Tak naprawde chcial powiedziec: „bardziej, niz ktokolwiek na calym swiecie”.
Lucy przyjrzala mu sie uwaznie. Zrozumiala jedno: w zewnetrznym swiecie, kiedy ktos wzywa pomocy, swiadek zdarzenia reaguje. To zwykly ludzki odruch. Ale w Szpitalu Western State wszyscy bez przerwy wzywali pomocy. Kazdy ciagle jej potrzebowal. Ignorowanie tych wolan, niewazne, jak rozpaczliwych czy przejmujacych, bylo tak naprawde szpitalna rutyna.
Otrzasnela sie z klaustrofobii, ktora ja nagle ogarnela. Odwrocila sie do Petera i zobaczyla, ze stoi z ramionami skrzyzowanymi na piersi, ale i usmiechem na twarzy.
– Powinna pani zobaczyc dormitorium, w ktorym spalismy, kiedy to sie stalo – odezwal sie po chwili.
Poprowadzil ja korytarzem, zatrzymujac sie tylko po to, by wskazac miejsca, gdzie zebraly sie kaluze krwi. Ale te slady tez usunieto.
– Policja uwazala, ze te plamy krwi zostawil za soba Chudy – poinformowal cicho. – Do tego byly rozchlapane, bo idiota z ochrony po nich lazil. Posliznal sie nawet w jednej, upadl i rozmazal ja po calym korytarzu.
– Co pan pomyslal? – spytala Lucy.
– Ze to trop. Prowadzacy do Chudego, ale nie przez niego zostawiony.
– Mial krew pielegniarki na pizamie.
– Aniol go objal.
– Aniol?
– Tak go nazwal. Aniol, ktory pojawil sie przy jego lozku i powiedzial mu, ze zlo zostalo zniszczone.
– Mysli pan…
– To chyba oczywiste, co mysle, panno Jones.
Weszli do dormitorium. Francis pokazal, gdzie stoi jego lozko, Petera Strazaka tez. Pokazali tez Lucy lozko Chudego, z ktorego zdjeto posciel i materac, tak ze zostala tylko stalowa rama ze sprezynami. Mala skrzynke na ubrania i rzeczy osobiste rowniez zabrano – skromna przestrzen osobista Chudego w dormitorium zostala obrana do szkieletu. Francis zobaczyl, ze Lucy zapisuje odleglosci, mierzy wzrokiem odstepy miedzy lozkami, droge do wejscia, drzwi do przyleglej lazienki. Przez chwile bylo mu troche wstyd, kiedy pokazywal pani prokurator, gdzie mieszkaja. Uswiadomil sobie bolesnie, jak niewiele maja prywatnosci w zatloczonym pomieszczeniu i jak bardzo odarto ich z czlowieczenstwa. Rozgniewalo go to i speszylo, gdy patrzyl, jak mloda kobieta rozglada sie po sali.
Jak zwykle kilku mezczyzn lezalo na lozkach, gapiac sie w sufit. Jeden mamrotal cos do siebie, jakby prowadzil ozywiona rozmowe. Drugi przekrecil sie na bok, zeby popatrzec na Lucy. Inni po prostu ja zignorowali, zatopieni w myslach. Francis zauwazyl jednak, ze Napoleon wstaje i z chrzaknieciem toczy swoje korpulentne cialo w ich strone najszybciej, jak mogl.
Podszedl do Lucy, potem uklonil sie z nieco groteskowym wdziekiem.
– Tak rzadko mamy tu gosci – zaczal. – Zwlaszcza tak pieknych. Witam.
– Dziekuje – odparla.
– Czy ci dwaj dzentelmeni dobrze sie pania opiekuja? Lucy sie usmiechnela.
– Tak. Jak dotad byli bardzo uprzejmi. Napoleon zrobil zawiedziona mine.
– Coz, to dobrze – stwierdzil. – Ale gdyby tylko czegos pani potrzebowala, niech sie pani nie waha poprosic. – Poklepal kieszenie pizamy. – Wyglada na to, ze zapomnialem swoich wizytowek – powiedzial. – Czy studiowala moze pani historie?
Lucy wzruszyla ramionami.
– Raczej nie. Chociaz chodzilam na zajecia z historii Europy. Napoleon uniosl brwi.
– Wolno zapytac, gdzie?
– W Stanford.
– W takim razie powinna pani zrozumiec… – Zatoczyl szeroki luk jedna reka, druga zas przycisnal nagle do boku. – Zaczely dzialac potezne sily. Rownowaga swiata wisi na wlosku. Chwile zamieraja, olbrzymie, sejsmiczne konwulsje wstrzasaja ludzkoscia. Historia wstrzymuje oddech; bogowie zmagaja sie w polu. Zyjemy w czasach wielkich zmian. Drze na mysl o ich znaczeniu.
– Wszyscy robimy, co w naszej mocy – odparla Lucy.
– Oczywiscie. – Napoleon sklonil sie w pas. – Kazdy z nas gra swoja role na wielkiej scenie historii. Maly czlowiek moze sie stac wielki. Drobna chwila przytlacza swoim ogromem. Pozornie nieistotna decyzja czasem zawraca prady czasu. – Nachylil sie do panny Jones i znizyl glos do szeptu. – Czy zapadnie noc? Czy Prusacy zdaza uratowac Zelaznego Ksiecia?
– Mysle, ze Blucher przybedzie na czas – odparla Lucy z pewnoscia siebie.
– Tak – powiedzial Napoleon, mrugajac okiem. – Pod Waterloo tak bylo. Ale dzisiaj? – Usmiechnal sie tajemniczo, pomachal Peterowi i Francisowi, potem odwrocil sie i odszedl.
Peter odetchnal z ulga, a na jego twarzy pojawil sie kpiacy usmiech.
– Zaloze sie, ze pan Zly slyszal kazde slowo – szepnal do Francisa. – Ze Napcio dostanie dzisiaj zwiekszona dawke lekow.
Mowil cicho, ale dosc glosno, by slyszala go Lucy Jones i, jak podejrzewal Francis, pan Evans, ktory przyszedl za nimi do sali sypialnej.
– Wydaje sie calkiem przyjazny – ocenila Lucy. – I nieszkodliwy.
Pan Zly podszedl blizej.
– Sluszne spostrzezenie, panno Jones – przyznal z ozywieniem. – Tak wlasnie jest z wiekszoscia leczonych tu osob. Sa niebezpieczni dla samych siebie. Dla nas, personelu, problem polega na tym: kto z nich jest zdolny do przemocy. W kim kolataja sie gwaltowne sklonnosci. Czasami tego wlasnie szukamy.
– Ja rowniez tego wlasnie szukam – powiedziala Lucy.
– Oczywiscie – zgodzil sie pan Evans, zerkajac na Petera Strazaka. – W niektorych przypadkach odpowiedzi juz znamy.
Obaj mezczyzni popatrzyli na siebie wrogo, jak zawsze. Potem pan Zly wyciagnal reke i delikatnie wzial Lucy Jones pod ramie, ze staroswiecka galanteria, ktora – zwazywszy na okolicznosci – znaczyla cos zupelnie innego.
– Prosze – zachecil. – Pozwoli pani, ze oprowadze ja po pozostalej czesci szpitala, chociaz niewiele sie ona rozni od tego, co jest tutaj. Po poludniu mamy sesje grupowe i kolacje, zostalo niewiele czasu.
Przez chwile Lucy sprawiala wrazenie, jakby zamierzala wysunac reke z uscisku psychologa. Potem pokiwala glowa.
– Oczywiscie – powiedziala. Zanim jednak wyszla, odwrocila sie do Francisa i Petera Strazaka. – Bede miala do panow jeszcze kilka pytan. Moze jutro rano. Dobrze?
Obaj przytakneli.
– Nie jestem pewien, czy tych dwoch moze pani w ogole pomoc – stwierdzil pan Evans, krecac glowa.
– Moze tak, moze nie – odparla. – To sie okaze. Jedno jest pewne, panie Evans.
– Co takiego?
– W tej chwili tylko ich dwoch o nic nie podejrzewam.
Francis mial tej nocy trudnosci z zasnieciem. Zwyczajne odglosy chrapania i skomlenia, nocne akordy dormitorium, wytracaly go z rownowagi. A przynajmniej tak myslal, az – lezac na plecach i gapiac sie w sufit – zdal sobie sprawe, ze to nie zwyczajnosc nocy mu przeszkadza, tylko to, co zaszlo w ciagu dnia. Jego wlasne glosy byly spokojne, ale mialy mnostwo pytan. Zastanawial sie, czy poradzi sobie z tym, co go czeka. Nigdy nie uwazal sie za czlowieka, ktory zwraca uwage na szczegoly, dostrzega prawdziwe znaczenia slow i czynow, tak jak Peter i Lucy Jones. Robili na nim wrazenie osob panujacych nad swoimi pomyslami, czego on mogl im tylko zazdroscic. Jego wlasne mysli byly jak wiewiorki, bezustannie zmienialy kierunek, zawsze czmychaly w te czy inna strone, pedzone wewnetrznymi, niezrozumialymi dla niego silami.
Westchnal i obrocil sie na bok. Wtedy zobaczyl, ze nie tylko on nie spi. Peter Strazak siedzial na swoim lozku, oparty plecami o sciane; ramionami obejmowal podciagniete pod brode kolana. Wpatrywal sie przed siebie. Francis dostrzegl, ze wzrok Petera jest utkwiony w rzedzie okien; Strazak wygladal przez zelazne kraty i mleczne szklo na niewyrazne snopy ksiezycowego swiatla i czarna noc. Francis chcial cos powiedziec, ale nie zrobil tego, bo wyobrazil sobie, ze cokolwiek wyrwalo Petera tej nocy ze snu, musialo byc sila, ktorej lepiej nie stawac na drodze.