Na ulicy pod moim mieszkaniem wzmogl sie wieczorny ruch. Slyszalem ryk diesli ciezarowek, co jakis czas wycie klaksonu i nieustanny szum opon na asfalcie. W lato noc zapada powoli, wkrada sie jak wstretna mysl w przyjemnej chwili. Wyciagniete cienie najpierw odnajduja zaulki, potem zaczynaja pelznac przez podworka i chodniki, wspinac sie po scianach budynkow i jak weze wslizgiwac sie przez okna albo czaja sie w galeziach drzew, az w koncu ciemnosc nie zawladnie miastem. Szalenstwo, myslalem nierzadko, bylo troche podobne do nocy, bo roznymi sposobami pochlanialo moje serce i moja wyobraznie, czasem szybko i brutalnie, czasem znow powoli, subtelnie, tak ze nawet sie nie zorientowalem.
Probowalem sobie przypomniec: czy widzialem kiedys noc ciemniejsza niz tamta w Szpitalu Western State? Albo bardziej przepelniona szalenstwem?
Podszedlem do zlewu, nalalem wody do szklanki, upilem lyk i pomyslalem: zapomnialem o zapachu ludzkich odchodow i koncentratow do czyszczenia. Smrod uryny kontra smrod srodkow dezynfekujacych. Jak niemowleta, starzy i zniedolezniali pacjenci nie panowali nad swoimi kiszkami, wiec szpital cuchnal „wypadkami”. Zeby z tym walczyc, na kazdym korytarzu znajdowaly sie co najmniej dwa schowki ze szmatami, mopami i wiadrami najmocniejszych, najbardziej zracych chemicznych srodkow czyszczacych. Czasami mozna bylo odniesc wrazenie, ze ktos gdzies zawsze szoruje podloge. Bardzo mocne preparaty z lugiem wypalaly oczy i szarpaly pluca.
Trudno bylo przewidziec, kiedy moze dojsc do „wypadku „. W normalnym swiecie, jak przypuszczam, mozna bardziej lub mniej dokladnie zidentyfikowac sytuacje stresowe i obawy, ktore u starszych osob zwykle powoduja utrate kontroli, i cos przedsiewziac, by te okolicznosci usunac. Wymagaloby to troche logiki, wrazliwosci, planowania i przewidywania. Nic wielkiego. Ale w szpitalu, gdzie wszystkie stresy i obawy rykoszetujace od scian korytarzy byly nieprzewidziane i rodzily sie z przypadkowych mysli, zapobieganie wydawalo sie calkowicie niemozliwe.
Zamiast tego mielismy wiec wiadra i zrace srodki czyszczace.
A poniewaz personel musial uzywac tych przedmiotow bardzo czesto, schowki rzadko zamykano na klucz. Oczywiscie powinny byc zamkniete, ale tak samo jak w przypadku tylu innych rzeczy w Szpitalu Western State, rzeczywistosc zasad ustepowala przed szalencza praktyka.
Co jeszcze pamietalem z tamtej nocy? Czy padalo? Wialo?
Pamietalem dzwieki.
W budynku Amherst przebywalo blisko trzystu pacjentow w pomieszczeniach zaprojektowanych dla okolo jednej trzeciej tej liczby. Kazdej nocy kilka osob przenoszono na trzecie pietro do izolatek, ktorymi straszono Chudego. Lozka staly w scisku, jedno obok drugiego, tak ze pacjenci spali zaledwie kilkanascie centymetrow od siebie. Na jednej scianie sali sypialnej ciagnal sie rzad brudnych okien. Byly zakratowane i zapewnialy troche wentylacji, chociaz mezczyzni spiacy pod nimi czesto je zamykali, bo bali sie tego, co moglo czaic sie po drugiej stronie.
Noc byla symfonia strachu.
Chrapanie, pokaslywanie i gulgotanie pomieszane z koszmarami. Ludzie mowili przez sen do nieobecnej rodziny, przyjaciol, bogow, ktorzy ignorowali ich modlitwy, do dreczacych demonow. Zawsze ktos plakal i lkal bez konca przez najciemniejsze godziny nocy. Wszyscy spali, nikt nie odpoczywal.
Bylismy zamknieci na klucz z samotnoscia, jaka przynosi ze soba noc.
Moze to swiatlo ksiezyca, przesaczajace sie przez zakratowane okna, nie pozwolilo mi wtedy mocno zasnac. Moze wciaz bylem wzburzony tym, co wydarzylo sie w ciagu dnia. Moze moje glosy nie dawaly mi spokoju. Czesto sie nad tym zastanawialem, bo wciaz nie wiem na pewno, co utrzymywalo mnie w tym niezrecznym stanie miedzy jawa a snem tamtej nocy. Peter Strazak jeczal, rzucal sie na lozku obok mojego. Noce byly dla niego nielatwe; w dzien udawalo mu sie zachowywac zdrowy rozsadek, ktory w szpitalu wydawal sie nie na miejscu. Ale w nocy cos zzeralo go od srodka. Kiedy wynurzalem sie z kolejnych faz niepokoju, pamietam, widzialem Chudego, kilka lozek dalej – siedzial ze skrzyzowanymi nogami jak Indianin na plemiennej naradzie i wpatrywal sie w sciane. Pamietam, jak pomyslalem, ze srodki uspokajajace nie podzialaly, bo Chudy powinien spac czarnym, pozbawionym marzen, narkotycznym snem. Cokolwiek jednak tak go zelektryzowalo wczesniej, teraz z latwoscia poradzilo sobie z chemia. Zamiast wiec spac, mezczyzna siedzial i mamrotal cos do siebie, gestykulujac jak dyrygent, ktory nie moze zmusic orkiestry do gry we wlasciwym tempie.
Tak go zapamietalem z tamtej nocy, samemu wahajac sie na granicy snu, az do chwili, kiedy poczulem na ramieniu czyjas dlon. Potrzasnela mna, zebym sie obudzil. To wlasnie ta chwila, pomyslalem. Stad zacznij.
Wzialem olowek i napisalem:
Francis spal niespokojnie, az obudzilo go niecierpliwe potrzasanie. Poczul sie, jakby czyjas dlon wywlokla go nagle z dziwnego, niespokojnego miejsca, przypominajac mu, gdzie jest. Zamrugal, ale zanim jego wzrok przywykl do ciemnosci, Francis uslyszal glos Chudego. Koscisty mezczyzna szeptal cicho, ale zywo, z dziecinnym podnieceniem i radoscia:
– Jestesmy bezpieczni, Mewa. Jestesmy bezpieczni!
Francis spal niespokojnie, az obudzilo go niecierpliwe potrzasanie. Poczul sie, jakby czyjas dlon wywlokla go nagle z dziwnego, niespokojnego miejsca, przypominajac mu, gdzie jest. Zamrugal, ale zanim jego wzrok przywykl do ciemnosci, Francis uslyszal glos Chudego. Koscisty mezczyzna szeptal cicho, ale zywo, z dziecinnym podnieceniem i radoscia:
– Jestesmy bezpieczni, Mewa. Jestesmy bezpieczni! - Jak skrzydlaty dinozaur przycupnal na krawedzi lozka.
We wpadajacym przez zakratowane okno swietle ksiezyca Francis dostrzegl na jego twarzy szalenczy wyraz radosci i ulgi.
– Bezpieczni przed czym, Chudy? – zapytal, chociaz juz zadajac to pytanie, uswiadamial sobie odpowiedz.
– Przed zlem. – Chudy objal sie ramionami. Potem majestatycznie podniosl lewa dlon i przylozyl ja do czola, jakby nacisk palcow mogl powstrzymac czesc mysli i pomyslow, tak gorliwie wyrywajacych sie na wolnosc.
Kiedy cofnal reke, Francisowi wydalo sie, ze na czole Chudego zostal slad, prawie jak po sadzy. W slabym swietle nie bylo tego wyraznie widac. Chudy tez musial cos poczuc, bo nagle spojrzal ze zdziwieniem na swoje palce.
Francis siadl prosto na lozku.
– Chudy! – szepnal. – Co sie stalo?
Zanim wysoki mezczyzna zdolal odpowiedziec, Francis uslyszal syk. To syczal Peter Strazak. On tez sie obudzil, zsunal nogi z lozka i nachylil sie do wspoltowarzyszy.
– Chudy, mow szybko! Co sie stalo? – spytal szeptem. – Ale badz cicho. Nie budz nikogo innego.
Chudy lekko potaknal. Ale kiedy sie odezwal, slowa poplynely wartkim, niemal radosnym strumieniem. Byly pelne ulgi.