wzrostem popytu.
Nie wiedzial, do czego zmierza i obawial sie tego.
– Tak – odpowiedzial w koncu niezdecydowanie.
– Wiec powiedz mi, ile za chlopca? A ile za te stara faszystowska swinie? – Zasmiala sie ochryple. – Jaka jest ich cena rynkowa?
Ogarnela go panika. Poczul krople potu na czole.
– Jak moge…
– Ile, sukinsynu?! Jaka wartosc ma dla ciebie zycie, Duncanie? Jestes przeciez pieprzonym bankierem – wiec ty mi powiedz. Ile wart dla ciebie stary? Wprawdzie nie zostalo mu juz wiele lat zycia. Trzeba by go nieco przecenic… Ale chlopiec jest silny, mlody, wiec jego wartosc z pewnoscia mozna podwyzszyc. Nie sadzisz, ze zasluguje na taka cene jak inne nowosci? Z drugiej jednak strony wystepuja pewne wady towaru. Ma klopoty, prawda? Moze wiec jakis rabat? Towar doskonalej jakosci, ale jednak niepelnowartosciowy. Powiedzmy, uszkodzenie podczas transportu. Jak ci sie to podoba, Duncanie? Co o tym myslisz?
– Ty suko – wyszeptal.
– Trele-morele – odparla ironicznym tonem.
– Jak mozesz ode mnie zadac, bym wyznaczyl cene za wlasne dziecko?!
– Juz to zrobiles. To cena za moje zycie, zycie Emily, nas wszystkich. Sam wyznaczyles cene za swoja wlasna wolnosc osiemnascie lat temu. Wtedy nie sprawilo ci to specjalnych klopotow. Teraz rowniez nie powinno.
Spojrzala na zegarek.
– Czas ucieka – zauwazyla – jeszcze ostatni telefon. Przysunela do siebie aparat i wybrala numer. Kiedy Ramon sie odezwal, powiedziala:
– Juz prawie koniec. – Oczy miala caly czas utkwione w Duncanie. Odlozyla sluchawke, robiac to
Wstala z krzesla.
Duncan obserwowal ja z uczuciem bezsilnosci i przerazenia.
– Skad mam wiedziec… nie wiem ile…
Przeciela jego jakanie jednym gestem.
– Posluchaj, co ci powiem. Sprawa terminu jest prosta. Dzisiaj mamy srode. Przypuszczam, ze odszyfrowanie mojej wiadomosci zajmie ci caly dzien, wiec lepiej zabierz sie do tego od razu. To jednoczesnie wyjasni kwestie mojej wiarygodnosci… – Spojrzala na niego palajacym wzrokiem. – Daje ci jeden dzien.
– Tylko jeden! Nie zdaze…
– Niech bedzie, Duncanie – powiedziala z usmiechem Kota z Cheshire. – Bede rozsadna. Dam ci dwa dni. Tak chyba bedzie sprawiedliwie. Dwa dni robocze na zebranie… – Zastanawiala sie przez moment. – To rzeczywiscie interesujace, ile uda ci sie zebrac. Czy dosc duzo? Moze wystarczy ci tylko na jedna pozycje. A moze cena wzrosnie i trzeba bedzie znow negocjowac. Moze, moze, moze. Moze wpadne w poploch. Musisz sie liczyc z tym, ze bardzo nie chce wrocic do wiezienia i zrobie wszystko, zeby do niego nie trafic ponownie. Czy rozumiesz, co do ciebie mowie?
– Chyba tak.
– Znaczy to, ze gdy tylko sie dowiem, ze grasz nieczysto, oni zgina. – Zrobila pauze. – Umra, przestana zyc, koniec z nimi. Zrozumiales?
– Tak.
– Dobrze. Zbierz pieniadze. Duzo pieniedzy. Wszystko. I to szybko.
– Sprobuj mnie zrozumiec, to nie jest takie proste, nie mam przeciez wolnej gotowki. Wszystko jest w akcjach, inwestycjach, zamrozone. Nie dam rady zlikwidowac tego w ciagu dwoch dni i wreczyc ci pieniedzy. Zrobie to, oczywiscie, ale to musi troche potrwac, nie moge inaczej…
– Mozesz, sukinsynu. Wbila w niego wzrok.
– Ciagle nic nie rozumiesz?
– Nie, chyba nie.
– Nie spodziewam sie, ze sprzedasz wszystko, co posiadasz, w dwa dni. Ani ze pozbedziesz sie akcji, spieniezysz fundusz emerytalny i tak dalej. To rzeczywiscie byloby nierealne. Dwa dni nie wystarczylyby na to z pewnoscia. – Usmiechnela sie. – Na pewno bys sie nie wyrobil.
– Wiec jak?…
– Odpowiedz jest przeciez prosta, Duncanie.
– Nie rozumiem…
– Ukradnij forse.
Opadl na fotel, niezdolny do wypowiedzenia slowa. Olivia pochylila sie nad biurkiem, przyblizajac swoja twarz do jego twarzy. Owial go jej palacy oddech.
– Ukradnij ja, skurwielu. Obrabuj bank. Wyprostowala sie, patrzac na niego z gory.
– Dokoncz to, co zaczales osiemnascie lat temu. – Postapila o krok do tylu i uczynila szeroki gest. – Obrabuj swoj wlasny bank – powiedziala.
W nastepnej chwili juz jej nie bylo.
Czesc szosta. SRODA PO POLUDNIU
Po wyjsciu Olivii Duncan siedzial za swoim biurkiem jak przyrosniety. Nie mial pojecia, jak dlugo tkwil nieruchomo – piec minut, pietnascie, pol godziny. Czas nagle przestal plynac. Czul sie, jakby zapadl na jakas tropikalna goraczke – twarz go palila, pot lal sie z czola, rece dygotaly mu jak w febrze.
Obrabowac bank!
Stan oszolomienia, w jakim sie znajdowal, przerwal dzwiek telefonu. Patrzyl przed siebie nierozumiejacym wzrokiem, jakby aparat przywolywal go do rzeczywistosci. Wyciagnal reke, ale zatrzymal sie, pozwalajac, zeby zabrzeczal jeszcze raz, jak rozzloszczony komar. Wreszcie zmusil sie, by podniesc sluchawke.
– Slucham – powiedzial bezosobowo.
– To ty, Duncan?!
– Tak – odpowiedzial, jakby sie budzac ze snu. – Megan? Co sie stalo?
– On tu byl, Duncanie!
– Kto? O kim mowisz? Kto byl u ciebie?
Podniosl sie nagle zza biurka, poruszony niepokojem w glosie zony.
– Bill Lewis! Myslalam, ze on nie zyje. On jej pomaga, Duncanie! Razem porwali Tommy'ego!
– Bill Lewis? – Duncan poczul, ze traci do reszty panowanie.
– Grozil, ze zabije Tommy'ego. Ze zabije dziewczeta i ciebie, jesli nie spelnimy ich zadan. Oni dzialaja razem. Nie moglam uwierzyc wlasnym oczom. Prawie sie nie zmienil, moze tylko…
– Jestes pewna, ze to Lewis? Przeciez wtedy zniknal.
– To byl on. Przerazil mnie. Zachowywal sie zupelnie inaczej niz wtedy…
– Jest razem z Olivia?
– Tak. Oni to razem wymyslili.
– Wielki Boze, i kto jeszcze?
– Nie wiem – zaszlochala.
– Bill Lewis to dzikus. – Duncan przypomnial go sobie siedzacego w kuchni w Lodi, celujacego z nie naladowanej czterdziestkipiatki i pociagajacego raz za razem za spust. Pamietal szczek zamka i kpiacy smiech, gdy przestraszony Duncan poderwal sie na nogi i nawrzucal mu. – To psychopata i tchorz – powiedzial bez zastanowienia. – Zastrzelilby kazdego, kto odwrocilby sie do niego plecami.
– Nie, to niemozliwe, Duncanie. Byl wtedy po prostu spiety, wszyscy bylismy, ale nie byl zlym czlowiekiem…
– Przeciez powiedzialas, ze cie przerazil…