jako wyrodek, a wyksztalcenie pomaga mu te nienawisc uzasadniac i rozpowszechniac… Wyksztalcenie, moj drogi, nie zawsze jest zaleta. To tak samo jak z automatem, zalezy, w czyje rece trafi…
— Wyksztalcenie jest zawsze zaleta — powiedzial Mak z przekonaniem.
— Nic podobnego. Wolalbym, zeby wszyscy Chontyjczycy byli ciemni. Wowczas moglibysmy przynajmniej zyc jak ludzie, a nie ciagle czekac na atak atomowy. Szybko bysmy ich uspokoili.
— Tak — powiedzial Mak dziwnym tonem. — Uspokajac potrafimy. Okrucienstwa nam nie brak.
— Znow gadasz jak dziecko. Nie jestesmy okrutni, to czasy sa okrutne. Wolelibysmy poprzestac na perswazji. Taniej by to wynioslo i obyloby sie bez rozlewu krwi. Ale co mamy robic, jezeli ich nie mozna przekonac?
— To znaczy, ze maja swoje przekonania? — przerwal mu Mak. — Wierza w nie? A jezeli madry czlowiek w cos wierzy, to co z tym maja wspolnego chontyjskie pieniadze?
Gajowi juz sie to wszystko znudzilo. Chcial uciec sie do ostatniego argumentu, zacytowac wyjatek z Kodeksu Chorazych i skonczyc wreszcie z tym glupim sporem, ale wtedy Maksym machnal reka i zawolal:
— Rada! Obudz sie! Panowie legionisci zglodnieli i tesknia za kobiecym towarzystwem!
Ku niebotycznemu zdumieniu Gaja zza parawanu dobiegl glos Rady:
— Juz od dawna nie spie. Wrzeszczycie, panowie legionisci, jak u siebie w koszarach.
— Dlaczego jestes w domu? — huknal Gaj.
Rada wyszla zza parawanu otulajac sie szlafroczkiem.
— Zostalam zwolniona — oswiadczyla. — Mama Taj zamknela swoj interes. Dostala spadek i wybiera sie na wies… Nie boj sie, Gaj, obiecala polecic mnie w dobre miejsce. Mak, dlaczego wszystko porozrzucales? Powies do szafy. Chlopcy, przeciez prosilam, zebyscie nie chodzili po pokoju w butach! Gdzie twoje buty, Gaj?… Nakrywajcie do stolu, zaraz bedzie obiad. Mak, ale schudles. Co oni tam z toba wyprawiaja?
— Dobra, dobra — powiedzial Gaj. — Dawaj obiad.
Pokazala mu jezyk i wyszla. Gaj spojrzal na Maka. Mak patrzyl na nia swoim zwyklym, dobrym wzrokiem.
— Co, ladna dziewczyna? — spytal Gaj i przestraszyl sie — twarz Maka nagle skamieniala. — Co ci jest?
— Sluchaj — powiedzial Mak. — Wszystko mozna robic. Nawet torturowac pewnie mozna. Wy wiecie lepiej. Ale rozstrzeliwac kobiety… Meczyc je… — Chwycil swoje buty i wyszedl.
Gaj steknal, gwaltownie podrapal sie obiema rekami po glowie i zaczal nakrywac do stolu. Ta cala rozmowa zostawila w nim jakis nieprzyjemny osad. Jakies rozdwojenie. Jasne, ze Mak jeszcze jest zielony i w ogole nie z tego swiata. Ale jak to znowu wszystko sprytnie wywiodl! Logik, nic innego tylko wspanialy logik… Przeciez przed chwila plotl glupstwa, ale jak mu sie one logicznie ukladaly. Gaj musial przyznac, ze gdyby nie ta rozmowa, to pewnie by sam nigdy nie doszedl do prostej w gruncie rzeczy mysli: najwazniejsza cecha wyrodkow jest to, ze sa wyrodkami. Wystarczylo ich tej cechy pozbawic, aby wszystkie pozostale oskarzenia pod ich adresem nie byly funta klakow warte. Chodzi o to, ze oni sa wyrodkami i nienawidza wszystkiego, co normalne. To wystarczy i mozna obejsc sie bez chontyjskiego zlota… A wiec Chontyjczycy to tez wyrodki? Tego nam nie mowili. A jezeli nie wyrodki, to nasze wyrodki powinny ich nienawidzic tak samo jak nas… A, massaraksz! Do diabla z ta przekleta logika! Kiedy Mak wrocil, Gaj rzucil sie na niego.
— Skad wiedziales, ze Rada jest w domu?
— Jak to skad? Przeciez to bylo jasne…
— A jezeli to bylo jasne, to dlaczego, massaraksz, mnie nie uprzedziles? Dlaczego, massaraksz, pytlujesz przy postronnych? Trzydziesci trzy razy massaraksz!
Mak rowniez sie rozzloscil.
— Kto tu jest postronny, massaraksz? Rada? Przeciez wy wszyscy, razem ze swoim rotmistrzem, jestescie dla mnie bardziej postronni niz Rada!
— Massaraksz! Co regulamin mowi o tajemnicy sluzbowej?
— Massaraksz i massaraksz! Cos ty sie do mnie przyczepil? Nie wiedzialem przeciez, ze nie wiesz, iz ona jest w domu! Myslalem, ze mnie nabierasz! A poza tym o jakich to tajemnicach tu mowilismy?
— Wszystko, co dotyczy sluzby…
— Idzcie do diabla ze swoja sluzba, ktora trzeba ukrywac przed rodzona siostra! W ogole przed kimkolwiek, massaraksz! Nasypali sekretow w kazdym kacie, ze nie ma gdzie kroku stapic i nie mozna geby otworzyc!
— Jeszcze na mnie wrzeszczysz! Ucz tu barana, a on na ciebie z pyskiem!
Ale Mak juz sie przestal zloscic. Nagle blyskawicznie podskoczyl do Gaja, ktory nie zdazyl nawet mrugnac, kiedy silne rece scisnely go wpol, pokoj zawirowal przed oczami, a sufit gwaltownie sie przyblizyl. Gaj krzyknal przytlumionym glosem, a Mak, niosac go ostroznie na wyciagnietych nad glowa rekach, podszedl do okna i powiedzial:
— No, gdzie cie poslac razem z twoimi tajemnicami? Za okno chcesz?
— Co za idiotyczne dowcipy, massaraksz?! — ryknal Gaj wymachujac goraczkowo rekami w poszukiwaniu jakiegos oparcia.
— Nie chcesz za okno? No dobrze, zostan tutaj.
Gaj zostal przeniesiony pod parawan i rzucony na lozko Rady. Usiadl, poprawil podwinieta pizame i burknal: „Diabelne byczysko…” On tez sie juz nie zloscil. Nie mial zreszta na kogo, chyba ze na wyrodkow.
Po chwili przyszla Rada z garnkiem zupy, a za nia wujaszek Kaan ze swa nieodstepna butelka. Wujaszek utrzymywal, ze tylko ta butelczyna chroni go przed zaziebieniami i innymi starczymi dolegliwosciami. Siedli i zabrali sie do zupy. Wujaszek wypil kieliszek, wciagnal nosem powietrze i zaczal opowiadac o swoim wrogu, koledze Szapszu, ktory znow napisal artykul o przeznaczeniu takiej to a takiej kosci, takiej to a takiej przedpotopowej jaszczurki. Artykul opieral sie na idiotycznych przeslankach, niczego oprocz bredni nie zawieral i przeznaczony byl dla nieukow…
Dla wujaszka Kaana wszyscy byli glupimi nieukami. Koledzy z katedry byli glupcami, pracowitymi debilami lub walkoniami. Asystentami byli tepacy, ktorzy powinni pasc bydlo w gorach, a i to w gruncie rzeczy nie wiadomo, czy daliby sobie z tym rade. Co sie zas tyczy studentow, to dzisiejsza mlodziez w ogole jakby ktos zamienil, a w dodatku na studia ida najgorsze barany, ktorych zapobiegliwy przedsiebiorca nie dopuscil do maszyn, a doswiadczony oficer nie chcial zwerbowac do wojska. Los nauki o zwierzetach kopalnych jest wiec przesadzony. Gaj nie bardzo sie tym przejmowal, do diabla z kopalnymi zwierzetami, nie czas sie teraz nimi zajmowac i w ogole nie wiadomo, do czego i komu moze sie ta nauka przydac. Ale Rada bardzo kochala wujaszka i zawsze razem z nim utyskiwala na glupote kolegi Szapszu i martwila sie, ze kierownictwo uniwersytetu nie przydziela srodkow na niezbedne wyprawy…
Dzis zreszta rozmowa potoczyla sie o czyms innym. Rada, ktora, massaraksz, wszystko zza swojego parawanu slyszala, zapytala nagle wujka, czym wyrodki roznia sie od zwyczajnych ludzi. Gaj popatrzyl groznie na Maka i poprosil Rade, aby nie psula apetytu krewnym i znajomym. A jezeli juz ja takie rzeczy interesuja, to niech lepiej poczyta sobie odpowiednia literature. Wujaszek oswiadczyl jednak, ze te broszurki sa pisane dla najgorszych idiotow; ze Departament Oswiaty Publicznej wyobraza sobie, iz wszyscy sa takimi samymi ciemniakami, jak oni sami; ze problem wyrodkow nie jest taki prosty i plytki, jakim sie go usiluje przedstawic na uzytek spoleczenstwa; i ze w koncu albo bedziemy sie tu zachowywac jak ludzie kulturalni, albo jak dzielni, lecz — niestety — nie najlepiej wychowani oficerowie w koszarach! Mak zaproponowal, aby dla urozmaicenia zachowywac sie jak kulturalni ludzie. Wujaszek wypil nastepny kieliszek i zaczal referowac popularna w kregach naukowych teorie gloszaca, ze wyrodki nie sa niczym innym, jak tylko nowym rodzajem biologicznym, ktory pojawil sie w wyniku oddzialywania promieniowania radioaktywnego. Wyrodki sa niewatpliwie niebezpieczne — mowil wujek unoszac palec do gory. — Ale sa znacznie niebezpieczniejsze, niz ci sie wydaje, Gaj. Walcza o swoje miejsce na ziemi, walcza o prawo do istnienia. Ta walka nie zalezy od zadnych warunkow ustrojowych i nie skonczy sie dopoty, dopoki ze sceny historii biologicznej nie zejdzie ostatni czlowiek lub ostatni wyrodek— mutant… Chontyjskie zloto to brednia! — wrzeszczal podochocony profesor. — Dywersje przeciw systemowi OPB to majaczenie! Patrzcie na poludnie, moi panowie! Patrzcie na poludnie! Stamtad plynie prawdziwe niebezpieczenstwo! Stamtad, gdy sie juz dostatecznie rozmnoza, rusza hordy czlekoksztaltnych potworow, zeby nas zdeptac i zetrzec z powierzchni ziemi! Jestes slepcem, Gaj! Twoi dowodcy tez sa slepcami! Uratowac ludzkosc! Uratowac cywilizacje! Nie tylko jakis tam pojedynczy narod, nie tylko nasze matki i dzieci, lecz cala ludzkosc!
Gaj rozzloscil sie i powiedzial, ze los ludzkosci malo go wzrusza i w te akademicka paplanine nie wierzy. Gdyby mu ktos wskazal mozliwosc poszczucia dzikich wyrodkow na Chontie z pominieciem naszego kraju,