — radioaktywne. Nie bylo czasu na szczegolowsze ogladanie.

Maksym zapakowal dwa toboly i przez kilka chwil rozgladal sie po pokoju. Puste, przekrzywione regaly, ciemne plamy na miejscu obrazow i same obrazy wydarte z ram, zdeptane… Zadnego sladu sprzetu dentystycznego. Wzial pakunki i skierowal sie ku drzwiom, ale pozniej przypomnial sobie i wrocil po automat. Na stole pod szklem lezaly dwie fotografie. Na jednej byla ta sama przezroczysta kobieta. Na kolanach trzymala czteroletniego moze chlopczyka z rozdziawiona buzia. Niewiasta byla mloda, szczesliwa, dumna… Na drugim zdjeciu widnial piekny gorski krajobraz, ciemne grupy drzew i stara, na pol zrujnowana baszta. Maksym zarzucil automat na ramie i wrocil do tobolkow.

Rozdzial VII

Co rano, po sniadaniu, brygada ustawiala sie na placu apelowym do wysluchania rozkazu dziennego i przydzialu sluzby. Dla Maksyma byl to najtrudniejszy moment dnia, gorszy nawet od meczarni wieczornych apeli. Odczytanie jakiegokolwiek rozkazu wywolywalo nieodmiennie prawdziwy paroksyzm zachwytu. Ten slepy, bezmyslny, nienaturalny zachwyt byl dla postronnego obserwatora wrecz przygnebiajacy w swej absurdalnosci. Maksym z najwyzszym wysilkiem dlawil w sobie wstret do naglego szalenstwa, ktore ogarnialo cala brygade, od dowodcy poczawszy, a na najmlodszym kandydacie konczac. Wyrzucal sobie sceptycyzm cudzoziemca, staral sie wzbudzic w sobie entuzjazm, tlumaczyl sobie w duchu, ze w trudnych sytuacjach takie eksplozje masowego zapalu swiadcza jedynie o konsolidacji, jednomyslnosci i gotowosci do calkowitego poswiecenia sie wspolnej sprawie. Ale nie potrafil sie z tym obledem pogodzic.

Od dziecinstwa wpajano mu ironiczno-powsciagliwy stosunek do samego siebie, uczono go nie znosic gromkich slow, nic wiec dziwnego, ze byl nieomal wsciekly na swych sasiadow z szeregu, chlopakow dobrych, prostodusznych i przyzwoitych, kiedy ci, po odczytaniu rozkazu i ukaraniu trzema dniami aresztu kandydata takiego to a takiego za klotnie z czynnym szeregowym takim to a takim, nagle rozdziawiali geby, tracili wlasciwe im dobroduszne poczucie humoru i zaczynali entuzjastycznie ryczec „hura”, a potem ze lzami w oczach spiewac „Marsz Legionu Bojowego”, powtarzajac go dwa, trzy razy, albo nawet czterokrotnie. Na domiar zlego na plac wysypywali sie kucharze z koszarowej kantyny i wymachujac wsciekle chochlami — wolno im bylo to robic, bo byli poza szeregiem — z zapalem podchwytywali piesn. Maksym pamietal, ze w tym swiecie nalezy postepowac tak samo, jak pozostali, staral sie wiec rowniez wyzbyc poczucia humoru. Czasami mu sie to nawet udawalo, ale zawsze pozostawialo niesmak, bo niczego, poza obrzydzeniem, wtedy nie odczuwal.

Tym razem wybuch zachwytu nastapil po odczytaniu rozkazu numer 127 o mianowaniu czynnego szeregowca Dimby kapralem, rozkazu numer 128 o udzieleniu pochwaly kandydatowi na szeregowca Symowi i rozkazu numer 129 o rozpoczeciu remontu koszar czwartej kompanii. Ledwie adiutant brygady zdazyl wsunac blankiety rozkazow do skorzanej raportowki, a juz brygadier zerwal czapke z glowy, nabral pelne pluca powietrza i wrzasnal skrzekliwym falsetem: „Naprzod!… Legionisci!… Naprzod!…” Tego dnia Maksym poczul sie gorzej niz zwykle, bo zobaczyl, jak po ciemnych policzkach rotmistrza Czaczu tocza sie grube lzy. Legionisci ryczeli jak bawoly i wybijali takt, lomocac kolbami automatow w masywne sprzaczki pasow. Zeby tego nie widziec i nie slyszec, Maksym zacisnal mocno powieki, zawyl niczym rozwscieczony tachorg i zagluszyl swoim glosem wszystkie inne. Tak mu sie w kazdym razie wydawalo… „Naprzod, nieustraszeni!” — wydzieral sie, nie slyszac juz nikogo poza soba. — Coz za idiotyczny tekst… Pewnie jakis kapral splodzil… Trzeba bardzo wierzyc w swoja sprawe, aby isc za nia w boj z takimi slowami na ustach! Otworzyl oczy i zobaczyl stado czarnych ptakow, miotajacych sie w poplochu nad placem. — „Diamentowy pancerz nic ci nie pomoze!”

Potem wszystko skonczylo sie rownie nagle, jak sie zaczelo. Brygadier omiotl wszystkich zmetnialym wzrokiem, przypomnial sobie, gdzie sie znajduje i jekliwym, przerywanym glosem zakomenderowal: „Panowie oficerowie rozprowadza kompanie na zajecia”. Zolnierze potrzasali glowami i bezmyslnie gapili sie przed siebie. Zdaje sie, ze nie bardzo wiedzieli, co sie z nimi dzieje, bo rotmistrz Czaczu musial dwa razy krzyknac: „Rownaj!”, zanim szyk znow sie porzadnie ustawil. Potem kompania odmaszerowala do koszar, a tam rotmistrz zarzadzil:

— Pierwsza druzyna pelni sluzbe wartownicza. Pozostale druzyny przystepuja do planowych zajec. Rrrozejsc sie!

Rozeszli sie. Gaj zebral swoja druzyne i rozdzielil posterunki. Maksymowi i Pandiemu przypadla sluzba w izbie przesluchan. Gaj pospiesznie wyjasnil mu jego obowiazki: ma stac na bacznosc z tylu po prawej stronie aresztowanego i przy najmniejszym podejrzanym ruchu uzyc sily. W czasie pelnienia warty bedzie podlegal bezposrednio dowodcy brygady. Starszym posterunku jest szeregowy Pandi… Krotko mowiac: patrz na Pandiego i rob to samo co on.

— Uwazaj, Mak. Nie bardzo wiem, jakie pan rotmistrz ma wobec ciebie zamiary. Albo chce cie jak najpredzej awansowac, bo bardzo mu sie podobales przy robocie i wczoraj przy omawianiu akcji z dowodcami druzyn wiele o tobie mowil, no i ta pochwala w rozkazie… Albo cie sprawdza. Nie wiem dlaczego. Moze to wina mojego raportu, moze twoich rozmowek… — Popatrzyl zaaferowanym wzrokiem na Maksyma. — Wyczysc jeszcze buty, podciagnij pas i zaloz galowe rekawiczki… Aha, przeciez nie masz rekawiczek, kandydatom nie przysluguja… No dobrze, lec do magazynu, tylko szybko, bo za trzydziesci minut wyruszamy.

W magazynie Maksym zastal Padiego, ktory zmienial pekniete godlo na berecie.

— Popatrz kapralu — powiedzial Pandi, zwracajac sie do magazyniera i klepiac Maksyma po ramieniu. — Widziales? Chlopak dopiero dziewiaty dzien w legionie i juz pochwala. W izbie go ze mna postawili… Pewnies po biale rekawiczki przylecial? Wydaj mu porzadne rekawiczki, kapralu. Zasluzyl sobie. Chlop jak trza!

Kapral burknal cos z niezadowoleniem, wgramolil sie na regal zawalony sortami mundurowymi, rzucil na lade przed Maksymem kilka par nicianych rekawiczek i powiedzial pogardliwie:

— Jak trza… Wszyscyscie przy tych pomylencach gieroje!… Jasne, ze jak im bebechy z bolu pekaja, to mozna ich golymi rekami brac i do workow pakowac. Z tym to i moj dziadek by sobie poradzil, a nie ma rak ani nog…

Pandi obrazil sie.

— Twoj beznogi dziadek na rzesach by pryskal — powiedzial — jakby tak na niego z dwoma spluwami naskoczyli. Myslalem, ze juz z panem rotmistrzem koniec…

— Koniec, koniec… — burczal kapral. — Jak za pol roku pognaja was na poludniowa granice, to wtedy zobaczymy.

Kiedy wyszli z magazynu, Maksym zapytal z najwyzszym szacunkiem, na jaki go bylo stac (stary Pandi lubil, kiedy mu sie okazywalo szacunek):

— Panie Pandi, dlaczego te wyrodki maja takie bole i to w dodatku wszyscy razem? Jak to jest?

— Ze strachu — odpowiedzial Pandi, tajemniczo sciszajac glos. — Wyrodki, rozumiesz? Musisz wiecej czytac, Mak. Jest taka broszura. Nazywa sie „Co to sa wyrodki i skad sie wziely?” Przeczytaj, bo ciagle bedziesz taki ciemny… Na samej odwadze daleko nie ujedziesz… — Milczal przez chwile. — My sie na przyklad zdenerwujemy albo powiedzmy zestrachamy i nic, najwyzej sie spocimy albo nogi nam zmiekna. A oni maja

Вы читаете Przenicowany swiat
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату