mezczyzn, wrzeszczacych, wzywajacych pomocy i tlukacych o sciany. Wszystkie miesnie w jego ciele napiely sie, a potem, tak samo nagle, rozluznily, kiedy wciagnal powietrze do pluc i zdal sobie sprawe, ze zapach jest halucynacja. Tak jak te, ktore dreczyly Francisa i Napcia, czy nawet jak te wyjatkowo okropne, nekajace Chudego.
Czasami Peterowi wydawalo sie, ze cale jego zycie okreslaly zapachy. Odor piwa i whiskey, ciagnacy sie za ojcem, wymieszany ze smrodem zaschnietego potu i brudu po ciezkiej pracy na budowie. Czasem od ojca czuc bylo gestym zapachem ropy, kiedy naprawial jakies maszyny. A wtulenie sie w jego potezna piers oznaczalo nos pelen stechlej woni papierosow, ktore w koncu go zabily. Matka z kolei zawsze pachniala rumiankiem, bo z calych sil zwalczala ostry odor detergentow, uzywanych do prania. Czasami, pod ciezkim zapachem jej ulubionych mydel Peter wychwytywal lekka nute bielinki. Matka pachniala o wiele lepiej w niedziele, kiedy kapala sie rano, potem piekla ciasta w kuchni, tak ze do kosciola szla osnuta ziemistym, chlebowym zapachem, natarczywie czystym, jakby tego wlasnie chcial Bog. Kosciol kojarzyl sie Peterowi tez ze sztywnym ubraniem pod bialo-zlota szata ministranta i kadzidlem, od ktorego czasem kichal. Przypominal sobie te wszystkie zapachy, jakby przyszly razem z nim do szpitala.
Z wojny zapamietal zupelnie nowy zestaw. Ciezki odor dzungli, roslin i miesa, kordytu i fosforu po strzelaninach. Lepki smrod dymu i napalmu w oddali, wymieszany z przyprawiajacym o klaustrofobie zapachem wszechobecnych zarosli. Przyzwyczail sie do smrodu krwi, wymiocin i odchodow, tak czesto towarzyszacego umieraniu. W wioskach, przez ktore przechodzili, napotykal aromaty egzotycznej kuchni, a na zalanych polach zapachy bagiennego niebezpieczenstwa. Nad bazami unosil sie ostry, znajomy zapach marihuany i szczypiacy w oczy smrod srodkow do czyszczenia broni.
Byl to swiat zapachow nieznanych i niepokojacych.
Kiedy wrocil do kraju, odkryl, ze ogien tez ma dziesiatki roznych zapachow. Palace sie drewno pachnialo inaczej niz plonace chemikalia czy topiacy sie w zarze beton. Pierwsze lizniecia plomieni wydobywaly inny zapach niz ogien, ktory rosl i rozkwital. A wszystko to z kolei bylo odmienne od ciezkiego smrodu zweglonych belek i poskrecanego metalu, ktory pozostawal, kiedy ogien pokonano i zduszono. Peter znal tez specyficzny zapach wyczerpania. Kiedy zapisal sie na kurs inspektora pozarowego, najpierw nauczono go korzystac z wlasnego nosa, bo benzyna, ktora czesto stosowano do podpalen, pachniala inaczej niz nafta, a ta z kolei roznila sie wonia od wszystkich pozostalych srodkow uzywanych do siania zniszczenia. Niektore z tych zapachow byly delikatne, z nieuchwytnym, subtelnym bukietem; inne oczywiste i amatorskie, zwracajace na siebie uwage juz w pierwszych chwilach, kiedy tylko weszlo sie na gruzy pogorzeliska.
Peter uzyl zwyklej benzyny, kupionej na stacji kilometr od kosciola. Zaplacil karta kredytowa na swoje nazwisko. Zalezalo mu, by nikt nie mial zadnych watpliwosci, kto jest autorem tego konkretnego pozaru.
W polmroku dormitorium domu wariatow Peter Strazak pokrecil glowa, chociaz sam nie mial pewnosci, czemu przeczy. Tamtej nocy zapanowal nad swoim morderczym szalem i zignorowal wszystko, co wiedzial na temat ukrywania zrodla pozaru, wszystko, czego nauczyl sie o ostroznosci i subtelnosci. Zostawil po sobie trop tak wyrazny, ze nawet najbardziej niedoswiadczony inspektor nie mialby problemu ze znalezieniem sprawcy. Podlozyl ogien, potem przeszedl przez nawe za zakrystie, wykrzykujac ostrzezenia, ale przekonany, ze jest sam. Zatrzymal sie, gdy uslyszal, ze ogien zachodzi go od tylu, i spojrzal w gore, na witraz w oknie, ktory nagle rozblysnal zyciem, odbijajac plomienie. Peter sie przezegnal, jak robil to juz tysiace razy, i wyszedl na zewnatrz. Na trawniku przed kosciolem stal chwile, az pozar wybuchl z pelna sila. Pozniej. W ciemnosci, na schodach wejsciowych domu swojej matki czekal na przybycie policji. Wiedzial, ze zrobil dobra robote i ze nawet najlepsza brygada strazakow nie ugasi pozaru, dopoki nie bedzie po wszystkim.
Nie przypuszczal jednak, ze ksiadz, ktorego tak znienawidzil, byl w srodku. Na polowce w kancelarii, a nie w domu, we wlasnym lozku, gdzie powinien byc, jak zwykle. Spal w objeciach mocnego srodka nasennego, bez watpienia przepisanego mu przez lekarza parafianina, martwiacego sie, ze ojczulek chodzi blady i mizerny, a jego kazania sa pelne niepokoju. Nic dziwnego, ze takie byly. Peter Strazak wiedzial, co ksiadz zrobil jego malemu bratankowi, i ze wszystkich parafian tylko on mogl pociagnac tego czlowieka do odpowiedzialnosci. To wlasnie nigdy nie dawalo Peterowi spokoju: dlaczego ksiadz nie wybral sobie innej ofiary, niespokrewnionej z nikim, kto by zareagowal. Peter zastanawial sie tez, czy srodek, ktory nie pozwolil ksiedzu sie obudzic, kiedy wokol niego szalala ryczaca smierc, nie byl tym samym srodkiem, ktory Pigula zwykl przepisywac swoim pacjentom. Przypuszczal, ze tak – symetria tego faktu wydawala mu sie przyjemnie, prawie zabawnie ironiczna.
– Co sie stalo, to sie nie odstanie – wyszeptal.
Rozejrzal sie, zeby sprawdzic, czy nikogo nie obudzil.
Sprobowal zamknac oczy. Wiedzial, ze musi sie przespac, a mimo to nie mial nadziei, ze sen przyniesie mu odpoczynek.
Westchnal i zsunal nogi z lozka. Postanowil pojsc do lazienki i napic sie wody. Potarl dlonmi twarz, jakby w ten sposob mogl zetrzec czesc wspomnien.
A kiedy to zrobil, nagle odniosl wrazenie, ze jest obserwowany.
Wyprostowal sie gwaltownie i rozejrzal uwaznie po sali.
Wiekszosc mezczyzn spowijala ciemnosc. Swiatlo padajace z okien rozjasnilo jeden kat sali. Peter wodzil wzrokiem w te i z powrotem po lozkach spiacych niespokojnie szalencow, ale nie widzial zadnego, ktory by nie spal, a z cala pewnoscia zadnego, ktory patrzylby w jego strone. Usilowal zlekcewazyc dziwne wrazenie, ale nie mogl. Wypelnilo jego zoladek nerwowa energia. Wszystkie zmysly nagle zaczely wywrzaskiwac ostrzezenia. Probowal sie uspokoic, bo zaczynal podejrzewac u siebie zaczatki paranoi takiej samej jak u otaczajacych go mezczyzn, ale wtedy katem oka dostrzegl drobne poruszenie.
Obejrzal sie i zobaczyl twarz, zagladajaca do srodka przez male okienko w drzwiach wejsciowych. Ich oczy sie spotkaly. Potem, tak samo nagle, twarz zniknela.
Peter zerwal sie z lozka i podbiegl slalomem do drzwi w polmroku miedzy lozkami. Przycisnal twarz do grubego szkla i wyjrzal na korytarz. Widzial tylko kilka metrow w kazda strone; zobaczyl pustke.
Pociagnal za klamke. Drzwi byly zamkniete.
Poczul ogarniajaca go potezna fale gniewu i frustracji. Zacisnal zeby i pomyslal, ze to, na czym mu zalezalo, zawsze pozostawalo poza jego zasiegiem, za zamknietymi drzwiami.
Slabe swiatlo, cienisty mrok, grube szklo – to wszystko nie pozwalalo Peterowi dostrzec choc drobnego szczegolu nieznajomej twarzy. Zachowal tylko wrazenie wscieklosci w oczach, ktore na niego spogladaly. Bezlitosny i zly wzrok; chyba po raz pierwszy Peter pomyslal, ze moze Chudy nie mylil sie we wszystkich swoich protestach i odezwach. Cos zlego dostalo sie nieproszone do szpitala; Peter zdawal sobie sprawe, ze to zlo wie o nim wszystko. Probowal sobie wmowic, ze swiadomosc tego oznacza sile. Ale podejrzewal, ze to wcale nie musi byc prawda.
Rozdzial 15
–