Duncan odwiesil sluchawke przerywajac polaczenie. Nastepnie wybral numer redakcji i poprosil dziennikarza. Ciagle nie mogl zrozumiec, co w ten sposob usilowala mu przekazac Olivia, nie widzial tez zadnego zwiazku miedzy swoja sytuacja i zamordowanym mezczyzna.
– Slucham, tu Reece.
– Przepraszam pana – zaczal Duncan – nazywam sie White, wlasnie wrocilem do kraju po dluzszej nieobecnosci i dowiedzialem sie, ze zamordowano mojego starego przyjaciela. Personel w domu pogrzebowym poradzil, zeby zwrocic sie do pana po informacje w sprawie smierci Roberta Millera.
– Chodzi o tego ochroniarza? – Tak.
– Wiec sie znaliscie?
– Z wojny. Sto Pierwsza Spadochronowa.
– Rozumiem. Przykro mi, ze tak sie to skonczylo…
– Co sie stalo?
– Mial chlop pecha. Dobrze, ze nie bylo z nim zony i dzieciakow. Wyjechaly na tydzien z miasta, by odpoczac przed szkola, a on zostal sam w domu. Gliniarze uwazaja, ze ktos zapukal do jego drzwi, a on otworzyl i wpuscil do srodka napastnikow. Zmusili go do otwarcia sejfu i oproznili go. Potem przeczesali dom. Facet mial piekna kolekcje broni, lacznie z automatyczna. O dziwo, mial na wszystko pozwolenie. Gliniarze twierdza, ze za kazda sztuke sprzedana na czarnym rynku mozna dostac tysiace. Wyglada na to, ze po dokonaniu rabunku skosili go seria z automatu we wlasnym domu. Cholerna jatka… Przepraszam.
– To nic – powiedzial szybko Duncan – prosze mowic dalej.
– Niewiele mam do powiedzenia. Usilowal dostac sie do biurka, gdzie mial schowany pistolet. Nie byl typem faceta, ktory poddaje sie bez walki, wszyscy moga to potwierdzic. Napastnicy uciekli wkrotce po zabojstwie. Poza bronia ukradli jeszcze kilka inych przedmiotow, w tym ruda peruke jego zony. Wpadlo im w rece jakies siedem tysiecy. Miller zawsze trzymal w domu grubsza gotowke, co nie bylo zbyt madre. Byl jednym z szefow w firmie ochroniarskiej – doszedl do tego szczebel po szczeblu, od prostego dozorcy. Jego dom mial wymyslny system alarmowy. Ale elektronika nie jest warta funta klakow, jesli sam otwierasz drzwi mordercy. Wlasnie to nie dawalo spokoju policji. Czemu w ogole otworzyl drzwi.
– Moze znal zabojce?
– Tak sadzono, ale wszyscy podejrzani maja alibi. Facet byl zreszta z tych, ktorzy sa wiecej warci dla rodziny zywi niz martwi. Nie mial tez wykupionego jakies szczegolnie duzego ubezpieczenia.
– Wiec nikt nic nie widzial ani nie slyszal?
– Mieszkal w dzielnicy willowej, a tam domy sa od siebie oddalone. Pewien policjant mowil mi, ze bron, z ktorej go zabili, prawie nie robi halasu i dlatego nikt nic nie slyszal. Najwyzej cichy odglos przypominajacy rozdzieranie plachty papieru. Byla zreszta noc.
Duncan nie wiedzial juz, o co pytac. Wyobraznia podsuwala mu obraz Olivii stojacej w drzwiach domu tego czlowieka, czekajacej cierpliwie na otwarcie i wpuszczenie do srodka. Wiedzial, ze udaloby sie jej to. Kto zreszta odmowilby pomocy przystojnej, dobrze ubranej kobiecie w srednim wieku, nawet obcej. Wystarczylby rzut oka przez wizjer i drzwi stawaly otworem. Mieszkaniec moglby jedynie zastanawiac sie przez chwile, co ja tu sprowadzilo, i nie zaprzatac sobie tym wiecej glowy.
Pozostawala jeszcze kwestia przyczyny tak poznej wizyty. Glos reportera saczyl sie ze sluchawki telefonicznej.
– …cholerna sprawa. Ma pan pojecie? Przez pare lat uchodzic z zyciem spod ostrzalu w Wietnamie, po powrocie do kraju oberwac podczas strzelaniny w banku, w koncu urzadzic sie na dobrej posadzie tylko po to, by jakis petak wyniuchal pieniadze i zalatwil faceta na dobre. Ludzie w miasteczku poczuli sie cholernie nieswojo, gdy sprzatnieto Millera. – Przekonali sie, ze moze dotyczyc to kazdego z nich.
– Przepraszam – wtracil Duncan – co pan powiedzial?
– Ze to cholerna sprawa.
– A potem?
– Ze facet wywija sie smierci w Wietnamie, a po powrocie do kraju obrywa w strzelaninie podczas napadu na bank…
– Ktos napadl na bank?
– Przeciez mowie, gdzies w szescdziesiatym osmym. Duzo sie wtedy o tym pisalo. Banda zwariowanych hippisow dokonala napadu – zginelo dwoch straznikow, a Miller otrzymal postrzal w noge. Tamci tez zreszta niezle oberwali. Miller otrzymal od gubernatora medal za odwage.
– Juz sobie przypominam – powiedzial Duncan.
– Pewnie. Reportaz na co najmniej dziesiec minut. W tych czasach nie brakowalo tematow, jeden mocniejszy od drugiego.
– Pamietam – rzekl Duncan.
Skulil sie czujac mdlosci. Przez chwile bal sie, ze nie zdola pohamowac wymiotow.
– Wiem – powtarzal sobie w duchu – teraz wiem juz wszystko. – Z trudem przelknal sline i spytal: – Czy policja ma podejrzanych?
– Jedynie teorie. Uwazaja, ze to gang dzialajacy poza granicami San Francisco. Podobno doszlo do kilku napasci na domostwa w ciagu paru ostatnich miesiecy. Ale ten Miller zajmowal sie ochroniarstwem i licho wie, na kogo mogl sie napatoczyc, wykonujac swoja prace. Trzeba tez pamietac, ze tu jest Kalifornia – tu wszystko moze sie zdarzyc.
– Dziekuje panu – wykrztusil Duncan slabym glosem.
– Czy wie pan cos, co mogloby pomoc policji? Firma zamordowanego wyznaczyla dwadziescia tysiecy dolarow nagrody.
Ale Duncan juz nie sluchal.
Usiadl w fotelu. Kim byl Robert Miller – czlowiekiem, ktory zabil Emily Lewis przed bankiem na ulicy w Lodi w 1968 roku.
Teraz juz wiedzial, czemu Miller zginal. Dosiegla go zemsta.
Sedzia Thomas Pearson uwaznie obserwowal wnuka.
Chlopiec stawal sie mniej nerwowy, w miare jak oswajal sie z otoczeniem. Jednak na najmniejszy odglos z dolu, ktory przedostawal sie do ich ciemnego pomieszczenia, wzdrygal sie. Widac bylo wyraznie jak rosla jego frustracja, polaczona z lekiem i reakcja na przymusowa bezczynnosc. Czasem chlopiec chodzil w kolko, po chwili zwijal sie w klebek na lozku zastygajac w pozycji embriona, to znow zrywal sie i chodzil. Wysilki dziadka, by odwrocic jego uwage, spelzaly na niczym. Caly ranek spedzili samotnie, skazani na swoje towarzystwo, myslac co sie stanie. Gdy pozniej Olivia zrobila im zdjecia, ozywili sie, ale przez cale popoludnie trwali w martwej ciszy. Sedzia zastanawial sie wielokrotnie, czy sa w domu sami, ale nawet gdyby tak bylo, nie wiedzial, co robic.
Rozejrzal sie po strychu – diabelska pulapka – otoczony scianami i przytloczony odpowiedzialnoscia. Gdybym stracil Tommy'ego, nie moglbym spojrzec w twarz Duncanowi i Megan. To by mnie zabilo.
Spojrzal na zegarek i stwierdzil, ze kolacja sie spoznia. Pewnie juz zapadla noc, pomyslal. Nasza druga noc. Na zewnatrz gestnieja ciemnosci, niebo sie zachmurzylo. Robi sie coraz zimniej, dzien gasnie szybko, wszystko kryje sie w cieniach.
Skinal na Tommy'ego, by podszedl i usiadl przy nim, a nastepnie objal go ramieniem.
– Tak tu cicho, dziadku – powiedzial chlopiec, jakby chcac sie upewnic. – Czasem zdaje mi sie, ze nikogo tu w ogole nie ma.
– Wiem – odpowiedzial sedzia – ale gdybysmy sprobowali wywalic lozkiem drzwi, przekonalbys sie, ze oni sa i pilnuja nas.
– Jak dlugo bedziemy musieli tu siedziec?
– Juz o to pytales. Nie wiem.
– Zgadnij.
– To do niczego nie prowadzi, Tommy.
– Prosze.
Czul napiecie w glosie chlopca i nie mogl sie zdecydowac, czy powiedziec prawde, czy sklamac. To glowny klopot w wychowaniu dzieci, pomyslal. Nigdy nie mozna byc do konca pewnym, czy prawda, prawda doroslych uwolni je, czy przytloczy. Mignelo mu wspomnienie wycieczki samochodowej, ktora odbyl wspolnie z zona i dziecmi wiele lat temu. Megan miala wtedy tyle lat co Tommy. 'Jak dlugo jeszcze?' – wypytywala w